This is your starting line. This is your arena. How well you play, that’s up to you.
: pn lip 21, 2025 8:53 pm
W takich chwilach działała jak na autopilocie, doskonale znała każdy następny krok, jednocześnie pozostawiając miejsce na improwizację, gdyby jednak życie zdecydowało się ją zaskoczyć. Do tego była przyzwyczajona, do tego sprowadzał się każdy dyżur i każda chwila spędzona na oddziale ratunkowym. Zachowanie zimnej krwii w podobnej sytuacji przerosłoby niejedną osobę, ale Serena wiedziała, że nie może się poddać. Adrenalina w jej żyłach nie pozwalała przestać działać, opuścić gardy ani na chwilę.
Spojrzenie pełne skupienia, słuch wyostrzony na każdą, nawet najdrobniejszą nieprawidłowość monitora. Zgranie z resztą zespołu, który dawał z siebie wszystko, by uratować ludzkie życie.
Dziecięce.
Bo przecież na stole leżał mały chłopiec, który miał przed sobą jeszcze tyle lat. Powinien mieć tyle czasu, ile tylko zapragnie, a zamiast tego wszystko leżało w rękach Sereny, Sloane i pozostałych lekarzy, znajdujących się w pomieszczeniu.
Nieustająca resuscytacja, powtarzająca się defibrylacja. I tylko ten irytujący sygnał nie dawał jej spokoju; nie chciał przestać dawać o sobie znać.
Almendarez po raz kolejny zerknęła na zegarek, ale czas nie był po ich stronie. Znała statystyki, ale chciała się im przeciwstawić. Widziała, jak Marlowe walczy o życie chłopca i walczyła razem z nią, nawet pomimo pojawiających się szeptów.
Dziesięć minut? Cóż to było dziesięć minut, gdy medycyna znała cudowniejsze przypadki?
Szok. Adrenalina. Brak rytmu.
Włosy opadające na czoło, pot spływający po skórze i ta bezsilność zakradająca się pod skórę.
Gdy wybiła dwudziesta minuta, Serena wiedziała, że przegrali tę batalię. Serce pękło jej na pół, ale musiała wiedzieć, kiedy odpuścić, bo od tego zależało kolejne życie - jej własne. Gdyby nie nauczyła się tego na wyjątkowo traumatycznych przypadkach, podobnych temu, już dawno rzuciłaby fartuch i poszła leczyć zmiany skórne na oddziale dermatologicznym.
- Godzina zgonu… osiemnasta dwanaście - odsunęła się wreszcie od nieruchomego ciała chłopca; wiedziała, że niezależnie od tego, jak długo będzie na niego patrzeć, jego twarz i tak nawiedzi ją dziś w koszmarach.
Zdjęła rękawiczki, cisnęła je do kosza z odpadami i delikatnie złapała Sloane za ramię, próbując subtelnie wyprowadzić ją z sali. Teraz już ktoś inny musiał zająć się ciałem.
Wyczuła, że może to być pierwszy taki przypadek, z którym musiała mierzyć się Sloane. Nie było żadnych słów, które mogłyby pomóc w tej sytuacji, dlatego Serena po prostu postanowiła być przy niej tak długo, jak ratowniczka tego potrzebowała.
Żaden ambulans z wypadku nie przyjechał już do szpitala, sytuacja wyklarowała się, ale między nimi wciąż leżał ciężar martwego dziecka.
- Jeśli nie będziesz mogła dziś zasnąć, wpadnij jutro na kawę - żaden rodzaj pocieszenia nie był dobry, ale Almendarez próbowała - Daj znać, jak dojedziesz do domu, okej? - nie były przyjaciółkami, nie musiała jej się meldować, ale w podobnych okolicznościach drobne gesty znaczyły więcej, niż tysiąc słów.
Sloane Marlowe
Spojrzenie pełne skupienia, słuch wyostrzony na każdą, nawet najdrobniejszą nieprawidłowość monitora. Zgranie z resztą zespołu, który dawał z siebie wszystko, by uratować ludzkie życie.
Dziecięce.
Bo przecież na stole leżał mały chłopiec, który miał przed sobą jeszcze tyle lat. Powinien mieć tyle czasu, ile tylko zapragnie, a zamiast tego wszystko leżało w rękach Sereny, Sloane i pozostałych lekarzy, znajdujących się w pomieszczeniu.
Nieustająca resuscytacja, powtarzająca się defibrylacja. I tylko ten irytujący sygnał nie dawał jej spokoju; nie chciał przestać dawać o sobie znać.
Almendarez po raz kolejny zerknęła na zegarek, ale czas nie był po ich stronie. Znała statystyki, ale chciała się im przeciwstawić. Widziała, jak Marlowe walczy o życie chłopca i walczyła razem z nią, nawet pomimo pojawiających się szeptów.
Dziesięć minut? Cóż to było dziesięć minut, gdy medycyna znała cudowniejsze przypadki?
Szok. Adrenalina. Brak rytmu.
Włosy opadające na czoło, pot spływający po skórze i ta bezsilność zakradająca się pod skórę.
Gdy wybiła dwudziesta minuta, Serena wiedziała, że przegrali tę batalię. Serce pękło jej na pół, ale musiała wiedzieć, kiedy odpuścić, bo od tego zależało kolejne życie - jej własne. Gdyby nie nauczyła się tego na wyjątkowo traumatycznych przypadkach, podobnych temu, już dawno rzuciłaby fartuch i poszła leczyć zmiany skórne na oddziale dermatologicznym.
- Godzina zgonu… osiemnasta dwanaście - odsunęła się wreszcie od nieruchomego ciała chłopca; wiedziała, że niezależnie od tego, jak długo będzie na niego patrzeć, jego twarz i tak nawiedzi ją dziś w koszmarach.
Zdjęła rękawiczki, cisnęła je do kosza z odpadami i delikatnie złapała Sloane za ramię, próbując subtelnie wyprowadzić ją z sali. Teraz już ktoś inny musiał zająć się ciałem.
Wyczuła, że może to być pierwszy taki przypadek, z którym musiała mierzyć się Sloane. Nie było żadnych słów, które mogłyby pomóc w tej sytuacji, dlatego Serena po prostu postanowiła być przy niej tak długo, jak ratowniczka tego potrzebowała.
Żaden ambulans z wypadku nie przyjechał już do szpitala, sytuacja wyklarowała się, ale między nimi wciąż leżał ciężar martwego dziecka.
- Jeśli nie będziesz mogła dziś zasnąć, wpadnij jutro na kawę - żaden rodzaj pocieszenia nie był dobry, ale Almendarez próbowała - Daj znać, jak dojedziesz do domu, okej? - nie były przyjaciółkami, nie musiała jej się meldować, ale w podobnych okolicznościach drobne gesty znaczyły więcej, niż tysiąc słów.
Sloane Marlowe