I had a feeling so peculiar that this pain would be for evermore
: czw lip 31, 2025 12:48 pm
Can't not think of all the cost
And the things that will be lost
Oh, can we just get a pause?
To be certain, we'll be tall again
Czas. Upływał niemiłosiernie, płynął przez palce Clifforda bezczelnie i bez żadnego współczucia. Stał się jego jedynym towarzyszem przez ostatnie osiemnaście miesięcy – tak lojalnym jak cień, milczącym niczym grób. O nic nie pytał, nie wspominał dawnych spraw, zmartwień i bolączek. Po prostu był. Niezależnie od tego, czy Clifford tego chciał, czy też nie.
Żwirowa ścieżka pod podeszwami jego butów chrzęściła znajomo, wiatr smagał policzki z tą samą łagodnością, co dawniej. A jednak wszystko było obce. Jakby wrócił do planu filmowego serialu, który znał na pamięć, tylko że aktorzy mówili innymi głosami, a scenografia była przedziwnie odświeżona. Był przedziwnym epizodem we własnym życiu; chorym mariażem starych wspomnień i nowych blizn.
Bowiem nie był jeszcze gotów zadzwonić do rodziców. Ani pojawić się pod ich drzwiami z walizką pełną swoich gratów, ale i niewypowiedzianych przez długie miesiące słów. Słów, na które tak bardzo zasługiwali. Jednak jeśli chodzi o Winnie, z nią musiał porozmawiać. Po prostu musiał. Był jej to winien. Nie odpowiedz, ich nie miał. Ale obecność, spojrzenie, uścisk. Choćby jeden wieczór, zanim wszystko rozpadnie się na nowo za jego zasługą.
Nadszedł w końcu ten dzień, ten, na który czekał od dawna. Clifford stał oparty o szybę punktu widokowego CN Tower, wpatrując się w panoramę miasta; w ostrą linię budynków, które wciąż stały tam, gdzie je widział ostatnio. Jakby czas stał w miejscu. I choć zmieniło się tak niewiele, wszystko było inne. Miał na sobie dżinsy, które zbyt długo leżały w szafie, flanelową koszulę w szaro-niebieską, którą lubił nosić od zawsze, i prosty T-shirt w kolorze spłowiałej szarości, a raczej grafitu, przynajmniej kilkanaście prań temu. Nigdy nie był szczególnym fanem mody. Styl ubioru Clifforda od zawsze był mocno...niewymuszony, nieco zmęczony, jak przystało na człowieka, który nie próbował już wyglądać jak dawniej, ale nie umiał jeszcze do końca oderwać się od przeszłości.
Dlaczego właśnie tutaj? To miejsce było ich. Ten punkt widokowy, gdzie jako dzieci wymykali się, by patrzeć na światła miasta i wymyślali, jak będzie wyglądać ich przyszłość. Śmiali się z własnych marzeń. Mówili, że kiedyś kupią penthouse i będą mieć psa, albo nawet piątkę psów. Wtedy jeszcze wszystko wydawało się możliwe.
Teraz… teraz natomiast Clifford czuł się, jakby te osiemnaście miesięcy temu przekroczył granicę, z której nie ma już powrotu. Jakby przyniósł ze sobą kurz z samego dna trumny i dym spalonych tożsamości. Kilka dni temu bowiem siedział nad własnym nagrobkiem, patrzył na marmurową tablicę z datą i nazwiskiem i doszedł do wniosku, że może lepiej byłoby, jakby to naprawdę była prawda. Może właśnie tak powinno się to skończyć.
A jednak wrócił. Bo wciąż tliło się w nim coś, co pragnął nazywać nadzieją. Cichy głos, który mówił, że nie wszystko jest stracone. Do siostry również zadziwił tylko raz. Z budki telefonicznej, z jakiegoś zadupia, o trzeciej w nocy. Usłyszał jej głos, śpiący, zaskoczony. I rozłączył się. Nie był gotów. Ale ten dźwięk, jej halo?, on został z nim przez wiele nocy.
Teraz, dzięki kumplowi z pracy, z którym wypił kilka kaw w kostnicy, jego nowym azylu, Clifford poprosił o przysługę. Dyskretną. Żadnych dramatów. Po prostu miał powiedzieć, że on tam będzie. Będzie czekał. A co ona zrobi, to już jej decyzja.
Spojrzał na zegarek. Zawsze nosił ten sam, od wielu lat z czarnym skórzanym paskiem, trochę już przetartym. Prezent od ojca, jeszcze z czasu, gdy Clifford wierzył, że jego życie będzie przewidywalne jak wskazówki na tarczy. Czasem czuł, że to, co wydarzyło się podczas ostatniej akcji, wciąż krąży w jego organizmie, wręcz w nim buzuje, jak nikotyna, jak trucizna. Owszem, szkolono go na tego typu okoliczności. Pracował pod przykrywką tyle razy, że procedury znał na pamięć. Jednak, gdy po wszystkim wysłano go do Ameryki Południowej z nową tożsamością, wmawiano mu, że „to dla bezpieczeństwa”, że „to tylko czasowe”; już wtedy czuł, że każdy dzień w ukryciu będzie udręką. Miał nowy paszport, który wydawał się obcy. Twarz, taka jak dawniej, ale wciąż nie potrafił zmyć z niej kłamstwa. I wspomnienia, które nocami wracały pod powieki, jakby za punkt honoru wzięły sobie udręczenie Clifforda.
Winnie Bloomfield
And the things that will be lost
Oh, can we just get a pause?
To be certain, we'll be tall again
Czas. Upływał niemiłosiernie, płynął przez palce Clifforda bezczelnie i bez żadnego współczucia. Stał się jego jedynym towarzyszem przez ostatnie osiemnaście miesięcy – tak lojalnym jak cień, milczącym niczym grób. O nic nie pytał, nie wspominał dawnych spraw, zmartwień i bolączek. Po prostu był. Niezależnie od tego, czy Clifford tego chciał, czy też nie.
Żwirowa ścieżka pod podeszwami jego butów chrzęściła znajomo, wiatr smagał policzki z tą samą łagodnością, co dawniej. A jednak wszystko było obce. Jakby wrócił do planu filmowego serialu, który znał na pamięć, tylko że aktorzy mówili innymi głosami, a scenografia była przedziwnie odświeżona. Był przedziwnym epizodem we własnym życiu; chorym mariażem starych wspomnień i nowych blizn.
Bowiem nie był jeszcze gotów zadzwonić do rodziców. Ani pojawić się pod ich drzwiami z walizką pełną swoich gratów, ale i niewypowiedzianych przez długie miesiące słów. Słów, na które tak bardzo zasługiwali. Jednak jeśli chodzi o Winnie, z nią musiał porozmawiać. Po prostu musiał. Był jej to winien. Nie odpowiedz, ich nie miał. Ale obecność, spojrzenie, uścisk. Choćby jeden wieczór, zanim wszystko rozpadnie się na nowo za jego zasługą.
Nadszedł w końcu ten dzień, ten, na który czekał od dawna. Clifford stał oparty o szybę punktu widokowego CN Tower, wpatrując się w panoramę miasta; w ostrą linię budynków, które wciąż stały tam, gdzie je widział ostatnio. Jakby czas stał w miejscu. I choć zmieniło się tak niewiele, wszystko było inne. Miał na sobie dżinsy, które zbyt długo leżały w szafie, flanelową koszulę w szaro-niebieską, którą lubił nosić od zawsze, i prosty T-shirt w kolorze spłowiałej szarości, a raczej grafitu, przynajmniej kilkanaście prań temu. Nigdy nie był szczególnym fanem mody. Styl ubioru Clifforda od zawsze był mocno...niewymuszony, nieco zmęczony, jak przystało na człowieka, który nie próbował już wyglądać jak dawniej, ale nie umiał jeszcze do końca oderwać się od przeszłości.
Dlaczego właśnie tutaj? To miejsce było ich. Ten punkt widokowy, gdzie jako dzieci wymykali się, by patrzeć na światła miasta i wymyślali, jak będzie wyglądać ich przyszłość. Śmiali się z własnych marzeń. Mówili, że kiedyś kupią penthouse i będą mieć psa, albo nawet piątkę psów. Wtedy jeszcze wszystko wydawało się możliwe.
Teraz… teraz natomiast Clifford czuł się, jakby te osiemnaście miesięcy temu przekroczył granicę, z której nie ma już powrotu. Jakby przyniósł ze sobą kurz z samego dna trumny i dym spalonych tożsamości. Kilka dni temu bowiem siedział nad własnym nagrobkiem, patrzył na marmurową tablicę z datą i nazwiskiem i doszedł do wniosku, że może lepiej byłoby, jakby to naprawdę była prawda. Może właśnie tak powinno się to skończyć.
A jednak wrócił. Bo wciąż tliło się w nim coś, co pragnął nazywać nadzieją. Cichy głos, który mówił, że nie wszystko jest stracone. Do siostry również zadziwił tylko raz. Z budki telefonicznej, z jakiegoś zadupia, o trzeciej w nocy. Usłyszał jej głos, śpiący, zaskoczony. I rozłączył się. Nie był gotów. Ale ten dźwięk, jej halo?, on został z nim przez wiele nocy.
Teraz, dzięki kumplowi z pracy, z którym wypił kilka kaw w kostnicy, jego nowym azylu, Clifford poprosił o przysługę. Dyskretną. Żadnych dramatów. Po prostu miał powiedzieć, że on tam będzie. Będzie czekał. A co ona zrobi, to już jej decyzja.
Spojrzał na zegarek. Zawsze nosił ten sam, od wielu lat z czarnym skórzanym paskiem, trochę już przetartym. Prezent od ojca, jeszcze z czasu, gdy Clifford wierzył, że jego życie będzie przewidywalne jak wskazówki na tarczy. Czasem czuł, że to, co wydarzyło się podczas ostatniej akcji, wciąż krąży w jego organizmie, wręcz w nim buzuje, jak nikotyna, jak trucizna. Owszem, szkolono go na tego typu okoliczności. Pracował pod przykrywką tyle razy, że procedury znał na pamięć. Jednak, gdy po wszystkim wysłano go do Ameryki Południowej z nową tożsamością, wmawiano mu, że „to dla bezpieczeństwa”, że „to tylko czasowe”; już wtedy czuł, że każdy dzień w ukryciu będzie udręką. Miał nowy paszport, który wydawał się obcy. Twarz, taka jak dawniej, ale wciąż nie potrafił zmyć z niej kłamstwa. I wspomnienia, które nocami wracały pod powieki, jakby za punkt honoru wzięły sobie udręczenie Clifforda.
Winnie Bloomfield