Strona 2 z 2

you got the medicine i need

: czw paź 30, 2025 2:47 pm
autor: Elena Santorini
Robert Egerton był człowiekiem, o którym nie wiedziała zbyt wiele. Tak w zasadzie to nie wiedziała nic. Jego nazwisko nie pojawiało się w internecie zbyt często, a właściciel dużej firmy nie uniżał się do poziomu posiadania portali społecznościowych. Wiedziała o nim wyłącznie tyle, że tak jak i on, lubował się w dostrzeganiu p i ę k n a, że balet był mu na swój sposób bliski, a gdy jego zachłanne spojrzenie przesuwało się po jej sylwetce, jej ciało drżało w antycypacji.
Drżało też teraz, lecz z zupełnie innego powodu.
W blasku świateł foyer Egerton nagle nabrał innego charakteru, innej barwy. Pośród wszystkich tych ludzi, których widziała po raz pierwszy, w których samej obecności dostrzegała niebezpieczeństwo, nagle to on wydawał się tym znajomym elementem. Czerwień, którą błyszczał, nagle przywodziła jej na myśl unoszącą się na wzburzonym morzu boję ratunkową. Uścisk w jej trzewiach przypominał jej błogość dylematów, które zajmowały jej uwagę w trakcie spektaklu, a które teraz pozostały daleko poza jej świadomością.
Znała ludzi takich jak Robert. Wiedziała, że nic w tym świecie nie było za darmo, że wybawienie, którego poszukiwała w jego ramionach miało zarówno datę ważności, jak i określoną cenę. Ale tę kwotę była w stanie zapłacić, w panice, w odruchu, jak osoba spoglądająca w lufę wycelowanej w jej czoło broni odwraca się, rzucając ciałem i duszą w innym kierunku.
Nawet, jeśli w tym kierunku czekał niewidoczny gołym okiem nóż.
- Dziękuję - odparła cicho, widząc, że jej zachowanie wzbudziło w nim konsternację, za którą w innej sytuacji byłoby jej głęboko wstyd. Ale jej umysł był zbyt pochłonięty zaciskającą się wokół szyi pętlą, by po wrodzonej kurtuazji pozostał choćby ślad.
Na swój sposób, to właśnie teraz była p r a w d z i w a.
Wychodząc w stronę ciemnego wieczora czuła to samo odrętwienie, z którym wydostawała się z wypełnionych dymem i krwią czeluści swojego domu. Uderzenie zimnego powietrza kąsało jej policzki jak wtedy, gdy ciepła, Włoska noc zderzyła się kontrastem z piekielnym wnętrzem, które zostawiała za sobą. Rozejrzała się gdy wchodzili do wnętrza taksówki - na swój sposób, bardziej dla niej zaufanej niż nawet prywatny samochód Egertona, wszak widziała jak ją zamawiał i wątpiła, by ktokolwiek był w stanie zawładnąć Kanadyjską korporacją w jego telefonie.
Towarzyszyło jej to samo wahanie gdy wchodziła do wnętrza auta, do samego końca zastanawiając nad słusznością swoich wyborów. Być może powinna tam zostać - w miejscu publicznym, w którym nikt przecież nie podniósłby na nią ręki. Może powinna zadzwonić na p o l i c j ę, choć myśl ta wydawała jej się równie nieprawdopodobna, co zwyczajnie absurdalna.
Może powinna zostać tam, na upstrzonej szkarłatem powierzchni, gdzie było jej miejsce.
Przez myśl nie przeszło jej nawet by zapytać gdzie jadą. Po części - lub w większości - było to wywołane brakiem skupienia, które pozostało tam, z tyłu, przegrzebując odmęty własnych wspomnień w poszukiwaniu logiki. Zastanawiała się nad tym, czy nie popełniła błędu, czy mężczyzna nie był jedynie łudząco podobny do koszmarów przeszłości, które zostawiła we Włoszech. Śledziła własne poczynania na przestrzeni ostatnich tygodni, szukając tego momentu, tej chwili, w której popełniła błąd, w której była zbyt nieuważna, ściągając na siebie zgubę.
Nieświadoma tego, że zguba siedzi tuż obok niej, na skórzanym siedzeniu taksówki.
Ponieważ Robert wciąż był o b o k tego wszystkiego, a zaskoczenie na jego twarzy wtedy, w filharmonii, było dla niej p r a w d z i w e. Nie miał pojęcia o sytuacji, w której się znaleźli, o szalupie ratunkowej, której formę przybrała zamówiona przez niego taksówka.
A ona nie pytała o miejsce, do którego ją zabierał, bo pod skórą wiedziała, że było nim jego mieszkanie. Nawet pomimo prześwitów p r a w d y w ich relacji, pomimo kurtuazji i cierpliwości, znała jego c e n ę. I była w stanie ją zapłacić, byle nie powracać do własnego mieszkania by w samotności oczekiwać stukania kostuchy.
Gdy oddalali się od filharmonii, zmierzając z dala od centrum miasta, adrenalina w jej żyłach stopniowo zanikała, wrząca krew zaczęła stygnąć, podczas gdy do umysły wróciły namiastki trzeźwego myślenia. Bezpośrednie zagrożenie zniknęło, ujawniając nowe możliwości na horyzoncie. Zostawiła wiadomość Giovanniemu na telefonie, wystarczyło więc, że zaczeka, a ludzie kuzyna zajmą się sytuacją. Nie wiedziała jedynie, w jaki sposób powinna przeprowadzić z nim tę rozmowę  - i czy Toronto pozostanie jej domem na dłużej, czy też następnego dnia strach znów zawładnie jej ciałem, pchając je prosto w stronę lotniska.
Zatrzymanie się taksówki wyrwało ją z zamyślenia. Drgnęła, odwracając głowę w kierunku Egertona - jego dłoń zatrzymana na klamce i tajemniczy wyraz twarzy przedarł się przez zasłonę jej napięcia, zasiewając za nią ziarenko ciekawości. Jej wzrok prześlizgnął się po sylwetce mężczyzny na zewnątrz, na ciemny widok za oknem - nie widziała tam ani zabetonowanej ulicy, ani błyszczących okien wysokich budynków. Dotarło do niej zupełnie nagle, że nie zwracała uwagi na ich drogę i miejsce, do którego ją przywiózł, najwyraźniej n i e b y ł o jego mieszkaniem - jakkolwiek niecodzienne jej się to wydawało.
Wyciągnęła dłoń by pomógł jej wyjść na zewnątrz - w odruchu i przyzwyczajeniu, którego nawet strach nie był w stanie z niej zmyć. Gdy znalazła się na zewnątrz, rozejrzała się wokół - widok niskich budynków na moment musnął jej serce zwątpieniem, ale gdy dotarł do niej z a p a c h, którym przesycone było powietrze, wrażenie natychmiast zniknęło.
- Zwierzęta? - wyrwało jej się jedynie, głupio, bo przecież w jej życiu zarówno dziecięcym, jak i dorosłym, nie miała z nimi żadnej styczności. Widząc kasy majaczące przed nimi i spojrzenie Egertona, opatuliła się płaszczem szczelniej w potrzebie komfortu bardziej niż gorąca i ruszyła z mężczyzną w ich stronę. Rozejrzała się wokół, gdy zajmował się płatnością - czy czymkolwiek na temat czego rozmawiał z kimś z obsługi - i dopiero wtedy dostrzegła plakaty innych wydarzeń organizowanych w tym miejscu. - Konie - szepnęła bardziej sama do siebie, resztką samoświadomości zdając sobie sprawę z tego, w jak idiotycznie długim czasie zaczynała łączyć ze sobą kropki.
To nie tak, że nie rozpoznałaby toru wyścigowego z zewnątrz, nawet w panującym teraz mroku. Ale wyścigi wydawały jej się tak o d l e g ł ą rzeczą w tym momencie, tak skrajnie inną od myśli, które wypełniały jej umysł, a nawet od filharmonii, w której przebywali, że jej mózg na skrajnie spowolnionych obrotach rejestrował zmianę, której doznała.
- Wyścigi konne? - rzuciła wreszcie do mężczyzny, sięgając po jego ramię, splatając je z własnym, lgnąc do niego jak do osobistej szalupy gdy dostrzegła innych ludzi, a oni wkraczali w stronę którejś z loży. Wychyliła się wtedy, czując powiew powietrza na swoich policzkach, wyginając szyję jak dziecko, które desperacko chciało dostrzec zwierzęta choć wyścig jeszcze się nie rozpoczął. - Nawet... nawet nie wiedziałam, że takie miejsce znajduje się w Toronto.
Odwróciła głowę w kierunku mężczyzny, z milionem pytań majaczących w jej oczach, czekających na obiecane wyjaśnienia.

Robert Egerton