don't make me hate you prolifically
: ndz lip 27, 2025 10:26 pm
Nieprzyjemna cisza zawładnęła całym mieszkaniem.
Zabawki nie plątały się pod nogami, zza drzwi nie słychać było muzyki z disneyowskich bajek, a stół w salonie nie był zastawiony kredkami. Wszystko było poukładane. Jakby na swoim miejscu, lecz nie można było pozbyć się uczucia, że czegoś tu brakowało. Nie, nie czegoś, a kogoś… Życia, śmiechu, radości, wszystkiego co płynęło za małymi krokami najsłodszej pięciolatki na świecie. Daisy nie czuła się dziś dobrze. Właściwie, to zawsze, gdy zostawała sama, gdy mała Sophie spędzała czas ze swoim ojcem, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Niepokój, obawy i mimo, że wielokrotnie okazywały się niesłuszne, to wciąż nie potrafiła wyzbyć się tego napięcia, nieprzyjemnie wypełniało wszystkie komórki jej ciała, tliło się w niej to obscesowo. Zawsze. Od momentu, gdy całowała dziewczynkę w czółko na pożegnanie, do chwili, gdy kucała rozkładając ramiona by witać ją ponownie. Spokojniejsza była, gdy pięciolatka była z nianią, czy u swoich dziadków, bądź w przedszkolu, każda z tych opcji była lepsza, ale nie mogła… Nie potrafiła, nie miała prawa stawać na drodze Sophie do posiadania swojego taty.
Powinna mu ufać.
Powinna odpuścić.
Powinna skupić się na sobie, tak jak radził jej nieprzyzwoicie drogi terapeuta. Ten, który zawsze powinien być pod telefonem, a ilekroć coś do niego pisała, nigdy nie odpisywał.
Powinna zrobić coś pożytecznego. Coś dla siebie. Spotkać się ze znajomymi, wypić trzecią kawę, czy ewentualnie w końcu sprawdzić, czy ten karnet na siłownie, który opłaca od roku, a którego ani razu nie użyła, naprawdę działa.
I zawibrował jej telefon…
Dwadzieścia minut później była już na miejscu. W szpitalu, którego nienawidziła. Między ścianami, które przywoływały tylko echa wspomnień tamtej jednej nocy, gdy zadzwonił telefon i chwilę później cały świat jakby się złamał w pół. Rozsypał, zmienił swój bieg. Zbyt dobrze pamiętała te twarde krzesła w poczekalni, gdy istniała jeszcze nadzieja, że z Rose będzie wszystko dobrze, że ją uratują… Zbyt bolesna była świadomość tego, że z każdą godziną dawano jej mniejsze szanse, aż w końcu stwierdzono, że sytuacja po wypadku była na tyle krytyczna, że nic nie dało się zrobić… Potem ryk. Jej, jej matki, łzy i bezwiedne próby wyparcia wszelkich uczuć, tej nieprzyjemnej rozpaczy, która dostawała się niemalże do gardła, jak toksyczna żółć, która szuka ujścia. Najokrutniejsza trucizna.
Zobaczyła go na korytarzu.
Nie miał na sobie lekarskiego fartucha, był jako ojciec, z pozoru ten troskliwy, zmartwiony. Jako osoba, którą ktoś podejrzewał o znęcanie się nad dzieckiem. Aż zrobiło jej się niedobrze. Już widziała, jak Sophie jest wypytywana, jak się boi, stresuje rozmową z obcymi ludźmi..
Podeszła do niego nie ukrywając swojego zdenerwowania. Jej postawa ciała: zaciśnięte pięści, szybszy oddech, wszystko ją zdradzało.
– Gdzie ona jest Wyatt? – zaczęła niemalże warcząc to przez zęby. Tu powinna zaprzestać. Dowiedzieć się, gdzie jest Sophie i za wszelką cenę ignorować jego dalszą obecność. Skupić się na dziecku, na swojej małej siostrzenicy, ale… Nie mogła, nie mogła przejść obok i mu odpuścić, nie, gdy krew w jej żyłach pulsowała, nie, gdy wyobraźnia podsuwała oczom same najczarniejsze obrazy. – Zabrałeś ją pierwszy raz! Pierwszy raz od kilku dni i wylądowała w szpitalu z powiadomioną opieką społeczną? Jak?! Jak do tego w ogóle doszło? Czy Ty ją obserwowałeś? To jest Twoja córka… Twoja jedyna córka – jej głos był rozżalony, a głowa co chwilę kręciła się w geście niedowierzania. Sama, gdy pełniła opiekę nad małą to potrafiła zapewnić jej bezpieczeństwo. Ba! Gdy została z całą grupą przedszkolną, ani jednej osobie nie spadł włos z głowy. Rozumiała, że wypadki się zdarzają i chciałaby mu odpuścić. Chciałaby iść i już trzymać za rękę z pewnością zestresowaną dziewczynkę, ale… Daisy nadal nie przepracowała swojego żalu, tej nienawiści, pretensji.
Wyszła z domu przez Ciebie.
Prowadziła samochód przez Ciebie.
Zdenerowana była przez Ciebie.
Zginęła… Nie, nie powinna nadal tego roztrząsać. Zamknęła oczy opierając się na moment o ścianę. Kilka głębokich oddechów, musiała się uspokoić, musiała znaleźć cierpliwość i ciepło, zwłaszcza, że znała zbyt dobrze historie z opieką społeczną. Nie powinni się kłócić. Nie tutaj.
- Czy Ty przypadkiem tu nie pracujesz? Jaką mają o Tobie opinię skoro oskarżają Cię od razu o znęcanie się nad dzieckiem? Cholera... - dodała ciszej w końcu wbijając swoje spojrzenie w jego twarz.
Wyatt J. Ward