In the marigold’s glow, past and present meet
: śr gru 17, 2025 11:03 am
Milo nigdy nie był w centrum czyjegokolwiek zainteresowania.
Jako najmłodsze z ich parszywej jedenastki nie załapał się nawet na ochłapy matczynej atencji, na które kobieta ponoć siliła się jeszcze do czasów Flory, ale na niego już nie wystarczyło. Ojciec prawdopodobnie nie pamiętał jego imienia, traktując najmłodszą część familii jako bezużyteczny, hałaśliwy kolektyw. Starsze rodzeństwo próbowało trzymać go z daleka od zabaw, na jakie często nie był gotowy, być może z troski albo ze zmęczenia jego dziecięcą, niegasnącą energią. Nie wiedział, ale wówczas każda odmowa i zatrzaskiwanie w szafie (pierwszy zamek, jaki nauczył się otwierać za pomocą matczynej wsuwki do włosów) brzmiało jak odrzucenie i ciągnęło się to za nim aż do Toronto, gdzie chociaż miał już za sobą etap czytelnego manifestowania niezadowolenia i proszenia się o atencję, nadal nadinterpretował sygnały i doszukiwał się w nich objawów niechęci. Czegoś, co dałoby mu ten znajomy sygnał i przygotowało na najgorsze odpowiednio wcześnie.
Wiedział również jak to jest po latach dostać wreszcie upragnione miejsce przy przysłowiowym stole; Pillesterowie na parę miesięcy pozwolili mu poczuć, że przynależy, podlewali go pochwałami, na jakie chłopak w tym wieku i po takich perypetiach był szczególnie łasy, zakorzenili w nim wizję stabilności i dopasowania.
A potem pojawił się Christian i mimo, że Milo był wystarczająco duży by zrozumieć sytuację, znów został odepchnięty na boczny tor, z którego uciekł z jednym plecakiem i drobnymi na najtańszy bilet do kolejnego miasta na mapie wybrzeża. To doświadczenie nadpisało dotychczasowy strach przed brakiem akceptacji, wykręcając je i przekształcając w jeszcze bardziej okrutny twór: w bycie prawdziwie chcianym, owszem - ale tylko na chwilę. Póki wygodnie. Tak długo, jak pasował.
Kiedy Dylan patrzył na niego w taki sposób - może nie dokładnie tak, jak robił to teraz, gdy ewidentnie pajacował - jakby Milo był czymś więcej niż problematycznym, odstającym od reszty cudakiem z kieszeniami wypchanymi elektronicznymi komponentami i od biedy jakąś jednodolarówką, Rivera nie wiedział do końca dlaczego ani na jak długo.
Czasami, choć znacznie rzadziej niż jeszcze miesiąc temu, zastanawiał się również czy naprawdę.
Jeżeli zatem miał dopełnić statystyki, co nie byłoby w jego życiu niczym nowym, Milo pragnął przynajmniej zgromadzić dość, aby mieć co wspominać na wypadek gdyby po raz kolejny przyszło mu stanąć na dworcu z połataną torbą i tym niewygodnym rodzajem wolności pchającym w kolejny autobus zmierzający do następnej pustej plamy na mapie.
一 Okay, sale, ya estuvo... Dylan! 一 Poddał się jako pierwszy, żałośnie nieodporny na poczucie humoru i zaangażowanie w tę błazenadę Gauthiera. Wetknął pusty kubek między poduszki i przegonił sobie zaraz palcami parę loków z czoła, niestety nie był w stanie wytłumić parsknięcia chrypliwym śmiechem. Chwila błądzenia spojrzeniem bez celu zakończyła się zakotwiczeniem go w ich splecionych palcach, pstrokatych od farby, szukających się wzajemnie bezwiednie nawet wtedy, kiedy zbliżali się do awantury. 一 Dylan! 一 Próby mitygowania go poprzez śmiech nie miały prawa zakończyć się sukcesem. Z zapominalstwa i poniekąd zawstydzenia, Rivera zrobił sobie daszek z jednej ręki i posłał mu znacznie weselsze spojrzenie, choć wciąż żywe i sugerujące, że jedno niewłaściwe słowo i znów znajdą się na skraju pełnowymiarowej kłótni rodem z sitcomu.
Wiedział, że to żart, mimo to brzmiał dość przekonująco, by roztopił się jak kostka cukru w gorącej herbacie.
一 Oh sí, sí, dam ci co zechcesz, tylko już przestań!
Sam był sobie winny, wiedział o tym doskonale.
Poduszeczka jego dolnej wargi utraciła swoją sztuczną biel, Milo zbyt często i niefrasobliwie zasysał się na niej i gryzł, ilekroć brakowało mu słowa (czyli dość często). W ten sposób również porządkował bezskutecznie gotowość ust do krzywienia się w uśmiechu, mimo, że tak naprawdę przecież nie musiał.
Lekko rozprostował palce, pozostawiając jednak ich dłonie złączone ze sobą na kolanie, chciał tylko poobtykać opuszką kciuka wewnętrzną, delikatniejszą część ręki Dylana wiedząc, że jest wrażliwsza na łaskotanie.
一 Postaram się nie wyglądać jak szczur, który wypełzł z kanału w porze deszczowej 一 zapowiedział się uroczyście, po tym, jak znacząco najpierw wciągnął powietrze głęboko do płuc, a później z widocznym opuszczeniem ramion odetchnął sobie od serca. 一 To moja pierwsza randka, tak w ogóle-w ogóle.
Wyznanie tego, z czego Dylan zapewne i tak zdawał sobie sprawę, przyszło mu łatwiej niż się spodziewał, może dlatego, że ciężar szczerości został odrobinę złagodzony przez śmiech. Przyklejony do twarzy infantylnie samozadowolony uśmiech i spojrzenie wciąż uparcie trzymające się ich dłoni dawały przedwczesny obraz tego, przez co Rivera miał przechodzić w kolejnych dniach; panika. Panika i satysfakcja.
Kliknął cicho językiem czując, że nie wytrzyma zbyt długo w bezruchu, ani z Gauthierem, który zaczynał przeciążać mu kolana.
一 W każdym razie cieszę się, że to ty. Że z tobą, i że to wszystko... 一 zawiesił głos, nie wiedząc jak to wszystko wyklarować ani co dokładnie miał na myśli - czy całą otoczkę związaną z zaproszeniem czy dosłownie każdy najbardziej błahy element ich obecnej codzienności. Zamiast szukać klarownej, werbalnej definicji czytelnej dla obu stron, Milo rozplątał ich palce i zanim Gauthier zdążyłby odebrać to jako zachętę do wycofania się, Milo delikatnie chwycił go za przedramię, lekko podrygującymi palcami badając delikatniejszą, wewnętrzną część podobnie, jak to wcześniej robił z jego dłonią. Sam natomiast przechylił się w przód pilnując, by niezależnie od tego jak bardzo był teraz niewygodny, Dylan nie spadł mu z kolan. Prawie zetknął się z nim czołem - prawie, bo różnica wzrostu w tej pozycji była znacząca i Rivera mógł co najwyżej z dość bliskiej odległości spojrzeć mu w oczy. 一 Powoli się oswajam.
Choć brzmiało to bardziej jak dziękuję za wszystkie rzeczy, na które być może sam Gauthier nie zwracał szczególnej uwagi, ale dla Milo były kamieniami milowymi w relacjach międzyludzkich.
Wydał z siebie bezgłośny, osiadający ciepłem na wargach Dylana śmiech, a mimo, że miał je od siebie na odległość krótszą niż pół płytkiego oddechu, tylko na nie spojrzał.
一 Powiesz mi, jeżeli cokolwiek będzie nie tak? Teraz, później, kiedyś?
Dylan Gauthier
Jako najmłodsze z ich parszywej jedenastki nie załapał się nawet na ochłapy matczynej atencji, na które kobieta ponoć siliła się jeszcze do czasów Flory, ale na niego już nie wystarczyło. Ojciec prawdopodobnie nie pamiętał jego imienia, traktując najmłodszą część familii jako bezużyteczny, hałaśliwy kolektyw. Starsze rodzeństwo próbowało trzymać go z daleka od zabaw, na jakie często nie był gotowy, być może z troski albo ze zmęczenia jego dziecięcą, niegasnącą energią. Nie wiedział, ale wówczas każda odmowa i zatrzaskiwanie w szafie (pierwszy zamek, jaki nauczył się otwierać za pomocą matczynej wsuwki do włosów) brzmiało jak odrzucenie i ciągnęło się to za nim aż do Toronto, gdzie chociaż miał już za sobą etap czytelnego manifestowania niezadowolenia i proszenia się o atencję, nadal nadinterpretował sygnały i doszukiwał się w nich objawów niechęci. Czegoś, co dałoby mu ten znajomy sygnał i przygotowało na najgorsze odpowiednio wcześnie.
Wiedział również jak to jest po latach dostać wreszcie upragnione miejsce przy przysłowiowym stole; Pillesterowie na parę miesięcy pozwolili mu poczuć, że przynależy, podlewali go pochwałami, na jakie chłopak w tym wieku i po takich perypetiach był szczególnie łasy, zakorzenili w nim wizję stabilności i dopasowania.
A potem pojawił się Christian i mimo, że Milo był wystarczająco duży by zrozumieć sytuację, znów został odepchnięty na boczny tor, z którego uciekł z jednym plecakiem i drobnymi na najtańszy bilet do kolejnego miasta na mapie wybrzeża. To doświadczenie nadpisało dotychczasowy strach przed brakiem akceptacji, wykręcając je i przekształcając w jeszcze bardziej okrutny twór: w bycie prawdziwie chcianym, owszem - ale tylko na chwilę. Póki wygodnie. Tak długo, jak pasował.
Kiedy Dylan patrzył na niego w taki sposób - może nie dokładnie tak, jak robił to teraz, gdy ewidentnie pajacował - jakby Milo był czymś więcej niż problematycznym, odstającym od reszty cudakiem z kieszeniami wypchanymi elektronicznymi komponentami i od biedy jakąś jednodolarówką, Rivera nie wiedział do końca dlaczego ani na jak długo.
Czasami, choć znacznie rzadziej niż jeszcze miesiąc temu, zastanawiał się również czy naprawdę.
Jeżeli zatem miał dopełnić statystyki, co nie byłoby w jego życiu niczym nowym, Milo pragnął przynajmniej zgromadzić dość, aby mieć co wspominać na wypadek gdyby po raz kolejny przyszło mu stanąć na dworcu z połataną torbą i tym niewygodnym rodzajem wolności pchającym w kolejny autobus zmierzający do następnej pustej plamy na mapie.
一 Okay, sale, ya estuvo... Dylan! 一 Poddał się jako pierwszy, żałośnie nieodporny na poczucie humoru i zaangażowanie w tę błazenadę Gauthiera. Wetknął pusty kubek między poduszki i przegonił sobie zaraz palcami parę loków z czoła, niestety nie był w stanie wytłumić parsknięcia chrypliwym śmiechem. Chwila błądzenia spojrzeniem bez celu zakończyła się zakotwiczeniem go w ich splecionych palcach, pstrokatych od farby, szukających się wzajemnie bezwiednie nawet wtedy, kiedy zbliżali się do awantury. 一 Dylan! 一 Próby mitygowania go poprzez śmiech nie miały prawa zakończyć się sukcesem. Z zapominalstwa i poniekąd zawstydzenia, Rivera zrobił sobie daszek z jednej ręki i posłał mu znacznie weselsze spojrzenie, choć wciąż żywe i sugerujące, że jedno niewłaściwe słowo i znów znajdą się na skraju pełnowymiarowej kłótni rodem z sitcomu.
Wiedział, że to żart, mimo to brzmiał dość przekonująco, by roztopił się jak kostka cukru w gorącej herbacie.
一 Oh sí, sí, dam ci co zechcesz, tylko już przestań!
Sam był sobie winny, wiedział o tym doskonale.
Poduszeczka jego dolnej wargi utraciła swoją sztuczną biel, Milo zbyt często i niefrasobliwie zasysał się na niej i gryzł, ilekroć brakowało mu słowa (czyli dość często). W ten sposób również porządkował bezskutecznie gotowość ust do krzywienia się w uśmiechu, mimo, że tak naprawdę przecież nie musiał.
Lekko rozprostował palce, pozostawiając jednak ich dłonie złączone ze sobą na kolanie, chciał tylko poobtykać opuszką kciuka wewnętrzną, delikatniejszą część ręki Dylana wiedząc, że jest wrażliwsza na łaskotanie.
一 Postaram się nie wyglądać jak szczur, który wypełzł z kanału w porze deszczowej 一 zapowiedział się uroczyście, po tym, jak znacząco najpierw wciągnął powietrze głęboko do płuc, a później z widocznym opuszczeniem ramion odetchnął sobie od serca. 一 To moja pierwsza randka, tak w ogóle-w ogóle.
Wyznanie tego, z czego Dylan zapewne i tak zdawał sobie sprawę, przyszło mu łatwiej niż się spodziewał, może dlatego, że ciężar szczerości został odrobinę złagodzony przez śmiech. Przyklejony do twarzy infantylnie samozadowolony uśmiech i spojrzenie wciąż uparcie trzymające się ich dłoni dawały przedwczesny obraz tego, przez co Rivera miał przechodzić w kolejnych dniach; panika. Panika i satysfakcja.
Kliknął cicho językiem czując, że nie wytrzyma zbyt długo w bezruchu, ani z Gauthierem, który zaczynał przeciążać mu kolana.
一 W każdym razie cieszę się, że to ty. Że z tobą, i że to wszystko... 一 zawiesił głos, nie wiedząc jak to wszystko wyklarować ani co dokładnie miał na myśli - czy całą otoczkę związaną z zaproszeniem czy dosłownie każdy najbardziej błahy element ich obecnej codzienności. Zamiast szukać klarownej, werbalnej definicji czytelnej dla obu stron, Milo rozplątał ich palce i zanim Gauthier zdążyłby odebrać to jako zachętę do wycofania się, Milo delikatnie chwycił go za przedramię, lekko podrygującymi palcami badając delikatniejszą, wewnętrzną część podobnie, jak to wcześniej robił z jego dłonią. Sam natomiast przechylił się w przód pilnując, by niezależnie od tego jak bardzo był teraz niewygodny, Dylan nie spadł mu z kolan. Prawie zetknął się z nim czołem - prawie, bo różnica wzrostu w tej pozycji była znacząca i Rivera mógł co najwyżej z dość bliskiej odległości spojrzeć mu w oczy. 一 Powoli się oswajam.
Choć brzmiało to bardziej jak dziękuję za wszystkie rzeczy, na które być może sam Gauthier nie zwracał szczególnej uwagi, ale dla Milo były kamieniami milowymi w relacjach międzyludzkich.
Wydał z siebie bezgłośny, osiadający ciepłem na wargach Dylana śmiech, a mimo, że miał je od siebie na odległość krótszą niż pół płytkiego oddechu, tylko na nie spojrzał.
一 Powiesz mi, jeżeli cokolwiek będzie nie tak? Teraz, później, kiedyś?
Dylan Gauthier