Зато уютно умирать
: ndz lip 27, 2025 2:14 pm
Poświęcanie się jednej rzeczy nigdy nie było czymś... złym. Prawda? Całe życie podyktowane jednemu zainteresowaniu, jednemu celowi; jednemu marzeniu, które przecież tak pięknie się spełniło, a jeszcze przecież nie skończył trzydziestu lat. Był w szczytowej formie, co chyba tylko dodawało mu wiatru w żagle, ale nawet kiedy był okazem zdrowia, urazów nie mógł uniknąć. A było ich przecież sporo, czy to przez treningi na lodzie, mecze, czy nawet pracę własną na siłowni. Człowiek na prostej drodze mógł nawet kostkę skręcić, to przy Montgomerskim aktywnym stylu bycia i życia aż się prosiło, żeby coś sobie zrobił. Raz na jakiś czas, oczywiście.
Szpital Mount Sinai znał aż za dobrze. Te same recepcjonistki, ten sam tłum i uśmiechy rzucane w jego stronę kiedy, chyba drugi raz w tym miesiącu, zbliżał się do rejestracji z unieruchomionym ramieniem i zimnym okładem, dosyć elegancko usztywnionym bandażami. Uśmiech do rejestrującej odwzajemnił odruchowo, pokazując jej wszystkie dokumenty, bo myślami był gdzie indziej. Który lekarz go dzisiaj przyjmie? Doktor Brandon, co zawsze robiła mu wszystkie dodatkowe testy, bo "skoro był sportowcem, to nie zaszkodzi"? Może doktor Lovell, co na tyle boleśnie nastawiał mu ten nieszczęsny bark, ze zęby musiał zaciskać z bólu, żeby nie pokazać tej wrażliwszej strony? Albo doktor Kim, jego osobisty faworyt, do którego chłodu już na tyle przywykł, że mógłby leczyć się tylko u niego? Kiedyś mógłby przecież wylądować na jego oddziale albo stole, ale przecież nic mu nie działo się z sercem. Akurat ze wszystkich elementów jego anatomii, to trzymało się zdecydowanie najlepiej. Nie robiło mu nigdy przykrych sztuczek czy problemów.
— Który z lekarzy dziś przyjmuje? — zanim zdążył pomyśleć, pytanie samo wyszło mu z ust. Patrzył, jak uśmiech nie schodzi z twarzy rejestrującej, która uparcie wklikiwała w komputer wszelkie jego dane, żeby zaraz na niego spojrzeć. Doktor Kim, no proszę, jednak marzenia czasem się spełniają. Przyjmie w pokoju numer... sto czterdzieści trzy. Odzyskał dokumenty i zaraz tam zmierzał.
Czasem zastanawiał się, czy przez wgląd na nazwisko nawet w takich szpitalach traktują go inaczej. Czy czasem patrzą na niego przez pryzmat obrońcy ich ulubionej drużyny hokejowej, więc ustępują w tylu różnych sprawach? A może to tylko zwykła, ludzka życzliwość, której nie do końca rozumiał? Była... dziwna. Trochę nienaturalna. I nie do końca wiedział, jak ją interpretować. Ale doktor, do którego gabinetu właśnie wchodził, wcale nie okazywał tej nienaturalnej dla niego życzliwości. Ot, wykonywał swój zawód. Cholernie dobrze.
— Dzień dobry, doktorze Kim — bez wątpienia musiał być jego ulubionym pacjentem. Prawie stałym. Ciekawe, czy patrząc na ten wybity bark, już zamierzał wzdychać, albo przewrócić oczami. — Jak dzień? Dużo ciężkich przypadków? — small talk był zdecydowanie czymś, co Monty lubił stosować. Często ucinał tak napięcie, czy sprawiał, że jakoś tak milej się siedziało. Przynajmniej nie w ciszy. Co nie oznaczało, że nie potrafił się zamknąć, kiedy było trzeba. Tyle że obecna sytuacja wydała mu się na tyle luźna, że jakoś nie odczuwał takiej potrzeby.
Rohan Kim