blame it on the tequila
: śr lis 19, 2025 4:42 pm
Jak się okazało nawet te drzwi miały jakieś swoje granice, i oni je chyba przekroczyli, na pewno to zrobili. Bo drzwi teraz leżały w drzazgach na zimnej posadzce... Dobrze chociaż, że wytrzymały do końca, a przecież ten cały zamek i zawiasy pracowały z nimi już wcześniej, w rytmie ich gorących ciał.
I tego Debbie też, tak gorącego, że kiedy ją szarpnął, a ona wpadła tak w niego z impetem, to Madox aż stęknął. Tylko, że później już wszystko toczyło się szybko, ubrania, krzyk kelnerki, która powiedziała, że woła szefa. Na co Madox od razu odpowiedział, że proszę bardzo, bo on się żadnego szefa nic, a nic nie bał. A zresztą Noriega to się nie bał w zasadzie niczego, nawet Boga się nie bał, kiedy już złapał Debbie za rękę, gdy pakowała mu do kieszeni swoją bieliznę i wyprowadził ją z tej kabiny, prosto po tych drzwiach, na których jeszcze odbił podeszwę swojego buta. Pięknie to teraz wyglądało, jakby ktoś te drzwi wybił z buta.
- To też - oczywiście przytaknął McDowell - bardzo klaustrofobiczne, można dostać jakiegoś ataku - takiego ataku, żeby na przykład te drzwi wywalić z kopa. Bardzo prawdopodobny scenariusz. Chociaż ten ich był zgoła inny.
Oba kąciki jego usta uniosły się ku górze, kiedy Debbie powiedziała to ktoś mógłby to ogarnąć, wbił w nią ciemne tęczówki, w jej oczy, równie ciemne, ale takie piękne, takie ogniste, że aż oblizał wargi, jeszcze zanim spojrzał na kelnerkę z góry. Była od niego sporo niższa, mniejsza, ale Madox przecież nie chciał się nad nią wytrząsać, a jednak pochylił się delikatnie w jej kierunku.
- Dobrze, że moja narzeczona, nie zrobiła sobie krzywdy, bo musielibyśmy was pozwać - rzucił, ale zacznijmy od tego, że Debbie nie była jego narzeczoną, bo byli dopiero na drugiej, może trzeciej, randce. Ale Noriega to lubił sobie tak wszystko podkoloryzować. A po drugie to jeśli chodzi o pozywanie kogokolwiek... to on raczej był do tego pierwszy, ale pewnie jako oskarżony, biorąc pod uwagę fakt, co się odwalało w jego klubie. Ale przecież ta dziewczyna nie musiała tego wiedzieć. I chyba trochę ją zbili z tropu tym gadaniem, a Madox jeszcze schylił się, żeby podnieść rolkę papieru, która w tym całym zamieszaniu rozwinęła się po podłodze i wcisnął ją w ręce kelnerki.
- Vamos - idziemy, rzucił do Debbie i już splatał swoje palce z tymi jej, żeby pociągnąć ją do wyjścia z toalety i chociaż zaraz za drzwiami przyparł ją na moment do ściany, żeby skraść z jej ust krótki pocałunek, bo tak mu się podobała ta ich gra, to zaraz odsunął się od niej.
- Poczekaj... Weźmiesz moją kurtkę? - zapytał, bo zostawił ją przy stoliku, a do niego to już na pewno nie będą wracali. A chociaż Madox to wcale, a wcale nie był grzecznym chłopcem, to jednak za te drzwi chciał zapłacić i za te ich drinki, ale to pewnie dlatego, że sam prowadził klub. Jakaś solidarność właścicieli lokali się w nim odezwała. I on naprawdę spędził jeszcze kilka minut przy tym barze, chociaż odrobinę jeszcze czuł ten cały koks, który nim miotał, a przede wszystkim, to nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się przy Debbie. I bardzo się przy tym kontuarze kręcił, ale odliczył pewną kwotę przekładając między palcami wysłużone banknoty. Które pewnie przesiąknięte były kokainą.
A później to już wyszedł, nie, on wypadł z tego lokalu prosto do Debbie, która stała przy ścianie z tą jego skórzaną kurtką. Na ulicy.
- Ale mnie nakręciłaś - powiedział od razu, kiedy już tak rękę opierał o ścianę tuż nad jej ramieniem, kiedy wisiał znowu nad nią. Ona też go nakręciła, ale może też cała ta sytuacją, albo może ta dorzucona kokaina, którą on jeszcze sobie usypał gdzieś na parapecie gdy wychodził z tej knajpy.
- Jedziemy do mnie? - zapytał patrząc prosto w jej ciemne, piękne oczy.
Debbie McDowell
I tego Debbie też, tak gorącego, że kiedy ją szarpnął, a ona wpadła tak w niego z impetem, to Madox aż stęknął. Tylko, że później już wszystko toczyło się szybko, ubrania, krzyk kelnerki, która powiedziała, że woła szefa. Na co Madox od razu odpowiedział, że proszę bardzo, bo on się żadnego szefa nic, a nic nie bał. A zresztą Noriega to się nie bał w zasadzie niczego, nawet Boga się nie bał, kiedy już złapał Debbie za rękę, gdy pakowała mu do kieszeni swoją bieliznę i wyprowadził ją z tej kabiny, prosto po tych drzwiach, na których jeszcze odbił podeszwę swojego buta. Pięknie to teraz wyglądało, jakby ktoś te drzwi wybił z buta.
- To też - oczywiście przytaknął McDowell - bardzo klaustrofobiczne, można dostać jakiegoś ataku - takiego ataku, żeby na przykład te drzwi wywalić z kopa. Bardzo prawdopodobny scenariusz. Chociaż ten ich był zgoła inny.
Oba kąciki jego usta uniosły się ku górze, kiedy Debbie powiedziała to ktoś mógłby to ogarnąć, wbił w nią ciemne tęczówki, w jej oczy, równie ciemne, ale takie piękne, takie ogniste, że aż oblizał wargi, jeszcze zanim spojrzał na kelnerkę z góry. Była od niego sporo niższa, mniejsza, ale Madox przecież nie chciał się nad nią wytrząsać, a jednak pochylił się delikatnie w jej kierunku.
- Dobrze, że moja narzeczona, nie zrobiła sobie krzywdy, bo musielibyśmy was pozwać - rzucił, ale zacznijmy od tego, że Debbie nie była jego narzeczoną, bo byli dopiero na drugiej, może trzeciej, randce. Ale Noriega to lubił sobie tak wszystko podkoloryzować. A po drugie to jeśli chodzi o pozywanie kogokolwiek... to on raczej był do tego pierwszy, ale pewnie jako oskarżony, biorąc pod uwagę fakt, co się odwalało w jego klubie. Ale przecież ta dziewczyna nie musiała tego wiedzieć. I chyba trochę ją zbili z tropu tym gadaniem, a Madox jeszcze schylił się, żeby podnieść rolkę papieru, która w tym całym zamieszaniu rozwinęła się po podłodze i wcisnął ją w ręce kelnerki.
- Vamos - idziemy, rzucił do Debbie i już splatał swoje palce z tymi jej, żeby pociągnąć ją do wyjścia z toalety i chociaż zaraz za drzwiami przyparł ją na moment do ściany, żeby skraść z jej ust krótki pocałunek, bo tak mu się podobała ta ich gra, to zaraz odsunął się od niej.
- Poczekaj... Weźmiesz moją kurtkę? - zapytał, bo zostawił ją przy stoliku, a do niego to już na pewno nie będą wracali. A chociaż Madox to wcale, a wcale nie był grzecznym chłopcem, to jednak za te drzwi chciał zapłacić i za te ich drinki, ale to pewnie dlatego, że sam prowadził klub. Jakaś solidarność właścicieli lokali się w nim odezwała. I on naprawdę spędził jeszcze kilka minut przy tym barze, chociaż odrobinę jeszcze czuł ten cały koks, który nim miotał, a przede wszystkim, to nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się przy Debbie. I bardzo się przy tym kontuarze kręcił, ale odliczył pewną kwotę przekładając między palcami wysłużone banknoty. Które pewnie przesiąknięte były kokainą.
A później to już wyszedł, nie, on wypadł z tego lokalu prosto do Debbie, która stała przy ścianie z tą jego skórzaną kurtką. Na ulicy.
- Ale mnie nakręciłaś - powiedział od razu, kiedy już tak rękę opierał o ścianę tuż nad jej ramieniem, kiedy wisiał znowu nad nią. Ona też go nakręciła, ale może też cała ta sytuacją, albo może ta dorzucona kokaina, którą on jeszcze sobie usypał gdzieś na parapecie gdy wychodził z tej knajpy.
- Jedziemy do mnie? - zapytał patrząc prosto w jej ciemne, piękne oczy.
Debbie McDowell