Strona 1 z 2

don't make me hate you prolifically

: ndz lip 27, 2025 10:26 pm
autor: Daisy Jenkins
PIERWSZA



Nieprzyjemna cisza zawładnęła całym mieszkaniem.
Zabawki nie plątały się pod nogami, zza drzwi nie słychać było muzyki z disneyowskich bajek, a stół w salonie nie był zastawiony kredkami. Wszystko było poukładane. Jakby na swoim miejscu, lecz nie można było pozbyć się uczucia, że czegoś tu brakowało. Nie, nie czegoś, a kogoś… Życia, śmiechu, radości, wszystkiego co płynęło za małymi krokami najsłodszej pięciolatki na świecie. Daisy nie czuła się dziś dobrze. Właściwie, to zawsze, gdy zostawała sama, gdy mała Sophie spędzała czas ze swoim ojcem, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Niepokój, obawy i mimo, że wielokrotnie okazywały się niesłuszne, to wciąż nie potrafiła wyzbyć się tego napięcia, nieprzyjemnie wypełniało wszystkie komórki jej ciała, tliło się w niej to obscesowo. Zawsze. Od momentu, gdy całowała dziewczynkę w czółko na pożegnanie, do chwili, gdy kucała rozkładając ramiona by witać ją ponownie. Spokojniejsza była, gdy pięciolatka była z nianią, czy u swoich dziadków, bądź w przedszkolu, każda z tych opcji była lepsza, ale nie mogła… Nie potrafiła, nie miała prawa stawać na drodze Sophie do posiadania swojego taty.
Powinna mu ufać.
Powinna odpuścić.
Powinna skupić się na sobie, tak jak radził jej nieprzyzwoicie drogi terapeuta. Ten, który zawsze powinien być pod telefonem, a ilekroć coś do niego pisała, nigdy nie odpisywał.
Powinna zrobić coś pożytecznego. Coś dla siebie. Spotkać się ze znajomymi, wypić trzecią kawę, czy ewentualnie w końcu sprawdzić, czy ten karnet na siłownie, który opłaca od roku, a którego ani razu nie użyła, naprawdę działa.
I zawibrował jej telefon…
Dwadzieścia minut później była już na miejscu. W szpitalu, którego nienawidziła. Między ścianami, które przywoływały tylko echa wspomnień tamtej jednej nocy, gdy zadzwonił telefon i chwilę później cały świat jakby się złamał w pół. Rozsypał, zmienił swój bieg. Zbyt dobrze pamiętała te twarde krzesła w poczekalni, gdy istniała jeszcze nadzieja, że z Rose będzie wszystko dobrze, że ją uratują… Zbyt bolesna była świadomość tego, że z każdą godziną dawano jej mniejsze szanse, aż w końcu stwierdzono, że sytuacja po wypadku była na tyle krytyczna, że nic nie dało się zrobić… Potem ryk. Jej, jej matki, łzy i bezwiedne próby wyparcia wszelkich uczuć, tej nieprzyjemnej rozpaczy, która dostawała się niemalże do gardła, jak toksyczna żółć, która szuka ujścia. Najokrutniejsza trucizna.
Zobaczyła go na korytarzu.
Nie miał na sobie lekarskiego fartucha, był jako ojciec, z pozoru ten troskliwy, zmartwiony. Jako osoba, którą ktoś podejrzewał o znęcanie się nad dzieckiem. Aż zrobiło jej się niedobrze. Już widziała, jak Sophie jest wypytywana, jak się boi, stresuje rozmową z obcymi ludźmi..
Podeszła do niego nie ukrywając swojego zdenerwowania. Jej postawa ciała: zaciśnięte pięści, szybszy oddech, wszystko ją zdradzało.
– Gdzie ona jest Wyatt? – zaczęła niemalże warcząc to przez zęby. Tu powinna zaprzestać. Dowiedzieć się, gdzie jest Sophie i za wszelką cenę ignorować jego dalszą obecność. Skupić się na dziecku, na swojej małej siostrzenicy, ale… Nie mogła, nie mogła przejść obok i mu odpuścić, nie, gdy krew w jej żyłach pulsowała, nie, gdy wyobraźnia podsuwała oczom same najczarniejsze obrazy. – Zabrałeś ją pierwszy raz! Pierwszy raz od kilku dni i wylądowała w szpitalu z powiadomioną opieką społeczną? Jak?! Jak do tego w ogóle doszło? Czy Ty ją obserwowałeś? To jest Twoja córka… Twoja jedyna córka – jej głos był rozżalony, a głowa co chwilę kręciła się w geście niedowierzania. Sama, gdy pełniła opiekę nad małą to potrafiła zapewnić jej bezpieczeństwo. Ba! Gdy została z całą grupą przedszkolną, ani jednej osobie nie spadł włos z głowy. Rozumiała, że wypadki się zdarzają i chciałaby mu odpuścić. Chciałaby iść i już trzymać za rękę z pewnością zestresowaną dziewczynkę, ale… Daisy nadal nie przepracowała swojego żalu, tej nienawiści, pretensji.
Wyszła z domu przez Ciebie.
Prowadziła samochód przez Ciebie.
Zdenerowana była przez Ciebie.
Zginęła… Nie, nie powinna nadal tego roztrząsać. Zamknęła oczy opierając się na moment o ścianę. Kilka głębokich oddechów, musiała się uspokoić, musiała znaleźć cierpliwość i ciepło, zwłaszcza, że znała zbyt dobrze historie z opieką społeczną. Nie powinni się kłócić. Nie tutaj.
- Czy Ty przypadkiem tu nie pracujesz? Jaką mają o Tobie opinię skoro oskarżają Cię od razu o znęcanie się nad dzieckiem? Cholera... - dodała ciszej w końcu wbijając swoje spojrzenie w jego twarz.



Wyatt J. Ward

don't make me hate you prolifically

: pn lip 28, 2025 11:11 pm
autor: Wyatt J. Ward
cztery


Pogoda była ładna, idealna na wyjście z pięciolatką do parku. Sophie była zachwycona, gdy jechali samochodem na jej ulubiony plac zabaw, gdy śpiewali jej ulubioną piosenkę, a Wyatt nawet się włączył, bo znał może pół zdania, albo udawał, że zna i powtarzał po niej. Potem opowiedziała mu wszystko, co wczoraj robiła z ciocią, wyjaśniła też ze szczegółami co będą robić dzisiaj. Buzia jej się nie zamykała, a Wyattowi nie schodził uśmiech z twarzy. Przecież zabrał ją pierwszy raz od kilku dni, to miał być ich weekend, nocowanie, bajki, fort w salonie. Jutro na śniadanie naleśniki, na obiad spaghetti, a na kolację może jakiś fast food, chociaż wiedział, że Daisy tego nie popiera.

Wiedział o Daisy sporo, jak na osobę, która go tak nie znosiła, dużo opowiadała o niej Rose, a teraz Sophie. Sophie uwielbiała wytkać mu drobnostki mówiąc: a ciocia Daisy nie zawsze pozwala mi brać dwie gałki lodów, a ciocia Daisy nie pierze tego sweterka w pralce, a ciocia Daisy nie robi tyle piany w wannie, a ciocia Daisy nie daje mi do obiadu coca coli, a ciocia Daisy…

Wyatt czuł, że dzisiaj ciocia Daisy go zabije, czuł to w kościach od momentu, w którym napisał jej tego pierwszego smsa, a każda jej wiadomość go w tym utwierdzała. Aż w końcu napisała, że jednak go nie zabije, bo Sophie nie ma już jednego rodzica, a on poczuł jakby mu wbiła nóż, prosto pod żebra. A potem go wyjęła i bez mrugnięcia okiem dźgnęła go jeszcze razy, a gdy już leżał, to jeszcze go kopnęła... Nie jestem jej matką, ani tym bardziej ojcem, bo ojcem jesteś Ty Wyatt, tragicznym.

Oczami wyobraźni widział te jej niebieskie oczy patrzące na niego z tym zawodem, takim, jak zwykle, gdy podwinęła mu się noga, gdy się spóźnił, pomylił dni spotkań, albo znowu dał małej coś, czego nie powinna jeść, pić, albo w ogóle dotykać. Dałeś jej książkę o anatomii, przecież ona ma pięć lat i czyta Kubusia Puchatka. Pozwalasz jej oglądać te głupie kreskówki, przecież one nie są dla dzieci. W co Ty ją ubrałeś, nie miałeś innej koszulki? Na nic zdały się wyjaśnienia, że dał jej książkę o anatomii dla dzieci, oglądał z nią bajki, które sama chciała oglądać, no i uparła się, żeby ubrać jego koszulkę i nosić ją jak sukienkę, bo jej się podobała, mimo, że sięgała jej prawie po kostki. Jeśli był winny to temu, że może czasem na za wiele jej pozwalał, nie umiał być w stosunku do swojej córki asertywny, jakby chciał jej wszystko wynagrodzić. Dzisiaj też może powinien jej zabronić wspinaczki na tę drabinkę, może była dla niej za wysoka, powinien lepiej ją ubezpieczać, ale odwrócił się tylko na chwilę, stracił czujność tylko dlatego, że jakiś dzieciak krzyknął, a on taki krzyk słyszał jeszcze kilka godzin temu na oddziale. A potem był już tylko płacz Sophie. Chociaż trzeba jej przyznać, że mimo szybko rosnącego siniaka była dzielna. Zawsze była dzielna, jak jej matka.

Chodził po korytarzu w jedną i drugą stronę, chciał wejść do Sophie, ale ciągle słyszał, za chwilę, już nawet miał iść do dyrektora szpitala, z którym przecież znali się od lat, miał porozmawiać z jakimś bardziej ogarniętym lekarzem, ale wciąż go zwodzili, aż w końcu pojawiła się Daisy. Wyatt był pewny, że złamała chyba wszystkie przepisy drogowe, bo na pewno nie przyjechałaby tu w takim tempie. Ale postanowił nie poruszać tego tematu.
- W pokoju socjalnym, rozmawia z opiekunką - wyjaśnił spokojnie, kiedy Daisy zapytała o małą. Był zdenerwowany, zrezygnowany, a teraz jeszcze te jej wyrzuty, rozumiał je, ale żołądek zwijał mu się w supeł.
- Poślizgnęła się. Daisy ona się po prosu poślizgnęła, a ja nie zdążyłem jej złapać i uderzyła się w barierkę... - powiedział zrezygnowany. Westchnął ciężko, powinien ją złapać. Powinien też wtedy zatrzymać Rose, przeprosić ją, powiedzieć, żeby została...


- Nie znam tej pielęgniarki, która mnie zgłosiła, jest chyba jakaś nowa, a ta doktorka, która badała Rose też jest tutaj na jakimś zastępstwie. Pewnie mi nie uwierzysz, ale to był wypadek, a to co się dzieje tutaj, to chyba jakaś farsa... - teraz to on pokręcił głową z niedowierzaniem, gdyby wczoraj na dyżurze ktoś mu powiedział, że dzisiaj będzie w pokoju socjalnym na przesłuchaniu związanym ze znęcaniem się nad córką, to by w to nie uwierzył, do tej pory nie wierzył, że to się dzieje. Został ordynatorem Urazówki, bo ludzie mu zaufali, a teraz czuł się w tym szpitalu, jak wróg numer jeden. Niewiarygodne.

- Daisy wejdziesz do niej? Mnie traktują jak kryminalistę, może porozmawiam z dyrektorem, albo... - zaczął, ale wtedy z pokoju socjalnego wyszła ta opiekunka, przedstawiła się i zaprosiła ich do środka. Oboje, kryminalistę też.

Sophie siedziała przy małym stoliku i rysowała coś kredkami, ale gdy weszli podniosła głowę i spojrzała na ojca z wyrzutem.
- Gdzie byłeś? - tego wzroku nauczyła się chyba od ciotki, Wyatt odruchowo zerknął na Daisy, a Sophie zerwała się z miejsca i podbiegła do blondynki, żeby się w nią wtulić - tata mnie tu zostawił - kolejny wyrzut. A Wyatt tylko otworzył usta, a po chwili je zamknął, jak miał się tłumaczyć przed dzieckiem? Jak powiedzieć jej, że chciał z nią być najbardziej na świecie, a jakaś nadwrażliwa pielęgniarka stwierdziła, że jest złym ojcem. Nie była zresztą jedyna, niestety.
Zły ojciec, okropny mąż, tragiczny szwagier. Cały świat przeciwko niemu, jak zwykle. Powinien się już przyzwyczaić.


Daisy Jenkins

don't make me hate you prolifically

: wt lip 29, 2025 5:27 pm
autor: Daisy Jenkins
Nie zawsze go nienawidziła.
Choć może to nawet dzisiaj, było zbyt mocne słowo? Nie potrafiła opisać tego wszystkiego, co towarzyszyło jej ilekroć się spotykali, wymieniali wiadomości, rozmawiali planując kolejne dni, opiekę nad Sophie. Z pewnością k i e d y ś, gdy życie było trochę prostsze i to ukochana Rose mogła głaskać córkę po główce jak i swoją młodszą siostrę, to wtedy Daisy żywiła do niego sympatię. Nikt nie zasługiwał na starszą z sióstr Jenkins – to był niezaprzeczalny fakt, ale jednak… Rose była szczęśliwa, została żoną, mamą i Daisy była w tym wszystkim obecna. Mieszkała u nich przez chwilę, pomogli jej, a mimo to… Gdy trumna ze zmasakrowanym ciałem z wypadku powoli opuszczała się do ziemi, coś się w niej zmieniło. Nie mogła, nie była w stanie po prostu spojrzeć na niego inaczej. Nie przez pryzmat straty, nie przez to, że nie był w stanie rzucić wszystkiego i skupić się tylko na Sophie. Nie, dlatego, że był bardziej weekendowym tatusiem, niżeli tym naprawdę obecnym, a mała… Ona zasługiwała na coś więcej i on powinien tym w i ę c e j się stać.
– Powiedz mi z kim mam porozmawiać… Nie możemy jej stracić przez takie coś, zaraz nawtykam tym pielęgniarkom by trzymały nos w swoich sprawach… - zadanie, cel do zrealizowania. Nieważne, jak kusząca była wizja dopieczenia mu wśród podsłuchującego ich rozmowę personelu. Nie mogła skupić się na tym, jak bardzo wyprowadzona była z równowagi. Sophie jej p o t r z e b o w a ł a. A nie, przesłuchań i obcych ludzi notujących coś na swoich kartkach nad dziecięcą głową.
Cały zamiar robienia afery zepchnięty został na dalszy plan.
Ogromna ulga towarzyszyła jej, gdy weszli do sali na której była pięciolatka i Daisy mogła naprawdę uwierzyć w to, że była cała… Względnie, jednak przytomna, rozumna, choć cholernie wystraszona.
– Skarbie, tata musiał porozmawiać z innymi lekarzami, to było ważne, wszyscy się o Ciebie martwiliśmy – odpowiedziała siostrzenicy, a gdy ta wtuliła się w nią mocniej, podniosła głowę by posłać mężczyźnie wściekłe spojrzenie. To były jedyne momenty, gdy naprawdę się starała. Dla Sophie, dla oczka w swojej głowie. Nie mogła pokazać nienawiści, irytacji. Nie przy małej. Wycierpiała zbyt wiele. Jenkins czasami naprawdę starała się tłumaczyć spóźnienia Wyatta, czy to, że nie mogły do niego zadzwonić, gdy tylko pięciolatka sobie tego zażyczyła. Nie zawsze jej się udawało, mała była mądrzejsza, zaskakiwała swoją spostrzegawczością, dodawaniem faktów, wiedziała, że Daisy za jej ojcem najmilej mówiąc nie przepada, ale mimo to, zawsze, gdy tylko mogła, starała się stawać po jego stronie. Przed dzieckiem. W końcu, gdy byli sami, nie trudziła się żadnym udawaniem. Wolała być wtedy dobitnie szczera, bo jakże miałaby inaczej, gdy jego decyzje, jego kłótnia z Rose zmieniły całkowicie życie nie tylko tej słodkiej dziewczynki, z ogromnym siniakiem pod okiem, nie tylko jego, ale również i Daisy… Nie musiała, ale chciała i dziś nic nie było dla niej takie jak dawniej.
– Musiał się dowiedzieć, czy z badaniami wszystko w porządku i zadzwonił do mnie – dodała całując małą w czółko, a następnie kucnęła ujmując dziewczynki twarz w dłonie by móc się jej dokładnie przyznać – Pokaż się tu moja piękna… Rany, jakby ktoś moją Sophie pomalował, możemy wziąć potem te nowe, super kredki do twarzy i zmienimy siniaka w pięknego motyla - uśmiechała się, choć w środku, głęboko w jej wnętrzu coś po prostu pękało. Strach, obawa. Twarz dziecka nie wyglądała d o b r z e, była wręcz tragiczna. Blondynka nie była lekarzem, nie znała się, ale naprawdę cieszyła, że Wyatt zabrał małą do szpitala. Nie mogłaby stracić i jej… Właściwie, gdyby kiedykolwiek do tego doszło, gdyby on sprawił, że cokolwiek poważniejszego małej by się stało, to bez krzty zawahania sama by się z nim rozprawiła.
– Nie zostawisz już mnie więcej? – to nie było pytanie do niej, więc spięta wstała odsuwając się lekko, odwracając głowę w kierunku drzwi, w stronę opiekunki, która ciągle ich obserwowała. Z wielkim trudem przychodziło jej uczestniczenie w takich momentach. Pokłócił się z Rose, dlatego wsiadła do auta. Zostawiał często Sophie, bo myślał tylko o swojej karierze. Jak miała go szanować? Całe jej ciało, wszystkie żyły wręcz wrzały. Czy naprawdę mała tylko się poślizgnęła? Czy może Daisy powinna skupić się na tym, na co dotychczas pozostawała ślepa? Już nic nie rozumiała. Emocje nią zawładnęły i by to ukryć złapała się na chwilę za nos biorąc kilka głębokich oddechów.
– Tato, a możemy już iść na lody? Weźmiemy ciocię ze sobą? – Sophie przebiła się przez ten mur. Kolejny raz. Jak zawsze. Daisy jednak nie zareagowała, zbyt wielki szum miała aktualnie w swojej głowie. Chaos podszyty strachem, ulgą, złością. Oddychała cicho i przymknęła na moment oczy. Nie wiedziała, czy miała ochotę się rozpłakać, czy po prostu podejść do mężczyzny i udusić go gołymi rękoma.


Wyatt J. Ward

don't make me hate you prolifically

: wt lip 29, 2025 7:45 pm
autor: Wyatt J. Ward
Może i Wyatt nie był ojcem idealnym, dużo naprawdę mu do takiego brakowało, ale się starał i nigdy by nie pozwolił, żeby ją stracili. Już stracił Rose i bywały takie momenty, że nie potrafił sobie tego wybaczyć. Często zastanawiał się czy nie rzucić tej pracy, przecież mógłby otworzyć sobie jakiś mały prywatny gabinet, prowadzać Sophie do przedszkola, a później ją odbierać, gotować jej obiady (chociaż umiał tylko trzy potrawy na krzyż), odrabiać z nią lekcje z rysowania słonka, czy czegoś tam, kłaść ją co noc do łóżka i okrywać do snu. Mógłby... Ale jednak te obowiązki przejęła Daisy, kiedy on ledwo mógł sobie poradzić ze śmiercią żony, ale teraz przecież by mógł... Nie potrafiłby zabrać jej Sophie, a Sophie zabrać jej Daisy.
Więc wieczory, które miał spędzać sam w tym pustym domu, który przecież wybierali razem z Rose spędzał w szpitalu. Nie miał parcia na szkło, nie robił kariery, on po prostu leczył ludzi, a że robił to czasami 48h pod rząd sprawiło, że był w tym cholernie dobry. Taka właśnie była jego ścieżka do ordynatorskiego stołka, praca zamiast depresji, terapia chyba się udała? Jego lekarz byłby zadowolony.


Stał nad Daisy i Sophie, gdy mała wpadła w ramiona ciotki, wiedział jej spojrzenie, ale był jej wdzięczny za to co powiedziała, no bo przecież mogła po prostu ją zabrać. Powiedzieć, że ma rację, że to koniec weekendu, a on nie mógłby z tym nic zrobić. Dziękuję. Powiedział bezgłośnie, tak, żeby widziała, chociaż wiedział, że na nic te jego podziękowania, po prostu czuł, że Daisy postawiła między nimi taki mur, którego on nigdy nie mógł przeskoczyć. Nie miał jej tego za złe, chociaż czasem sporo to utrudniało. Patrzył na Sophie i na Daisy, która tak czule się z nią obchodziła, gdyby to była Rose, życie byłoby o wiele łatwiejsze. Mała Sophie jednak nigdy nie mówiła, że brakuje jej mamy, właściwie pewnie mało ją pamiętała, tylko oni wciąż to rozpamiętywali, wciąż nie potrafili tego przetrawić.

Kiedy Sophie zapytała czy jej więcej nie zostawi pokręcił głową, kucnął, żeby wziąć ją na ręce i mocno przytulił.
- Nigdy, nawet jak pójdziesz na studia, wynajmę sobie pokój obok ciebie - powiedział i cmoknął ją w czoło, a mała zmarszczyła nos i klepnęła go w ramie - tato żartujesz sobie ze mnie? - robiła taką samą minę jak Rose, kiedy się z nią drażnił i jak Daisy, gdy się znowu wściekała. Może Sophie jeszcze nie do końca rozumiała wszystkie jego żarty, ale i tak jak na pięciolatkę wychodziło jej to całkiem nieźle - zobacz, mam coś dla Ciebie - wyjął z kieszeni plasterek w dinozaury, który przyniósł specjalnie z innego oddziału i nakleił na jej siniaka - póki ciocia nie namaluje motyla, może być? - Sophie pokiwała głową. Wyatt już chciał iść, zabrać ją na te obiecane lody, kupiłby jej cztery gałki, albo cały deser, w nagrodę, że była dzielna, a później stworzyliby pakt, że nie powiedzą nic Daisy, ale wtedy mała zapytała czy wezmą ze sobą ciocię. Ward wiedział, że to nie będzie przyjemne spotkanie dla młodszej (jedynej) Jenkins, zresztą też wolałby tego nie robić, mieli spędzić weekend razem, zawiesił się na moment, a później spojrzał na Soph. Wiedział też jak jej zależy, no i czuł, że to wyjście z ciocią i z nim będzie nawet lepszą nagrodą niż te trzy gałki, nawet jeśli byłyby z jednorożcową posypką.


-Pewnie - uśmiechnął się do córki, a później zwrócił do blondynki - Daisy masz czas? Pójdziesz z nami na lody? - miał nadzieję, że powie: nie, właśnie zaplanowałam sobie cały wolny weekend, mam napięty grafik. A właściwie... to liczył na to, że się zgodzi. Też chciał jej podziękować, chociaż czuł, że Daisy nie da się przekupić wróżkowym deserem lodowym. No i że nie będzie potrafiła odmówić Soph, zwłaszcza gdy patrzyła na nią z tym dinusiowym plasterkiem na środku ogromnego siniaka.

Zachwycona Sophie wyrwała mu się z ramion i złapała go za rękę, a drugą wyciągnęła do ciotki ciągnąc ich w stronę drzwi. Wyatt pożegnał tylko opiekunkę i wreszcie mogli iść, a Soph nie dawała za wygraną, tylko zaciskała te małe paluszki na ich dłoniach jak jakieś diabelski wnyki. Pewnie szli przez ten korytarz jak na skazanie, a łączyła ich tylko ta mała istotka miedzy nimi, na szczęście szybko dotarli do windy, a dziewczynka, gdy tylko wpadła do środka zaczęła naciskać wszystkie guziki, do których tylko dostała. Nie dostała do parteru, więc Wyatt znowu ją podniósł, a gdy winda ruszyła w dół, to zaczęła się zatrzymywać na każdym jednym piętrze...

Stali pod ścianą, a drzwi otwierały się i zamykały jęcząc przy tym przeciągle.
- Tato, ale macie tutaj zepsute windy, wolę Twoją pracę ciociu - Sophie stanęła między nimi, nieco z tyłu, żeby nie dać w ogóle po sobie poznać, że to jej sprawka. Wyatt uśmiechnął się pod nosem. Była rozbrajająca.


Daisy Jenkins

don't make me hate you prolifically

: czw lip 31, 2025 1:31 am
autor: Daisy Jenkins
Miała zbyt dużą wiedzę.
A to kłóciło się z jej charakterem, bo chciała, naprawdę pragnęła zrobić cokolwiek, by potrząsnąć nim… By przewartościował swoje priorytety, by zaangażował nie na pięćdziesiąt, nie na osiemdziesiąt, ale na dwieście procent w życie swojej własnej córki. Tak, jak ona to zrobiła, poświęcając wszystko, łącznie z planami o własnym ślubie, o własnych dzieciach. Zepchnęła na dalszy plan dla Sophie, bo nic innego się nie liczyło. W jej oczach Wyatt, tak nie postąpił, ale nie potrafiła grać nieczysto. Nie, gdy znała od podszewki dziecięcą psychologię, nie, gdy nawet w swojej pracy obserwowała, jak wychowankowie stawali się workiem ziemniaków do przerzucania, tymi problemami, które skłóceni rodzice spychali sobie wzajemnie na barki. Umywając ręce, chowając się przed odpowiedzialności. Chciałaby potrafić odezwać się bardziej stanowczo, zwłaszcza, przy innych ludziach, ale nie mogła. Jej siostrzenica zasługiwała na szczęśliwe dzieciństwo, zasługiwała na rodzinę i nawet, gdy Daisy tak daleko było do wywieszenia białej flagi w kontakcie z Wyattem, to wciąż… Dla małej, przy małej, naprawdę próbowała…
Nawet teraz, gdy jej wyobraźnia podsuwała same czarne scenariusze w drodze tutaj. Gdy, przekroczyła prędkość tyle razy, że nieprawdopodobnym się wydaje to, że siedziała teraz tutaj, a nie na policyjnym areszcie. Była przerażona. Była wkurwiona. Nie tak, jak wtedy, gdy się spóźniał, bo nagle wyskoczyła mu operacja, a Sophie wyglądała go od godziny w oknie. Nie tak, jak wtedy, gdy przez pół godziny tłumaczyła i prosiła go, by nie zabierał pięciolatki do żadnych fastfoodów, a mała i tak wróciła z zabawką z Happy Meal’al. Jej wkurwienie przeszło ponad wszelką skalę, ale uśpiła je. Nie zniwelowała, a uśpiła, chwilowo, bo była Sophie, bo musiała się starać, bo obserwowała ich, w objęciach i myślała o tym, jak Rose marzyła by Wyatt zacieśniał więzi z małą. Zawsze chciała, by mała była książkową córeczką tatusia i Daisy do dziś nie potrafiła zrozumieć, co też kierowało jej starszą siostrą.
– Tak, pójdę z Wami, gdzie tylko Sophie będziesz chciała – odpowiedziała szybko, być może zbyt pewnie, zbyt entuzjastycznie, ale nie chciała go teraz puszczać z dziewczynką samego. Nie wyobrażała sobie również powrotu do pustego mieszkania, gdy jej ciało nadal nie wyrwało się z przeżytego dopiero strachu. Ciężko było jej złapać oddech, mimo, że wiedziała, że z małą wszystko w porządku, że była obok, przytomna, uparta i zadziorna jak zawsze.
Nic nie powiedziała, gdy ruszyli w kierunku wyjścia. Milczała dość długo. Naprawdę była wdzięczna, że opieka społeczna odpuściła, choć po takim zgłoszeniu nie zdziwiłaby się, gdyby za parę dni zapukali do jej mieszkania. Dorośli ludzie musieli mierzyć się z dorosłymi problemami, z systemem, planem działania w takich wypadkach. Daisy wielokrotnie stawała po drugiej stronie, to ona zawiadamiała, to ona zgłaszała i obserwowała kilkukrotnie każdy siniak na ciele swoich wychowanków. Nigdy nie sądziła, że będzie po drugiej stronie, że to imię Sophie znajdzie się w aktach.
Gdy wychodzili, pięciolatka podbiegła do wielkiego akwarium w holu zobaczyć rybki, a blondynka korzystając z okazji zbliżyła się znacznie do mężczyzny.
– To się naprawdę mogło źle skończyć! Musisz jej lepiej pilnować Wyatt – zaczęła kręcąc z niedowierzaniem głową. Musiała to z siebie wymusić i przecież on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jenkins manewrowała między maską wiecznie szczęśliwej, zadowolonej cioci Daisy, a swoją prawdziwą twarzą, zmęczoną, zdenerwowaną, tak cholernie pogubioną w wizji swojej codzienności. – Wygląda, jakby brała udział w jakiejś paskudnej walce, w przedszkolu też zwrócą na to uwagę, ale to nieważne, ważne jest tylko to, że jest cała… Tak bardzo się wystraszyłam, gdy napisałeś, bo gdyby to było nic takiego, dlaczego sam jej nie obejrzałeś… Musiałeś też się bać skoro zabrałeś ją tutaj – westchnęła spoglądając kątek oka na dziewczynkę, ta dalej oglądała rybki, a Jenkins ewidentnie, w tym momencie nie radziła sobie z własnymi emocjami. Przynajmniej do momentu, w którym znów nie założy maski, gdy przytuli swoją siostrzenicę. Nie chciała okazywać słabości przy swoim szwagrze, był ostatnią osobą na świecie, której chciała się taka pokazać, ale ten stres… On z niej schodził, bez jej wiedzy i przede wszystkim woli, aż całe jej ciało drżało.
– Ona jest w tym momencie dla mnie w s z y s t k i m, nie może się jej nic stać. Nie może po prostu. Musisz stanąć na wysokości zadania – jej głos był inny, miększy, bardziej wrażliwy, twarz była śmiertelnie poważna, choć poczuła, jak w jednym momencie po jej policzku spłynęła łza. Szybko odwróciła głowę w drugą stronę i wytarła policzek. Musiała być silniejsza, dla Sophie, ale czasami… Wszystko ją przerastało.


Wyatt J. Ward

don't make me hate you prolifically

: czw lip 31, 2025 6:24 pm
autor: Wyatt J. Ward
Ona jest w tym momencie dla mnie wszystkim.

A czy dla Wyatta nie była?

Była jedynym, co pozostało mu po zmarłej żonie. Była córką, którą mieli wspólnie wychować, w której życiu mieli brać czynny udział, razem, nawet jeśli Sophie by tego nie chciała. Wiedzieli, że kiedyś przyjdzie taki czas, że staną się dla niej wrogiem numer jeden, ale liczyli, że wspólnie uda im się przez to przejść. Przez wszystkie trudy wychowania, te szkolne, a później licealne dramaty, ale razem. Aż w końcu wywieźliby ją na studia, Wyatt zakładał, że medyczne, Rose by płakała, a jej mąż obejmowałby ją ramieniem i pocieszał, że przecież wróci. Aż w końcu mała Sophie stała by się dużą Soph, poznała kogoś, jakiegoś chłopaka, którego Wyatt by nie trawił, za to uwielbiałaby go Rose. W końcu Sophie też założyła by rodzinę, a wtedy Ward i jego żona mogliby się spokojnie zestarzeć. Wierzyli, że któregoś dnia będą siedzieć na werandzie swojego domu w The Beaches i wtedy Rose będzie mogła powiedzieć, dobrze nam poszło Wyatt, wychowaliśmy Sophie na dobrego człowieka. Ale teraz ten mały człowiek musiał mierzyć się ze światem bez swojej matki. Chociaż Daisy stanęła na wysokości zadania, doskonale zastępowała Rose, jednak czy ona też będzie mogła kiedyś powiedzieć Wyattowi - daliśmy radę?

Szczerze w to wątpił. Wątpił też w to, że się zgodzi. A przynajmniej jakiś głos z tyłu głowy podpowiadał mu, lepiej żeby odmówiła. Ile możecie udawać, że jest w porządku? W końcu, któreś z was pęknie.

Tak, pójdę z Wami, gdzie tylko Sophie będzie chciała.

Wyatt wiedział, że Sophie na takie wyjście miała masę pomysłów, nie raz od niej słyszał, szkoda, że nie ma cioci, mogliśmy zabrać ciocię, gdyby ciocia tu była, czemu nie zaprosiłeś cioci... Teraz też zaczęła opowiadać, że jak pójdą na lody, to później mogliby do parku, ale lepiej nie, bo już byli i źle się to skończyło. Za to świetnym pomysłem jest zjedzenie razem spaghetti, które miał ugotować tata, albo może pójście do kina na jakąś nową bajkę, albo do tej bawialni, co nigdy do niej nie chodzą, albo do sklepu zoologicznego. Może mogliby wtedy kupić króliczka, albo chociaż chomika, bo wtedy tata nie mógłby powiedzieć, że ciocia musi podjąć decyzję, bo ona byłaby obok.
Pewnie drążyłaby kwestię króliczka, bo Wyatta namawiała na niego średnio trzy raz w tygodniu, ale zainteresowały ją rybki w holu, na dole. To było ogromne akwarium, przykuwało uwagę. Ward chciał iść za Sophie, pokazać jej swoje ulubione rybki, te które obserwował między pacjentami pozwalając swojemu mózgowi na chwilę wytchnienia, ale wtedy odezwała się Daisy, zatrzymał się w miejscu, trochę dalej od dziewczynki.
Chciał coś powiedzieć, jakoś się bronić, że przecież ją pilnuje, że przecież stara się jak może, ale w tej chwili to już sam myślał, że może za mało? Przecież innym ludziom nie zdarzają się wypadki, przecież inni ojcowie umieją dopilnować swoje córki, może gdyby nie pracował na sorze, to by w to uwierzył, w to, że jest najgorszym ojcem na świecie.
- Postaram się - rzucił, bo liczył na to, że to ją uspokoi, jak zwykle, kiedy to mówił, a mówił często, i że odpuści. Nie odpuściła. Słuchał jej słów zastanawiając się co jej powiedzieć. Bo przecież nie mógł oznajmić, że spanikował, bo on pracował na oddziale ratunkowym, powinien zachować zimną krew, zawsze to robił, ale nie umiał, gdy chodziło o jego córkę. Zabrał ją do szpitala, żeby być pewnym, żeby ktoś jeszcze potwierdził, to, co sam wiedział, żeby jeszcze sprawdzili, czy na pewno wszystko jest w porządku, bo co, gdyby nie było?
- Nie musisz się martwić, pójdę do przedszkola. Porozmawiam też z dyrektorem szpitala, ja tylko kazałem tamtej pielęgniarce, żeby zrobili jej tomograf, a ona się obraziła, że na nią krzyczę, kazała mi wyjść... Ordynatorowi kazała wyjść z sali - wywrócił oczami, bo to wciąż było dla niego dziwne. Ale to pewnie dlatego, że on się nie pokazał na tym spotkaniu inauguracyjnym, a później jeszcze spóźnił się na tę pogadankę z personelem i teraz wychodziły takie cuda, że nie wszyscy go kojarzyli. Chyba jeszcze nie powiedział Daisy, że został ordynatorem oddziału ratunkowego, ale to w sumie świeża sprawa, no i bał się, że zaraz w jej głowie powstanie taka wizja, że teraz jako ordynator, to już w ogóle nie będzie miał czasu dla swojej córki.
- Daisy ja po prostu chciałem sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wiedziałem, że jest, ale musiałem to sprawdzić, rozumiesz? Ja też nie chcę, żeby cokolwiek jej się stało - Sophie nie miała żadnych objawów, może gdyby była pacjentką na jego oddziale, to nawet nie zleciłby tego tomografu, nie było podstaw. Ale Sophie nie była zwykłą pacjentką, dla niego też była wszystkim.
- Przecież wiesz, że nie pozwolę, żeby coś jej się stało - chciał ją zapewnić, ale jego głos delikatnie zadrżał, można było w nim wyczuć nutę niepewności, a wszystko to podszyte było tym, że wciąż myślał o tym, kiedy składał Rose przysięgę, i, że Cię nie opuszczę aż do śmierci, a później opuścił, później pozwolił jej zdenerwowanej wyjść z domu...
Nie umknęła jego uwadze ta samotna łza, która spłynęła po policzki blondynki, ale starał się nie dać po sobie poznać, że to zauważył. A może powinien? Chwilę walczył ze sobą, aż w końcu oparł jej rękę na ramieniu, delikatnie, w geście pokrzepienia.
- Daj już spokój Daisy, wszystko jest okej, a ja będę na nią bardziej uważał, obiecuję. Pójdziemy na lody, a później jeśli będziesz chciała to zabierzesz ją do domu - powiedział chociaż tak cholernie nie chciał, żeby zabrała ją do siebie, to miał być ich weekend, ale czuł, że to chociaż odrobinę uspokoi blondynkę, to, że ona ma tutaj kontrolę, że wszystko zależy od niej. Każde jego być, albo nie być z Sophie zależało od Daisy. Zabrał rękę i westchnął jakoś tak ciężko, tak przecież będzie lepiej. Później podszedł do Sophie, żeby chwycić ją w ramiona i posadzić sobie na barana, pokazał jej palcem rybki, które pływały wyżej.
- Tamta żółta ma na imię Sophie.
- Sophie? Przepięknie! A kto ją tak nazwał?
- Ja.
- A Ty możesz nazywać tu rybki tato?

Poczekali, aż Daisy do nich dołączy.
- Idziemy?

Daisy Jenkins

don't make me hate you prolifically

: pn sie 04, 2025 2:14 am
autor: Daisy Jenkins
To tylko na jakiś czas…
Mogłaby przysiąc, że dokładnie to powiedziała swojemu ówczesnemu narzeczonemu, gdy tamtej nocy, wróciła do ich mieszkania z małą Sophie. Daisy nie miała czasu na prawdziwą żałobę. Ona ciągle się w niej tliła, wypalała niekiedy zdrowy rozsądek, siała spustoszenie, tuziny obaw. Jej ryk, ten przerażający, ten, którego nie zapomni do końca swoich dni – trwał godzinę. Rozpacz łamiąca serce mieszała się z niedowierzaniem, z domaganiem się wręcz, by wszystko, co przekazywali lekarze okazało się tylko nieśmiesznym żartem, najgorszym koszmarem.
Po godzinie padło ”Co z Sophie? Gdzie ona jest?
I cały świat zatrzymał się, by ruszyć szybciej, boleśniej, bardziej świadomie i kręcić się wokół małej dziewczynki, wpatrzonej w nią wielkimi, nieświadomymi cholernej straty oczami. Daisy musiała chciała, nie mogłaby postąpić inaczej. Przedłożyła siostrzenicę ponad wszystko, bo tak należało zrobić, bo myślała, że potrwa to tylko chwilę, wszak dziewczynka miała ojca. Nie chciała jej zabierać na tak długo. Nie chciała by tygodnie zamieniły się w miesiące, a te przekształciły w lata, ale im dłużej była w roli opiekunki, niemalże mamy Sophie, tym bardziej czuła, że tak powinno wyglądać jej życie, że tak chce by wyglądało… Chciała pomóc, chciała zachować się jak powinna, a tymczasem, tych kilka lat później, nadal jest zaangażowana, nadal nie przepracowała swoich bóli, strat, pretensji. Nadal czekała na jakiś znak, drogowskaz, cokolwiek… I ciągle obijała się tylko o ściany.
A w momentach, taki jak ten ulewało się z niej aż.
Była wściekła, w tym momencie równie mocno na siebie, co na niego. Za tą słabość, za tą otwartość, jakby był kimś komu mogła zaufać, zwierzyć się… A jednocześnie część jej, naprawdę doceniała, że próbował okazać jej wsparcie, że powiedział, że będzie mogła zabrać Sophie, bo rozumiał, jak wiele to dla niej znaczyło. Powinna walczyć ze swoimi słabościami, trzymać maskę przyłożoną idealnie do twarzy, ale czasami… Daisy też była tylko człowiekiem, z pozoru twardym, a w środku rozsypanym na kawałki, których nikt: ani żaden człowiek, ani czas, nie byłby w stanie pozbierać.
Została na chwilę z boku, gdy Wyatt poszedł do pięciolatki i dopiero wtedy, jak grom z jasnego nieba, dotarło do niej, co przed chwilą powiedział.
– Zostałeś ordynatorem? – ton był głośny, pytający, była zła, ale jednocześnie bardziej zaskoczona. Niekoniecznie tym, że zajmował teraz tak ważne stanowisko, bardziej faktem, że nowa rola jeszcze bardziej ograniczała jego czas, jako ojciec, jako tato. Nie potrafiła tego zrozumieć. Zacisnęła usta w cienką linię i spojrzała na niego pytająco. Nie mogła naskoczyć, unieść głos, nie przy Sophie.
– Tato, a kto to jest ordytator? – zbyt trudne słowo dla dziewczynki, może i dobrze? Blondynka szła obok nich, w kierunku tych lodów, w kierunku popołudnia, które powinno być jej, a tymczasem znów porzuciła swoje plany dla niego. Zwykłe lody, ale jakże wiele mogła się dowiedzieć. Nie rozumiała go, kompletnie nie.
– Ordynator kwiatuszku – poprawiła małą, lecz swój wzrok ponownie wbiła w mężczyznę i pokręciła z niedowierzaniem głową – powinnam Ci chyba pogratulować awansu, nagrodę za największą ilość godzin spędzonych na oddziale też dostałeś? Czy dopiero będzie rozdanie? – już nie kryła złośliwości. Sarkazmu, który mógł być niezrozumiały dla znajdującej się na ojcowskich ramionach dziewczynki. I może dobrze, może właśnie nie powinna Sophie brać w tym udziału, ale Daisy… Coś w niej się zagotowało, nie dawało spokoju, musiała mu to powiedzieć, musiała pokazać, że jego awans był czystym szaleństwem, a jednocześnie znaczącym potwierdzeniem tego, że przekładał pracę nad własną córkę.
Rose zdecydowanie przewracała się w grobie.
Tego mu nie powie. Jeszcze nie. Nie śmiałaby, zwłaszcza, gdy mała Sophie z ogromnym piskiem dobiegała do lodziarni, krzycząc, że widzi różowe batoniki i że chce takie. Nieważne, że te barwione miały dużo więcej cukru i Daisy nie chciała na nie pozwolić. Teraz, jej myśli dopiero co odetchnęły po ogromnym stresie związanym z uderzeniem siostrzenicy, to jeszcze taka nowina.
– Nie, nie wierzę, że się na to zdecydowałeś… Będziesz teraz już zupełnie mieszkać w szpitalu – dodała pewnie. Został ordynatorem i nic nie powiedział, nie pochwalił się. Nie byli blisko, ale takie wydarzenie, osiągnięcie, to było znaczące. Powinien jej o tym powiedzieć, chociażby tylko po to by teatralnie wywracając oczami powiedziała, że nie interesuje ją to, albo, że i tak mają się trzymać ustalonego niedawno grafiku. Tylko on cały nadawał się teraz do kosza…. Skrzyżowała dłonie na piersiach i przymknęła na moment oczy. Nie mogła znów okazać słabości. Nie przed nim.


Wyatt J. Ward

don't make me hate you prolifically

: pn sie 04, 2025 4:18 pm
autor: Wyatt J. Ward
Tylko na jakiś czas...

Wyatt to samo powiedział Sophie, gdy kładł ją wtedy do snu w mieszkaniu Daisy. Była mniejsza, może zupełnie tego jeszcze nie rozumiała, czekała na bajkę. Ostatnią bajkę, którą mógł jej opowiedzieć zanim ją zostawił. Zanim dni zmieniły się w tygodnie, w miesiące, w lata...

Czasami łapał się na tym, że zastanawiał się czy nie lepiej by było, gdyby Sophie nie miała ciotki, gdyby był on sam. Przepracował traumę po śmierci żony, szybko, bo miałby dla kogo, dla córeczki, do której musiał wracać. Zająłby się nią, ograniczył dyżury, przecież mógł. Wymienił godziny w szpitalu na jakieś przedszkolne wycieczki, na które byłby zapraszany jako jej tata, jej jedyny opiekun.
Nigdy nie był na przedszkolnej wycieczce, bo zawsze z Sophie jeździła Daisy, bo się na tym znała, bo pracowała z dziećmi, bo nie załamała się po śmierci siostry, tak jak on...
A przynajmniej tak to wszystko wyglądało z boku. Daisy była idealną kandydatką na opiekunkę dla Sophie, wszyscy tak uważali, państwo Jenkins, opiekunki przedszkolne i sąd, a Wyatt po prostu nie miał wyjścia, mógł się tylko z tym zgodzić. Zostając sam ze swoim smutkiem.
Potem łapał się na tym, że myślał, że może jednak prawda była taka, że gdyby nie ona - to nie dałby sobie rady?
Na pewno by nie dał.
Tylko jedna taka myśl... może jednak?


Tego się spodziewał, zanim się odezwał i oznajmił jej o swoim awansie, po prostu czuł, już wyobrażał sobie ten jej ton, pełen wyrzutów. Właściwie je rozumiał, spodziewał się ich, nie był zaskoczony. Chociaż... może odrobinę, ale tylko tym, że jej o tym powiedział. Powinien to przemilczeć.
- Tak wyszło - rzucił tylko w odpowiedzi na jej pytanie, jakby to był jakiś przypadek. Nie mieli kogo wziąć na to stanowisko, więc wzięli jego, z braku laku, po prostu. Wziął Sophie na ręce, założył jej włosy za ucho.
- Ordynator, to jest taki ważny doktor i wszyscy muszą się go słuchać... jak cioci Daisy - wyjaśnił małej zerkając na blondynkę z ukosa. Może i Wyatt był ordynatorem Oddziału Ratunkowego, ale w ich domu, w ich życiu, na najważniejszym stołku zasiadała właśnie Daisy, i zarówno Ward, jak i mała Sophie wiedzieli, że lepiej się jej nie sprzeciwiać.
To nie tak, że była surowa, wręcz przeciwnie, Daisy była jakimś takim ich głosem rozsądku, jakby sama Rose zesłała ją między tę dwójkę, żeby nie pozwoliła im codziennie objadać się lodami, co tydzień kupować króliczka, czy chomika i spać na okrągło w w tipi w salonie, żeby o nich zadbała.
Wyatt wywrócił oczami, chociaż Soph nie rozumiała, on czuł te jej małe uszczypliwości bardzo wyraźnie, jak kolejna szpilka wbita prosto w serce.
- Mam ją w kieszeni, nawet zastanawiałem się czy nie sprzedać mieszkania i nie przeprowadzić się do szpitala - rzucił z przekąsem, jakby wiedział, co chciała mu powiedzieć. Mała Sophie zrobiła wielkie oczy.
- Do szpitala? - zapytała przerażona, a Wyatt pogłaskał ją po włosach i wyszeptał jej na ucho - tata sobie żartuje z cioci - postawił ją na ziemię, gdy stali niedaleko budki z lodami i sięgnął do portfela, wyjął kartę i dał ją Soph. Może Daisy tego nie poprze, ale on postanowił czasem uczyć małą samodzielności.
- Możesz wybrać co chcesz Sophie, będziemy dzisiaj świętować mój awans, tylko zostaw coś dla nas - puścił do małej oczko. Sophie od razu pobiegła do budki, najpierw stanęła z boku zastanawiając się co wybrać. Wyatt miał na nią oko, znając ją to pewnie wybierze tyle słodyczy, że gdyby je wszystkie zjadła to wpadłaby w jakąś cukrzycową śpiączkę, więc będzie musiał później przez tydzień je zabierać do szpitala i rozdawać stażystą, albo pacjentom. Ale w końcu prawda była taka, że właśnie osiągnął szczyt swojej kariery zawodowej, mieli prawo świętować, tylko czemu on jakoś wcale nie potrafił się z tego cieszyć? Wręcz przeciwnie czuł okropne wyrzuty sumienia.


Zatrzymał Daisy, nie, nie dotknął jej, po prostu stanął obok.
- I tak tam właściwie mieszkam, lepsze to niż siedzenie w pustym domu i zastanawianie się, którą ścianę Rose zagospodarowałaby pod nasze zdjęcia - odpowiedział na jej słowa. Wzruszył ramionami. Doskonale wiedział którą, bo mu to powiedziała, tę nad schodami prowadzącymi na górę, tę, na której teraz pozwalał Sophie malować kredkami świecowymi.
- Nie składałem swojej kandydatury, polecił mnie były ordynator, który odchodził na emeryturę, a tak się skadało, że kiedyś mnie uczył - dodał, czuł, że musi się jej jakoś wytłumaczyć, że musi dać jej do zrozumienia, że praca jednak nie jest najważniejsza. Szpital był jego życiem, ale przecież kiedyś chciał z tego zrezygnować dla Rose i Sophie, szkoda tylko, że nie zdążył.
- Nie wściekaj się, grafik jest nietykalny, już wszystko rozplanowałem w szpitalu - chciał ją uspokoić, jakoś udobruchać. Sophie odwróciła się i pomachała do nich, czekała już na swoje lody, Wyatt zerknął na Daisy z ukosa.
- Truskawkowe? Dobrze pamiętam? - czuł, że w przeciwieństwie do jego córki, jej ciocia nie da się obłaskawić lodami, ale może warto było spróbować?


Daisy Jenkins

don't make me hate you prolifically

: pt sie 08, 2025 2:46 pm
autor: Daisy Jenkins
Nie wyobrażała sobie swojego życia już bez Sophie…
A jednocześnie nikt nigdy jej nie zapytał, czy nie chciałaby wrócić do tego jak było… Wolności, beztroski, późnych powrotów do domu, wyrwaniu się z r u t y n y, która teraz musiała opiewać każdy jej dzień, każda decyzja teraz musiała być kilkukrotnie przemyślana, wręcz rozłożona na czynniki pierwsze… Nikt nie zapytał, czy nie chciałaby trochę więcej siebie, a trochę mniej bycia ciocią, opiekunką, oparciem, rolą w którą z marszu weszła, bez dłuższego zastanowienia. Wyatt nigdy nie zapytał… Jakby się jej bał, jakby tak, jak było teraz było mu wygodnie… Nie chodziło też o to, by Daisy całkowicie oddała mu pięciolatkę… Nie było już takiej opcji, ona nie mogłaby wyobrazić sobie tego, same próby były zbyt bolesne, nie weszłaby już tylko do butów zwykłej cioci, która odwiedza dziecko, tylko, gdy jej się przypomni, która kupuje fajne prezenty, rozpieszcza słodyczami, a nie jest wymagająca i sprawdza dokładność umycia zębów przed spaniem. Była wcześniej taka. Teraz nie wróciłaby do tej roli. Ale mimo wszystko… Może, gdyby Wyatt zapytał, gdyby nie narzucał na swoje barki tylu obowiązków, pracy, bycie pieprzonym ordynatorem. Może wtedy, ale tylko wtedy, Daisy chciałaby by spędzał z małą więcej czasu… Może mógłby ją zabrać choćby na cały tydzień czasami, gdyby chciał, gdyby mógł…
To ona wypisywała mu w jakie dni mógłby zabrać swoją własną córkę…
Nie dlatego, że tak bardzo napięty był jej kalendarz, bo tak naprawdę to one mogłyby dopasowywać się do jego dyżurów w szpitalu. To ona mogłaby być jego wsparciem i pomocą, ale tak nie było… Daisy potrzebowała w tym wszystkim kontroli. Zasłaniając się potrzebą stabilizacji dla Sophie, trzymając pod skórą swoje własne emocje i uczucia, nie potrafiła o d p u ś c i ć. Nie przepracowała tak wielu rzeczy w swojej głowie, a jednocześnie ciągle uważała, że nie ma na to czasu, bo ma przecież małą…
A teraz… On został ordynatorem i Daisy znów czuła się, jakby coś wymykało spod jej palców, jakby nie miała najmniejszego wpływu na to. Sama od razu kreśliła w swojej głowie obrazy, że teraz Sophie będzie spotykać ojca jeszcze mniej, że będzie częściej z nią… I kochała małą, cholera, kochała ją nade wszystko i nigdy nie śmiałaby marudzić na chociażby jeden dzień, gdy sprawowała nad nią opiekę, ale czasami… Chciałaby nie musieć szukać niani, albo prosić swoich rodziców o opiekę, gdy zostaje zaproszona na randkę, czy gdy ma spotkanie… Kochała Sophie, ale zatraciła w tym mocno siebie i czasami naprawdę chciałaby by Wyatt to dostrzegł… Nie tylko wroga, nie kogoś przed kim musi się tłumaczyć, rozliczać nawet jeśli sama do tego ich relacje sprowadziła, ale by widział, że ona nadal jest – Daisy, po prostu…
– To nie mieszkaj w szpitalu… Naprawdę, powinieneś coś zrobić by p r z e s t a ć, a tym awansem wniosłeś już do niego dosłownie ostatnią walizkę ze swoimi rzeczami, swoim życiem – pokręciła z niedowierzaniem głową odpowiadając mu szybko. Musiała się uspokoić, musiała uśmiechać, bo dalej znajdowali się w zasięgu wzroku Sophie, ale to było cholernie trudne.
Zatrzymała się jeszcze, nawet, gdy wspomniał o lodach. Pamiętał, że lubiła truskawkowe, ale to jej nie rozmiękczyło, nic nie byłoby w stanie, jej ciało było napięte, stanęła przed nim, plecami do czekającej na swoje zamówienie Sophie i zmrużyła oczy kręcąc głową.
– Obiecaj mi, że nie nawalisz… Nie możesz, nie z n o w u – bo przecież nawalił z Rose… Przecież powinien o nią dbać, o jej b e z p i e c z e ń s t w o – Obiecaj mi Wyatt, że nie zadzwonisz nagle do mnie, że jednak Ciebie nie będzie, gdy Sophie będzie już stała wypatrując Ciebie w oknie… Bo ja nie chcę grać nieczysto, chcę byś był dla niej ojcem, ale czasami tym swoim poświeceniem dla pracy, tak bardzo wszystko utrudniasz.. – westchnęła zaciskając usta w cienką linię. Nie wierzyła mu… Nie chodziło o to, że bała się zostawić z nim dziewczynkę, ale nie wierzyła, że nic się nie zmieni, że jego grafik jest nietykalny, że będzie w stanie wyjść, pozwolić innym operować, gdy to będzie możliwe, a nie z automatu robić wszystko sam…
– Obiecaj, że pozwolisz innym operować, że nie będziesz chciał wszystkiego s a m… Rose mi wielokrotnie opowiadała o tym, jak od razu działasz, a nie myślisz, czy ktoś inny to może zrobić. Ona to akceptowała, te Twoje spóźnienia, nieobecności na Waszych rocznicach, ale to nie było dla niej dobre. I ja nie pozwolę by Sophie też przez to przechodziło… Więc proszę, obiecaj mi to, że zwłaszcza jako ordynator… Zrzucisz trochę na innych, ile będziesz mógł, bo wiem, że ratujesz ludziom życie, ale kto uratuje Sophie? – była śmiertelnie poważna, ale jej oczy – nie było w nich złości, irytacji, była w nich prośba… Jakby naprawdę próbowała na nim wymusić cokolwiek, bo się bała, a nie chciała.


Wyatt J. Ward

don't make me hate you prolifically

: pt sie 08, 2025 4:04 pm
autor: Wyatt J. Ward
Nikt nie zapytał...

To chyba jest sekret wszystkiego, nikt nie zapytał Wyatta, czy nie chciałby opiekować się Sophie na co dzień, być jej prawdziwym ojcem, takim, jakim był przed śmiercią Rose. Wtedy gdy wracał z dyżuru i brał małą od wykończonej Rosie, a później nosił ją w ramionach i bujał do drugiej nad ranem, żeby jego żona mogła odpocząć. Takim jakim był, kiedy dopiero co wchodził do łóżka, żeby na moment przytulić się do żony, a później bez żadnego gadania, nawet gestu sprzeciwu, wychodził z pod kołdry i szedł do pokoiku Sophie, żeby sprawdzić dlaczego płacze. Nie narzekał, w zasadzie to było spełnienie jego marzeń, rodzina, Rose, Sophie, tych bardziej osobistych niż Ordynatura na Ostrym Dyżurze. A później te marzenia nagle pękają, jak mydlana bańka i zostaje po nich tylko jakaś kolorowa plama, wspomnienie tamtych dni... Zostaje tylko Sophie, a może aż Sophie, szkoda, że to do niego dotarło w takim spóźnionym tempie, kiedy już Daisy zaadaptowała małą do swojego świata.

Bał się, może nie konkretnie Daisy, chociaż jak na taką drobną blondynkę, potrafiła złościć się tak, że pewnie sam Lucyfer by położył po sobie uszy. Ale bał się przede wszystkim tego, że już są w takim momencie, w którym taka zmiana, weekendowego taty, na weekendową ciocię jest już awykonalna. Bał się, że za długo z tym zwlekał, że gdyby próbował, to skrzywdziłby tylko tym Sophie i Daisy, a przecież to była już jego jedyna rodzina, one dwie, nawet jeśli ta druga niekoniecznie się z tym zgadzała.

Pozwolił jej mówić, wyrzucić z siebie to wszystko. Suszyć mu głowę, jak zwykle, chociaż podskórnie czuł, że przecież nic takiego nie zrobił. Że gdyby Daisy była chociaż odrobinę jak Rose, to może nawet by się uśmiechnęła i powiedziała, Wyatt gratulacje. Bo przecież to znaczy, że ktoś zauważył, że jesteś w tym co robisz dobry, ktoś widzi jak się starasz. Ale Daisy nigdy nie widziała.
Zawsze za to widziała to Rose, zawsze to doceniała, tą poranną kawą, którą z małą na rękach parzyła mu, zanim wyszedł do pracy. I zimną kolacją, która czekała na niego po dyżurze w mikrofalówce, z uroczym liścikiem z uśmiechniętą buzią.
- A czy Rose mówiła Ci, że zamierzałem złożyć wypowiedzenie? Na pewno nie, bo sama przekonywała mnie, że to zły pomysł - wzruszył ramionami patrząc gdzieś w bok. Rose uwielbiała Daisy i czasami się jej żaliła, jak tej nocy, kiedy miała wypadek, ale miała też swoje sekrety, swoje tajemnice, którymi nie chciała obarczać młodszej siostry.
- Daisy, Sophie jest dla mnie naprawdę najważniejsza - znowu to powtórzył, chociaż czuł, że to w ogóle do niej nie docierało. Czuł też, że wiele razy je zawiódł. Wtedy gdy nie mógł przyjść do przedszkola na przedstawienie, w którym Sophie grała kwiatuszka. I wtedy, kiedy musiał odmówić ich wspólne wyjście do kina...
A później wracał do domu i myślał, że musi jej to wynagrodzić, dzwonił, że chciałby ją gdzieś zabrać, a Daisy wypominała mu, że znowu zawalił. Tu błędne koło się zamykało. Nakręcała się spirala, w której zawodził, zamiast siedzieć w domu i myśleć, brał kolejny dyżur i znowu przez to zawodził...
- Chcesz zagrać mi na uczuciach, żebym odmówił awansu? - zapytał w końcu patrząc w jej niebieskie tęczówki. Może i się nie lubili, a przynajmniej Daisy nie lubiła jego, bo Wyatt zawsze ją lubił, nawet wtedy gdy Rose zamiast wyjść z nim na kolację, to wolała wypić z siostrą lampkę wina i pooglądać komedie romantyczne. Ale budziła w nim emocje, czasami tak skrajne, że nie umiał ich sobie w głowie poukładać.
Tak jak teraz.
Niby chciała jak najlepiej dla Sophie i on to rozumiał, ale dlaczego w tym wszystkim zapominała kompletnie o nim, jak on o niej?
- Co mam zrobić, rzucić pracę i co? Zabrać Sophie? Walczyć o nią z Tobą w sądzie? Strzelić sobie w łeb, żebyś nie musiała już więcej mnie tłumaczyć? - trochę warknął, ale znowu podnosiła mu ciśnienie. A Wyatt rzadko się denerwował, potrafił zachować zimną krew, nawet, gdy świat płonął, ale nie przy Daisy.
Te jej niebieskie oczy, identyczne jak u Rose, nigdy nie ułatwiały sprawy.


Daisy Jenkins