just a fine ramble to the zoo
: sob wrz 06, 2025 11:59 am
Niewątpliwie z umiejętności, jakie opanowała do perfekcji, była bajera, chociaż daleko było jej do cesarzowej podrywu i imperatorki komplementów. Potrafiła jednak szepnąć kilka miłych słów, żeby sprawić kobietom przyjemność. Kiedyś też innym, teraz tylko swojej. Co nie zmieniało faktu, że w ich przypadku wszystko zaczęło się od cielesności. I kto wie, może gdyby na początku ich znajomości Evina nie była jeszcze mężatką, a Zaylee nie trwała w związku z Marigold Herrerą, znacznie szybciej trafiłyby razem do łóżka. Chemia między nimi istniała od zawsze, tylko okoliczności nie sprzyjały. Nie było też powiedziane, czy wtedy nie skończyłoby się to jedynie na seksie.
— Królicą — poprawiła ją, tak, jak zazwyczaj robiła to w przypadku niesfornego dziewięciolatka. Samuel Ellis notorycznie przekręcał wyrazy słowa, co doprowadzało Miller nie tyle do szału, ile do nieukrywanego wzburzenia. — Suką jestem tylko dla ciebie, bo jestem wierna jak pies — zaznaczyła z rozbawieniem, ale o była akurat szczera prawda.
Mimo że w życiu Zaylee przewijało się wiele osób, a w pobliżu kręciły się jej byłe, nie widziała świata poza Swanson. W końcu wkrótce miała zostać jej żoną i niby była to zwykła formalność, to nikt nie wywoływał u Zaylee tak szerokiej gamy emocji. Od radości, przez wzruszenie aż po autentyczne wkurwienie. To musiała być miłość.
— Bawi cię to, Swanson? — zapytała poważnie, choć oczy zdradzały zupełnie coś innego. Wzajemne droczenie się było nieustanny elementem ich relacji i rozpoczęło się wraz z pojawieniem się Miller na komisariacie w Toronto. Trwało to od lat, pomimo że ich pierwsze spotkanie, gdzie każda próbowała udowodnić swoją rację, nie należało do najprzyjemniejszych. — Ja przynajmniej nie wyglądam, jakbym biła się z gównem — wskazała głową na brudne spodnie narzeczonej, bo niejeden stwierdziłby, że Evinie puściły zwieracze i nie zdążyła do łazienki.
Zaylee uśmiechnęła się zawadiacko, podeszła do narzeczonej i objęła ją mocno w pasie, żeby przyciągnąć ją do siebie i złożyć na jej ustach pocałunek. Krótki, ale z pewnością nie brakowało w nim pasji. A potem złapała ją za rękę i pociągnęła do zagrody z kozami, gdzie koźlątka podskakiwały i zderzały się głowami w ramach zabawy.
— Podobno kozy, w zależności od stada, beczą trochę inaczej — zarzuciła ciekawostką, jak to miała w zwyczaju. — To trochę tak, jakby miały własny akcent. I czasem się szturchają, żeby pokazać, która z nich jest ważniejsza — po tych słowach z premedytacją dźgnęła narzeczoną palcem w bok.
Evina J. Swanson
— Królicą — poprawiła ją, tak, jak zazwyczaj robiła to w przypadku niesfornego dziewięciolatka. Samuel Ellis notorycznie przekręcał wyrazy słowa, co doprowadzało Miller nie tyle do szału, ile do nieukrywanego wzburzenia. — Suką jestem tylko dla ciebie, bo jestem wierna jak pies — zaznaczyła z rozbawieniem, ale o była akurat szczera prawda.
Mimo że w życiu Zaylee przewijało się wiele osób, a w pobliżu kręciły się jej byłe, nie widziała świata poza Swanson. W końcu wkrótce miała zostać jej żoną i niby była to zwykła formalność, to nikt nie wywoływał u Zaylee tak szerokiej gamy emocji. Od radości, przez wzruszenie aż po autentyczne wkurwienie. To musiała być miłość.
— Bawi cię to, Swanson? — zapytała poważnie, choć oczy zdradzały zupełnie coś innego. Wzajemne droczenie się było nieustanny elementem ich relacji i rozpoczęło się wraz z pojawieniem się Miller na komisariacie w Toronto. Trwało to od lat, pomimo że ich pierwsze spotkanie, gdzie każda próbowała udowodnić swoją rację, nie należało do najprzyjemniejszych. — Ja przynajmniej nie wyglądam, jakbym biła się z gównem — wskazała głową na brudne spodnie narzeczonej, bo niejeden stwierdziłby, że Evinie puściły zwieracze i nie zdążyła do łazienki.
Zaylee uśmiechnęła się zawadiacko, podeszła do narzeczonej i objęła ją mocno w pasie, żeby przyciągnąć ją do siebie i złożyć na jej ustach pocałunek. Krótki, ale z pewnością nie brakowało w nim pasji. A potem złapała ją za rękę i pociągnęła do zagrody z kozami, gdzie koźlątka podskakiwały i zderzały się głowami w ramach zabawy.
— Podobno kozy, w zależności od stada, beczą trochę inaczej — zarzuciła ciekawostką, jak to miała w zwyczaju. — To trochę tak, jakby miały własny akcent. I czasem się szturchają, żeby pokazać, która z nich jest ważniejsza — po tych słowach z premedytacją dźgnęła narzeczoną palcem w bok.
Evina J. Swanson