Every night that goes between, I feel a little less
: ndz lip 20, 2025 5:07 pm
Orien siedział na ławce, nieopodal tylnego wejścia do szpitala, tuż obok zjazdu dla karetek. Swojej ulubionej ławce warto by dodać. Zabawnym, nieco absurdalnym jest mieć swoją ulubioną ławkę, nieprawdaż? Cóż, najpewniej kwestia wieku. Geriatryczny sznyt zaczyna się bowiem wtedy, gdy poza zachwycaniem się zakupem nowej pralki, mamy ulubione ławki, wymarzone miejsca w komunikacji miejskiej i ukochany wyszczerbiony widelec. Chociaż on nie miał ulubionego widelca z uszczerbkiem, był pedantem, to by nie przeszło. Musiało padać, na betonowym podjeździe dostrzegalne były bowiem ślady wilgoci, nawet drobne kałuże w miejscach, gdzie pojawiałyy się wgłębienia w pozornie gładkim asfalcie. Powietrze miało w sobie ten znajomy chłód, który sygnalizował koniec dnia. Po operacji, którą właśnie zakończył, powinien wrócić do gabinetu już jakieś czas temu. Papierologia, piętrzyła się na jego biurku niczym krzywa wieża w Pizie. Nogi jednak odmawiał posłuszeństwa, jego ciało stawiało niemy protest. Tak, więc trwał , na swej ulubionej ławce, balansując na pograniczu zmęczenia i czegoś, co na ten moment było mu trudne do nazwania. Nie chciał się nad sobą użalać. A jednak czuł, że od pewnego czasu życie przecieka mu przez palce. Że przegapił moment, w którym wszystko się zmieni. Albo moment, w którym powinien w końcu wziąć się w garść. Orien nie lubił chwil takich jak ta. Sprzyjały myśleniu. A on jak na złość nie chciał myśleć. Nie chciał kontemplować każdego szemranego momentu swego jestestwa. Halcroftowi jednak się nie spieszyło. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, mentolowych, z jakimś nieszczególnie wyględnym logo, którego nigdy wcześniej nie widział. Nie palił. Nie potrafił nawet porządnie zaciągnąć się dymem bez kaszlu, ale nosił je ze sobą od jakiejś imprezy, na której ktoś wrzucił mu je do kieszeni marynarki, gdy przesiadywał na balkonie po kilku głębszych. Może z grzeczności, może z nudów. Nie wyrzucił ich co ciekawe. Przekładał je tylko z kieszeni do kieszeni, w zupełnie bezrefleksyjnym odruchu. Dziwne, że akurat dziś, poczuł pokusę, by zaprzyjaźnić się z nikotynowym towarzyszem. Zanim jednak podjął decyzję czy warto poświęcić zdrowie swych płuc dla tej jakże ważnej sprawy, przekładał paczkę w dłoniach, jakby ważył w nich czyjś los, coś więcej niż tylko nikotynę i mentol. Myślał, że może, jeśli zapali tego papierosa, to świat stanie się na moment mniej zagmatwany. Może dym poukłada w głowie to, co dawno straciło kształt. Siedział tu jednak dobre dwa kwadranse, ale nie zapalił. Zrobił jednak krok do przodu i przyłożył papierosa do ust, jakby sprawdzał, czy to pasuje do jego twarzy. Czy obraz, który właśnie tworzył spina się w spójną całość. Po chwili jednak ponownie wcisnął papierosa do paczki. Czuł się z nim równie obco, jak z faktem, że od trzech miesięcy jego nastoletnia córka spała w sąsiednim pokoju w jego apartamencie. Gdy próby ukojenia smutków w nikotynowej odskoczni spełzło na niczym, Orien postanowił upić łyk kawy. Wyciągnął, więc rękę po stojący na krawędzi ławki papierowy kubek, z gatunku tych gorszej jakości, cieńszych, upierdliwie parzących cię w dłonie, gdy chcesz upić łyk ciepłego napoju. Cholera. Wanilia i ten owsiany posmak. To nie była jego kawa. Słodka, bez wyrazu i prosząca się o zapomnienie. Zupełnie jak on sam od pewnego czasu. Westchnął tylko, nie miał nawet sił się złościć, tym bardziej nie było mu po drodze, by wstać i zawrócić do tego bufetu po nową kawę. Czarną i bez cukru jak przystało na podstarzałego chirurga. Myślami za to wrócił do córki. Do jej powrotu. Wróciła z bliżej nieokreślonego powodu. Trzy walizki marki samsonite i ona. Ekscentryczna nastolatka. Przyjechała nagle, może dlatego, że u matki było jeszcze gorzej niż u starego zrzędy. A może dlatego, że wreszcie chciała coś odzyskać. Jednak to raczej mniej prawdopodobne. Trzymała się na dystans, ostrożnie, jakby każde słowo mogło zrobić coś więcej niż tylko zamącić panującą między nimi od lat ciszę. I być może tak właśnie było. Ona nie chciała z nim wcale rozmawiać. Natomiast Orien chyba nie potrafił jej słuchać. Byli niczym dwie muchy, które zderzały się ze sobą, chcąc nie natrafić na lep powieszony gdzieś pod sufitem. Z byłą żoną, a jej matką zawsze miał trochę nie po drodze. Ich relacja byłą szalona, delikatnie rzecz ujmując. Rozwiódł się, bowiem już lata temu. Nagły natłok myśli, zupełne pogubienie. Uczucia, które był jak jego, ale nie do końca, zupełnie jakby był tylko widzem, oglądającym z boku sceny ze swojego życia. Myślał, że ten nieokiełznany chaos to coś, co się kiedyś kończy. Łudził się, że po burzy przyjdzie słońce i wszystko wróci do normy. Jednak wyśniony, a wręcz wyczekany porządek nigdy nie przyszedł. Przyszły tylko inne burze, praca, dyżury, relacje tak krótkie, że zasadnym byłoby postrzeganie ich w kategorii epizodów. Kobiety, przychodziły i znikały, zanim zdążył zapamiętać czy słodzą kawę przy śniadaniu. To nie był dowód hedonizmu Oriena. Jego działania były tylko jedną cegiełką w tym całym ambarasie. Nie potrafił zbudować niczego trwałego. Najwyraźniej nie było mu to dane.
Regina Salvatore
Regina Salvatore