We don't see each other much, but you're still my favorite
: ndz lip 20, 2025 12:11 pm
Szmer skrzydeł ćmy; niezdarnie i z determinacją zmierzającej ku zbyt ostremu światłu lampy ulicznej; przemykałA gdzieś tam obok, lecz Marlon nie zwracał na nią uwagi. Wiatr niósł ze sobą ciepło dnia, które nie zdążyło jeszcze opaść. Zwykle chłonął takie wieczory, jak muzykę w rozgrzanej sali po ostatnim piruecie. Dziś jednak wszystko zdawało się przyciszone. Jakby świat wokół postanowił na chwilę mówić półgłosem, żeby nie rozproszyć tego, co działo się wewnątrz. Tego dnia wybrał dłuższą drogę do domu. Po treningu, który przypominał bardziej walkę z samym sobą niż taniec, potrzebował powietrza. Ruchu, ale innego niż ten na parkiecie. Cichego, prostego. Kroki na chodniku, torba na ramieniu, skrawki rozmów mijanych ludzi , wszystko to układało się w jakiś własny rytm. Spacer był formą oczyszczenia. Ciała. Myśli. Lęków.
Nie czuł się dobrze, choć nie chodziło o fizyczność. Ciało było zmęczone, owszem; ale zmęczenie bywało błogosławieństwem. Problem leżał gdzieś głębiej, w tej części duszy, która nie lubiła słów, a z którą ostatnio trudno było mu się porozumieć. Zazwyczaj uciekał w trening, spalał się do kości, zostawiał pot i złość na parkiecie, żeby wrócić do siebie lżejszy. Ale dziś ciężar nie ustępował. Dzień od początku był spisany na straty. Zdecydowanie. Bowiem MArlon, od momentu, gdy przecierał zaspane oczy, miał wrażenie, że coś jest nie tak, że wszystko idzie nieco obok, jakby wszechświat przestał go rozpoznawać. Nic dramatycznego. Po prostu jedna z tych serii drobnych niepowodzeń, które w końcu zaczynają ciążyć. Rysa na szkle jak to Urszula śpiewała, która z czasem zmienia się w pęknięcie. Do parku dotarł nieco wcześniej, niż się umawiali. Kenneth miał dojechać za chwilę. Zazwyczaj to on się spóźniał, ale dziś Marlon nie miał nic przeciwko, by chwilę poczekać. Brat. Starszy, spokojniejszy, bardziej uziemiony. Zupełne przeciwieństwo Marlona, a mimo to, ktoś, z kim mógł dzielić ciszę i nie czuć się samotnie. Usiadł na jednej z ławek, tych, które pamiętały ich dzieciństwo. W tamtych czasach Kenneth był dla niego jak druga planeta, większa, bardziej stabilna, z własną orbitą, do której Marlon próbował dopasować swoją. Teraz byli dorośli, różni, ale z tych różnic nigdy nie zrodził się mur. Prędzej mozaika. Różne kawałki szkła odbijające światło z dwóch kierunków, ale spotykające się w jednym punkcie. Myśli dryfowały. Nadchodzące spotkanie budziło coś miękkiego w klatce piersiowej. Tęsknotę? A może tylko potrzebę rozmowy, która nie musi niczego naprawiać, tylko być. Kenneth znał Marlona; może nie wszystkie jego wersje, ale wystarczająco wiele, by nie trzeba było udawać. Marlon poprawił kołnierz bluzy, jakby to miało mu pomóc uporządkować emocje. Czuł, że będzie mówił. Że padną słowa, których wcześniej nie wypowiadał. Może o tym, że ostatnio trudno mu tańczyć. Że nie wszystko, co kiedyś działało, dalej go trzyma. Że samotność potrafi wejść nawet w duszny klub pełen ludzi i świateł. Zadrżał liść, upadł w pobliżu jego stopy. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w niebo. Wieczór był łagodny. Nie niósł zapowiedzi burzy. Kenneth pewnie przyniesie coś ciepłego ze sobą, żart, herbatę z automatu, jakąś anegdotę, która sprawi, że świat na chwilę znów będzie prostszy. I to wystarczało. Ćma zniknęła, odleciała hen daleko od tej nieszczęsnej latarni. Park wydawał się tak spokojny. Nie było rozkrzyczanych dzieciaków i rozchichotanych nastolatek. Wyjątkowe zaskakujące. Marlon czekał, nie z niepokojem, ale z gotowością. Na rozmowę. Na obecność. Na kogoś, kto pamięta, nawet jeśli nie zawsze rozumie.
Kenneth Fleetwood
Nie czuł się dobrze, choć nie chodziło o fizyczność. Ciało było zmęczone, owszem; ale zmęczenie bywało błogosławieństwem. Problem leżał gdzieś głębiej, w tej części duszy, która nie lubiła słów, a z którą ostatnio trudno było mu się porozumieć. Zazwyczaj uciekał w trening, spalał się do kości, zostawiał pot i złość na parkiecie, żeby wrócić do siebie lżejszy. Ale dziś ciężar nie ustępował. Dzień od początku był spisany na straty. Zdecydowanie. Bowiem MArlon, od momentu, gdy przecierał zaspane oczy, miał wrażenie, że coś jest nie tak, że wszystko idzie nieco obok, jakby wszechświat przestał go rozpoznawać. Nic dramatycznego. Po prostu jedna z tych serii drobnych niepowodzeń, które w końcu zaczynają ciążyć. Rysa na szkle jak to Urszula śpiewała, która z czasem zmienia się w pęknięcie. Do parku dotarł nieco wcześniej, niż się umawiali. Kenneth miał dojechać za chwilę. Zazwyczaj to on się spóźniał, ale dziś Marlon nie miał nic przeciwko, by chwilę poczekać. Brat. Starszy, spokojniejszy, bardziej uziemiony. Zupełne przeciwieństwo Marlona, a mimo to, ktoś, z kim mógł dzielić ciszę i nie czuć się samotnie. Usiadł na jednej z ławek, tych, które pamiętały ich dzieciństwo. W tamtych czasach Kenneth był dla niego jak druga planeta, większa, bardziej stabilna, z własną orbitą, do której Marlon próbował dopasować swoją. Teraz byli dorośli, różni, ale z tych różnic nigdy nie zrodził się mur. Prędzej mozaika. Różne kawałki szkła odbijające światło z dwóch kierunków, ale spotykające się w jednym punkcie. Myśli dryfowały. Nadchodzące spotkanie budziło coś miękkiego w klatce piersiowej. Tęsknotę? A może tylko potrzebę rozmowy, która nie musi niczego naprawiać, tylko być. Kenneth znał Marlona; może nie wszystkie jego wersje, ale wystarczająco wiele, by nie trzeba było udawać. Marlon poprawił kołnierz bluzy, jakby to miało mu pomóc uporządkować emocje. Czuł, że będzie mówił. Że padną słowa, których wcześniej nie wypowiadał. Może o tym, że ostatnio trudno mu tańczyć. Że nie wszystko, co kiedyś działało, dalej go trzyma. Że samotność potrafi wejść nawet w duszny klub pełen ludzi i świateł. Zadrżał liść, upadł w pobliżu jego stopy. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w niebo. Wieczór był łagodny. Nie niósł zapowiedzi burzy. Kenneth pewnie przyniesie coś ciepłego ze sobą, żart, herbatę z automatu, jakąś anegdotę, która sprawi, że świat na chwilę znów będzie prostszy. I to wystarczało. Ćma zniknęła, odleciała hen daleko od tej nieszczęsnej latarni. Park wydawał się tak spokojny. Nie było rozkrzyczanych dzieciaków i rozchichotanych nastolatek. Wyjątkowe zaskakujące. Marlon czekał, nie z niepokojem, ale z gotowością. Na rozmowę. Na obecność. Na kogoś, kto pamięta, nawet jeśli nie zawsze rozumie.
Kenneth Fleetwood