Strona 2 z 2

don't make me hate you prolifically

: sob sie 09, 2025 1:45 am
autor: Daisy Jenkins
Daisy była jedną wielką obecnie frustracją.
Kochała swoje życie, lecz z drugiej strony nie tak je od zawsze planowała. Zrezygnowałaby z opieki i nigdy szczęścia już by nie zaznała. Nie mogła nic poradzić. Bała się nawet o tym z kimkolwiek porozmawiać, bo przecież ktoś mógłby pomyśleć, że marudzi, że już nie chce się bawić w rodzinę zastępczą, że jej się znudziło, a to kompletnie nie tak wyglądało. Kochała Sophie, kochała ich codzienność, ale nie mogła powiedzieć nawet złego słowa, wyżalić się o zmęczeniu. Nosiła ciągle maski… Idealnej nauczycielki, oddanej cioci, wiernej przyjaciółki. Wymieniała je w zależności od tego, w jakim towarzystwie się znajdowała, a czasami…
Chciałaby móc się rozpaść, tak zwyczajnie, po prostu. Tak, jak robiła to przy niej Rose, gdy choć spełniała się w roli matki, to mogła wzdychać o nocach, których nie mogła przespać, o jej ciele, które się zmieniło, o tak wielu rzeczach błahych, które nawet w najmniejszym stopniu nie czyniły ją g o r s z y m rodzicem, czyniły ją p r a w d z i w ą, bo czasami trzeba pozbyć się złych emocji, a Daisy…
Trzymała je w sobie, Uparcie, dzielnie, cały czas. Od chwili śmierci Rose, po dziś dzień. Nie pozwoliła sobie na rozpadnięcie się, gdy rozstawała się z mężczyzną z którym planowała całe życie. Nie rozpadła się, gdy na pogrzebie jej matka ryczała, zanosząc się taką histerią i krzycząc, że los zabrał jej ukochane, jedyne dziecko, nawet jeśli Daisy – żywa, z krwi i kości, stała kilka metrów dalej.
Trzymała się.
Jak zawsze, uparcie, perfekcyjnie.
Wyatt nie mógł być osobą, która doświadczy jej złamania się, ale im dłużej o tym myślała, dochodziła do wniosków, że nikt nie mógł. Tylko, jak miałaby to zrobić, nie wiedząc, czy sama się pozbiera? Potrzebowała wsparcia, potrzebowała osoby, która z nią przetrwa najgorsze, która przytuli, zajmie się Sophie i pozwoli Daisy dojść do siebie. I bardzo żałowała, że nie byli ze swoim szwagrem b l i ż e j. Wszak on się rozpadł, miał ten moment, gdy Daisy o wszystko zadbała, a ona… Nadal w zawieszeniu funkcjonowała dalej. Chciałaby kiedyś mu o tym powiedzieć, chciałaby otworzyć się, zbliżyć. Wiedziała, jak ważny był przecież dla Rose, jak znaczący jest dla Sophie i dla nich, chciała spróbować, choćby się zaprzyjaźnić, lepiej poznać… Ale żal, złość, to wszystko, co nadal się tliło, a mogłoby się wydostać, gdyby się rozpadła… Zaciskał niemalże pętelkę na jej szyi. Nie mogła go poprosić o pomoc. Nie, gdy chodziło o nią, a nie o małą Sophie.
– Co? Nie! Absolutnie nie chcę byś komukolwiek odmawiał, jakie ja mam prawo by tak robić? Proszę Ciebie tylko, byś mi obiecał, że będziesz odpuszczać, chociaż czasami… Nie dla mnie, dla Sophie – tłumaczyła powoli, dosadnie, choć cała się irytowała. Nawet nie skomentowała tego, jak wytoczył działa, że mówił Rose o odejściu. Przecież gdyby chciał, gdyby postawił rodzinę na piedestale to nie mówiłby, a to zrobił. Dla Daisy wszystko było czarno-białe, bez zbędnych tłumaczeń. Tym zawsze różniła się od swojej siostry.
I nagle ją zatkało.
Nie chodziło o jego ton, o złość, czy o to, jak wpatrywał się w jej oczy, jakby sam chciał na nią jakoś wpłynąć. Chodziło o słowa. Ich znaczenie… Jej serce aż się zatrzymało na moment, a potem podskoczyło do gardła przyprawiając o ścisk, o problem z zaczerpnięciem oddechu. Zasłoniła usta dłonią by nie zareagować zbyt gwałtowanie, ale…
– Strzelić sobie w łeb? – powtórzyła po nim nie ukrywając nawet niedowierzania. Pokręciła głową i na moment obróciła się, by zobaczyć, gdzie jest Sophie. Jadła już swoje lody - grzecznie na ławce oglądając, jak obok chłopczyk rzuca chleb gołębią. Daisy westchnęła cicho i znów obróciła się do mężczyzny – Nie musiałbyś walczyć o nią w sądzie… Ja jestem jej ciocią, Ty ojcem, gdybyś był gotowy, gdybyś naprawdę się dla niej cały poświęcił… Byłaby z Tobą, a ja bym po prostu pomagała. Nigdy nie chciałam zabierać Ci jej na zawsze, nigdy nie wynagrodzę jej braku matki i tym bardziej nie mogę próbować wynagradzać braku ojca… Ale cholera, no kurwa Wyatt… Nie jesteś dobrym ojcem, jesteś ledwo wystarczający, a mówiąc, że strzeliłbyś sobie w łeb… Nie mam na to słów… Ona Ciebie potrzebuje, a Ty mówisz coś takiego – nie potrafiła się uspokoić, cała zaczęła się trząść, nie wiedziała, czy miała większą ochotę go uderzyć, czy rozpłakać się. Codziennie stawała na głowie, a on… Z taką łatwością mówił o śmierci.
– To są najlepsze lody na świecie! – i znów czas założyć maskę, bo Sophie wyrosła koło nich, cała brudna od lodów, ale szczęśliwa, zupełnie nieświadoma tego, jaki dramat dział się w głowach jej opiekunów.


Wyatt J. Ward

don't make me hate you prolifically

: sob sie 09, 2025 6:29 pm
autor: Wyatt J. Ward
Wyatt i Daisy byli tak różni, a jednak śmierć Rose odcisnęła na ich obojgu piętno. Oboje dusili teraz w sobie swoje emocje, bo kiedyś to było prostsze, kiedyś mógł powiedzieć Rose, że ma dość, że trzeba to wszystko inaczej poukładać, teraz właściwie najczęściej nie miał do kogo otworzyć ust. Bo jak nie siedział w szpitalu wśród obcych ludzi, to zajmował się małą Sophie. A też chciał z siebie wyrzucić wiele rzeczy. Bo przecież czy wtedy tego wieczoru, kiedy Rose miała wypadek, to nie tylko świat Sophie wywrócił się do góry nogami. To świat całej tej trójki. Czy tego chcieli, czy nie.
Może gdyby oni ze sobą rozmawiali byłoby im łatwiej?


Ale kiedy ich rozmowy opierały się na tym, że on zawalił - znowu. Że ona ma ostatnie zdanie - zawsze. Że Sophie jest najważniejsza - dla ich obojga. Kończyło się tak jak teraz.
Ich rozmowy zawsze sprowadzały się do tego, że na koniec Wyatt nie wiedział czy w ogóle jest im potrzebny, czy Daisy prosi go o pomoc, czy tak naprawdę z każdym jednym słowem tylko odpycha od siebie, od nich, od jego córki. Chciałby jej pomóc, nie tylko Sophie, ale też jej, ale nie umiał się przebić przez ten mur. Nie pomagały zapewnianie, że teraz jej nie zawiedzie, ich obu. Ani te, że przecież jego córka jest najważniejsza. Nie pomagały nawet lody truskawkowe. A na tę małą dziewczynkę, która machała do nich z ławeczki zawsze działały. Ale Daisy nie była małą dziewczynką, nie była też Rose, dlatego to wszystko było o wiele bardziej skomplikowane.


- Masz do tego pełne prawo Daisy, opiekujesz się moją córką. Jeśli przeszkadza Ci mój awans, to ja go odrzucę - powiedział to z pełną powagą, znowu patrząc w te jej jasne oczy, jakby chciał w nich coś wyczytać. Na przykład to, czy ma przyjąć ten awans, czy wcale nie. Może jeszcze nie było za późno, mógł iść do dyrektora i by to załatwił. Problem jednak tkwił w tym, że nie widział w jej spojrzeniu żadnej odpowiedzi i to go irytowało. To, że ta Daisy, potrafi postawić sprawę jasno, dla niej jest białe i jest czarne, nie ma półśrodków, a teraz ona mówi, że nie ma do tego prawa. Ale przecież ma, od kiedy śmierć weszła z butami w ich życie i połączyła ich za sprawą maleńkiej wtedy jeszcze Sophie, to przecież powinna mieć takie prawo.
Wyatt westchnął ciężko.
Znowu się poddawał.
Miał jej serdecznie dosyć.
Nikt nie budził w nim tak skrajnych emocji, że w jednej chwili chciał objąć ją ramieniem i powiedzieć będzie dobrze Daisy, a w drugiej chciałby trzepnąć drzwiami i po prostu odejść.
Jak Rose tej nocy, gdy się pokłócili.


- Najgorszy, kurwa, oj-ciec na świecie, dziękuję najlepsza ciociu - rzucił tylko w odpowiedzi na jej słowa, bo na horyzoncie pojawiła się Sophie.
Sophie zdawała się w ogóle nie rozumieć tego co się między nimi działo, chociaż zerkała na nich podejrzliwie. Wyatt schylił się, żeby wziąć ją na ręce, odwrócić jej uwagę od ich posępnych min, ale mimo to czuł się jak najgorszy ojciec na świecie.
- Skoro są takie pyszne, to chyba też musimy spróbować, chociaż... nie zjadłaś przypadkiem wszystkich? - uśmiechnął się do małej i odgarnął jej włosy za ucho. Warkocz, który rano jej zrobił oglądając poradniki na jutubie trochę się rozwalił, no ale już pewnie poprawi go jej ciotka, kiedy zabierze ją do domu. Będzie mogła wtedy powiedzieć, co to za okropny warkocz. Wyatt jak zwykle zawalił.
Sophie roześmiała się.
- Nie, ale zobacz co dostałam - pokazała mu naklejkę z jednorożcem, którą dała jej Pani z budki z lodami.
- Śliczna, gdzie ją nakleisz? - zapytał Wyatt i ruszył powoli w kierunku lodów.
- W domu. U cioci na lodówce - odpowiedziała od razu. Cu-dow-nie.
Ward tylko skrzywił się delikatnie, odruchowo, ale trwało to ułamek sekundy, jak jakiś nerwowy tik, który wywoływała u niego ta sytuacja.
- Tatusiu jestem już trochę zmęczona... - Sophie wtuliła się w niego brudząc go lodami, ale Wyatt się wcale tym nie przejął. W zasadzie nie było jej się co dziwić, najpierw bawiła się jak szalona w tym małpim gaju, później szpital i to całe dziwne zajście z opiekunką socjalną, miała prawo mieć już dość.
Zupełnie jak jej ojciec.
- Jeśli ciocia pozwoli, to odwiozę was do domu - i znowu jeśli ciocia pozwoli. Zawsze Daisy miała ostatnie zdanie, nawet jeśli Wyatt czasem starał się z tym walczyć, to w końcu i tak się poddawał, za każdym jebanym razem.


Daisy Jenkins