Strona 1 z 2

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: wt sie 05, 2025 4:14 pm
autor: Marceline H. Valentine

Ubrana w skąpą, g r z e s z n i e krótką sukienkę w drobną kratę szła pod rękę ze swoimi wybrankiem po długim, mokrym i podle śliskim podjeździe, prowadzącym do domu – raczej willi – jednego z tych mizoginów, którzy muszą wynagradzać sobie posiadanie niewielkiego przyrodzenia ogromnymi posiadłościami. Jej dłoń w niedbałym geście uniosła się do góry, by odgarnąć kosmyk włosów wplątany w duże i ciężkie kolczyki, a chwilę później poprawić opaskę przeplatającą jej kruczoczarne włosy.

Marceline wyglądała idealnie – sama w sobie – oraz swoim strojem wpasowując się w tematykę wieczornej imprezy. Najpewniej miała być jedną z najmniej odzianych kobiet w tym towarzystwie – o co prowadziła niemałą bitwę domową z Marcusem – jednak ostatecznie przekonała go narracją niech zazdroszczą ci tego, czego oni mieć nie mogą. Łaskotanie jego delikatnego, męskiego ego zawsze pomagało jej osiągnąć własne pragnienia. A dlaczego zależało jej na tym, żeby wchodząc do środowiska – we własnym mniemaniu – pełnego jadowitych żmij, jeszcze przyciągać ich uwagę na siebie?

Ta potrzeba stanowiła niejako artefakt jej osobowości, która na co dzień zatarła się, chowając się w wygodnych butach na sztywnej podeszwie, nadwymiarowych, skórzanych kurtkach i kolorach, które kazały nie zwracać na siebie uwagi. Jej praca wymagała wtapiania się w tłum, bycia jedną z wielu, pozostania niezauważoną. Przynajmniej w tak odgórnie nieprzyjaznych dla niej samej warunkach, mogła pozwolić sobie na lekką ekstrawagancję, która przypomni jej stare, dobre czasy, w których była kimś więcej niż piękną ozdobą dla swojego partnera.

Valentine odbyła kilka prowizorycznych rozmów, przytakując panom tego wielkiego torontońskiego świata oraz powstrzymując odruch wymioty podczas niezmiernie nudnych rozmów pomiędzy żonami, narzeczonymi i partnerkami – które wydawałoby się, nie potrzebowały niczego więcej w swoim życiu, jak tej roli do odegrania przy boku swojego władcy. Ostatecznie Marceline już nie wytrzymała i kulturalnie poinformowała swoje grono o konieczności udania się do baru po bezalkoholowe mojito, bo gdzieżby d a m a była skłonna do spożywania alkoholu, a tym bardziej wysokoprocentowego.

— Gin z tonikiem i limonką — powiedziała, słyszalnie niemal zmęczona czy zniechęcona, zatrzymując się przy barze z gracją i swoim ciemnym spojrzeniem błyskawicznie zatrzymując jedno z barmanów. — Podwójny — doprecyzowała. Jedna, mała dawka mogłaby okazać się dla niej niewystarczająca. Nie pokusiła się na żadne proszę czy przepraszam, jednak jej czarujący uśmiech wynagradzał wszelkie braki kultury.

Chwyciwszy drinka w dłoń, odwróciła się w stronę sali, po której leniwie przebiegła wzrokiem. Szukała kogoś, kto mógłby stać się jej chwilowym zainteresowaniem, kto uraczyłby ją mało zabawnym żartem, z kim mogłaby rozmawiać, dając mu złudne nadzieje, jednocześnie trzymając się na granicy potencjalnego bólu, gdyby Marcus zobaczył jej zbytnie spoufalenie się z obcym mężczyzną. Ryzyko nie było jej obce, było dla niej jak narkotyk – im większe, tym wyraźniej czuła, że j e s z c z e żyła.

Ten śmiech rozpoznałaby wszędzie. Niski, ciepły, prawdziwy. Nie ten uprzejmy śmiech z salonów, ale ten autentyczny – taki, jakim śmiał się wtedy, gdy leżeli w namiocie o trzeciej nad ranem, planując rzeczy, których nigdy nie zrobili. Gdy jego ręka musnęła jej ramię, szukając równowagi podczas jednej z wycieczek, a ona udawała, że nie zauważyła, jak jego spojrzenie zatrzymało się na jej ustach o dwie sekundy za długo. Gdy całowali się po raz pierwszy, a ona wiedziała już wtedy, że to będzie bolało – ten rodzaj bólu, który zostaje na całe życie. Teraz, słysząc znów ten śmiech, poczuła znajomy dreszcz strachu – nie przed nim, ale przed samą s o b ą, przed tym, kim stała się w jego pobliżu.

Tylko bezmyślność mogła popchnąć jej ciało w jego kierunku. Obiecali sobie, że nigdy więcej się nie spotkają, że ich drogi się nie przetną, że nie będą ze sobą szukać kontaktu. Przez tyle lat Marceline wytrwale trzymała się ustalonych reguł – nie myślała o nim, nawet nie próbowała, a teraz? Bardziej trzeźwa samą siebie skarciłaby za ten nierozsądek, jednak w tym stanie nie myślała roztropnie, tylko brnęła do tego, co od pierwszego spojrzenia ją do siebie przyciągało.

— Galen — wypowiedziała jego imię z wyczuwalną dbałością, jakby smakowała je w swoich ustach, niczym drinka, który chwilę wcześniej zwilżył jej usta. — Brak konkretnych, ustalonych granic sprawdzał się niezmiernie długo, nawet jak na tak duże miasto — zaczęła, bezpośrednio nawiązując do zasady celowego braku kontaktu, którą za obopólną zgodą ustalili i… którą właśnie bezpardonowo łamała, jakby nie pamiętała, że to nie była żadna gra, tylko kwestia życia i śmierci.


Galen L. Wyatt

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: wt sie 05, 2025 5:52 pm
autor: Galen L. Wyatt
- 14 -
champagne, secrets, and sins unsaid


Kiedy Galen przyjechał do willi swoich rodziców musiał przyznać, że jest tutaj wyjątkowo cicho. Już chyba wolał kiedy to miejsce tętniło opowieściami ojca dotyczącymi ostatniego meczu golfa w jego ulubionym klubie, albo rozkazami rzucanymi służbie przez jego matkę, która uwielbiała się rządzić. Kiedyś od tego uciekał, teraz troszkę mu tego brakowało. Odrobinę.
Ściągnął z ogromnego lustra w holu zasłonę, a kurz wzniósł się w powietrze, szklany żyrandol również wyglądał na przybrudzony, a to wszystko dlatego, że od kilku miesięcy nikt tutaj nie zaglądał. Galen pewnie nie zrobiłby tego jeszcze dłużej, uwielbiał swój apartament, ale organizacja charytatywna, którą od lat wspierał zaproponowała mu zorganizowanie przyjęcia. Miała być licytacja, a wszystkie środki miały zostać przeznaczone na dzieci z biedniejszych dzielnic Toronto, jak mógłby odmówić?


Willa jego rodziców była idealna, jej mury nie raz gościły śmietankę towarzyską tego miasta. Znały chyba więcej plotek i skandali niż niejeden brukowiec.
Ekipa sprzątająca się postarała, wszystko lśniło, w powietrzu unosił się przyjemny zapach świeżych kwiatów, które stały wszędzie, w nieskazitelnych oknach ozdobionych zwiewnymi zasłonami odbijały się promienie słońca, zupełnie jakby ktoś tutaj mieszkał.
Na potrzeby tej całej uroczystości wszystko zostało ozdobione, ale i tak chyba największe wrażenie robił ten ogromny szklany żyrandol w holu, paciorki na nim mieniły się w świetle rzucając roztańczone cienie na błyszczące posadzki. Matka Galena byłaby dumna, widać było klasę, ale nie przepych.


Niestety nie można było tego samego powiedzieć o samym gospodarzu tej imprezy. Galen Wyatt musiał się wyróżniać i to nie tylko za sprawą swojego czarującego uśmiechu, ale również marynarki w krwisto czerwone kwiaty.

Wyróżniał się pośród klasycznych smokingów, ale pasował tutaj idealnie, był na swoim miejscu, wśród tej elity, drogiego szampana, który lał się strumieniami i przytłumionej głosami rozmów muzyki, którą grał zespół na żywo. Brylował w towarzystwie, bo to potrafił, od dziecka uczył się tych wszystkich wyćwiczonych gestów, uśmiechów i słów, które były jak najbardziej na miejscu.

Naprawdę rozbawił go kawał barmana, nie był salonowy, raczej coś w stylu dowcipów, które opowiada się szeptem wśród przyjaciół. Galen nie był jego przyjacielem, był szefem, ale to, że poprosił chłopaka, żeby nalewał mu whisky z pod lady, z innej butelki, sprawiało, że powstał między nimi jakiś pakt. Kilka osób obejrzało się na nich, ale gospodarz zdawał się tym wcale nie przejmować, poklepał chłopaka po ramieniu.
- Dobre. Jeszcze tutaj wrócę - rzucił i zamierzał znowu wpaść w wir tych wszystkich nadętych rozmów. Nie był zachwycony, ale przecież Galen Wyatt doskonale wiedział jak prowadzi się takie przyjęcia. Do czasu.


Stanął jak wryty, gdy usłyszał swoje imię. Słyszał je dzisiejszego wieczoru dziesiątki razy, ale ten głos rozpoznałby wszędzie. Śnił mu się po nocach, ten glos i te oczy.
- Marcie - kiedyś to imię na języku miało słodki smak, smak taniej whisky, zioła i kolorowych pigułek, dzisiaj zasmakowało gorzko. Uniósł swoją szklankę z tą droższą whisky, tą specjalną, i upił mały łyk. Może to był sen? Ale Macallan 18 Years Old Sherry Oak smakowała wybornie, nawet w najlepszym śnie ten smak byłby nie do podrobienia.
Jego spojrzenie prześlizgnęło się po jej sylwetce od niebotycznie wysokich szpilek, po zgrabnych nogach, tej krótkiej sukience, która wyróżniała się na tle innych sukni balowych, po ukrytym w dekolcie złotym łańcuszku, łabędziej szyi, żuchwie, pełnych ustach, tym pieprzyku na policzku, by stanąć na oczach, otoczonych kurtyną ciemnych rzęs. Jakby jego spojrzenie podążało drogą, którą kiedyś przecież znał na pamięć, którą przebył setki razy. Której bardzo długo nie mógł wyrzucić z głowy.
- Prędzej spodziewałbym się tutaj Królowej Elżbiety niż Ciebie, a weźmy pod uwagę to, że najpierw musiałaby powstać z grobu, a później jako zombie zabukować samolot - uśmiechnął się krzywo. Jej pojawienie się było jak skok do lodowatej wody, boli każda komórka ciała, ale przez moment czujesz, że żyjesz. Bo przy niej właśnie Galen Wyatt czuł, że żył, kiedyś, dawno temu.


Odstawił swoją szklankę na blat. Wystarczył krok, żeby skrócił dystans między nimi do minimum, żeby stanąć z nią twarzą w twarz, poczuć zapach jej perfum i oddech na policzku. Typowy Galen i jego przekraczanie granic. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniały.
- Jeśli to byłby sen, to nie miałabyś na sobie tej sukienki, w ogóle nic byś nie miała, więc chyba... naprawdę się spotykamy - każde słowo wypowiadał powoli szukając w jej spojrzeniu jakiejś odpowiedzi. Czemu nagle dzisiaj obietnica, którą sobie złożyli została tak po prostu złamana? Co odróżnia tę noc od innych? Oprócz tego, że w powietrzu unosił się zapach szampana i połowa gości pewnie jutro nie będzie pamiętała, co tutaj się działo.
Może właśnie w tym coś było, w tym, że nikt ich tu nie powiązałby ze sobą. Z tym dzikim miesiącem na końcu świata, z tym upalnym wieczorem pełnym mroku.
Z tym, że kiedyś ta dwójka już identycznie patrzyła sobie w oczy.


Marceline H. Valentine

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: sob sie 09, 2025 1:12 pm
autor: Marceline H. Valentine
Ich spotkanie było tak surrealistyczne niczym najlepsze dzieła Pabla Picasso. Umowa, która obowiązywała przez ostatnie lata – pomimo braku konkretnych ustaleń – trzymała się w swoich sztywnych ramach, nie pozwalając, by ich ścieżki przecięły się ze sobą. To było zbyt niebezpiecznie – dla nich obojga i dla każdego z nich z osobna. Wspomnienia ich wspólnej, niechlubnej przeszłości zawisły nad ich imionami zamkniętymi w narysowanym na piasku sercu nad tamtym jeziorem… jeziorem, z którym wiązały się ich najlepsze, najcieplejsze, najnamiętniejsze oraz najkoszmarniejsze retrospekcje ich wspólnego bycia r a z e m.

Zbieżność sytuacji – zwłaszcza po tylu latach i w obecnej sytuacji życiowej Marcie – była niczym nieśmieszny żart od losu, który nigdy nie bywał dla niej łaskawy. A jeśli zaczynał, to Valentine czuła już w kościach, że była to tylko piękna przykrywka dla prawdziwych wydarzeń, które miały uderzyć w nią z zaskoczenia. Galen jeszcze wyraźniej podkreślił irracjonalizm tej sytuacji, wrzucając ją do worka najbardziej nierealistycznych sytuacji, w czym miał swoją zasadność, gdyż Marceline, widząc jego osobę – oraz posiadając świadomość, że on jej nie dostrzegł – jedyne co powinna uczynić, to oddalić się jak najbardziej z miejsca, które mogło z a g r o z i ć ich ponownym spotkaniem. A uczyniła całkowitą tego przeciwność.

Jego katastrofalne porównanie jedynie krótko, cicho i dźwięcznie wyśmiała i obróciła ciemnymi oczami, dając wyraz swojej dezaprobaty. W następnej sekundzie Galen był już n i e t a k t o w n i e blisko, jednakże jego odważne posunięcie nie wzruszyło nią, nie sprawiło, że odsunęła się choćby na centymetr. Ich spojrzenia zrównały się ze sobą, co było zasługą jej niezwykle wysokich szpilek, a wyraz twarzy wyglądał na nieustraszony.

— A może to właśnie jest sen? — zapytała, a jedna z jej brwi prowokacyjnie powędrowała w górę, a usta ułożyły się w figlarny uśmieszek. — Sam jego początek, w którym jeszcze nie zdążyłeś zrzucić ze mnie sukienki, jednym szybkim ruchem odpinając zamek z tyłu… — mówiła wprost w jego usta, rozbudzając jego wyobraźnię i pokazując, z jaką łatwością mógłby spełnić swoje marzenie senne, jakby właśnie tymi słowami rzucała mu wyzwanie – nie spróbujesz, nie śmiesz, nie jesteś na tyle odważny, żeby ponownie zatracić się we mnie.

Niespodziewanie jej dłoń uniosła się do góry i przyległa do jego policzka. Jej kciuk powędrował po jego skórze, docierając do warg i naciskając na tą dolną w ramach zabawy? Zachęty? Sprawdzenia? Tylko Galen znał ją na tyle, żeby móc spróbować wnioskować cokolwiek z jej zachowania.

— Zawsze lubiłeś rozbierać mnie wzrokiem, zanim zrobiłeś to rękami — wyszeptała wprost w jego usta, nie zdejmując z niego tego pewnego, rozochoconego spojrzenia, które swoją bezczelnością zwracało uwagę kobiet, znajdujących się w pobliżu i wzmogło ciche szepty wymieniane pomiędzy nimi. W tym nieprzyjaznym szumie usłyszała nazwisko – nie swoje, nie Galena, tylko Marcusa – co sprawiło, że poziom możliwego zagrożenia wzrósł bardzo szybko i niebezpiecznie. Najmniejszy mięsień na jej twarzy nawet nie drgnął, nie pozwoliła, żeby jej realia wkroczyły do sytuacji, która rozgrywała się pomiędzy nią a nim.

Niespodziewanie Marceline odwróciła się, tylko po to, żeby dopić swojego drinka, zamówić kolejnego i ponownie powrócić spojrzeniem do zjawy ze swojej przeszłości.

— Gdyby to był s e n, to najpewniej bylibyśmy gdzieś indziej… gdzieś, gdzie nie ma tyle hołoty, która nie panuje już nad swoimi ruchami i językami… — mówiła, gardząc nimi, a jednocześnie używając bardzo konkretnego słownictwa, licząc na jego dalsze wzbudzanie wyobraźni. Jej spojrzenie nabrało na ciężarze, stało się wręcz oczekujące, jakby żądała, żeby spełnił jej pragnienie, zrobił to od razu i nie marnował więcej czasu, bo zmarnowali go już wystarczająco wiele. Bez siebie.

— Właściciel tej posiadłości ma nietuzinkowy gust — mruknęła, nie zdając sobie sprawy, że z nim właśnie rozmawia. Jej palce niedbale przesunęły się po krawędzi baru, jakby kreśliły niewidzialną mapę ich dawnych grzechów. Rozejrzała się po luksusowych wnętrzach, po gościach w drogich strojach, po idealnie dobranej dekoracji… Nagle, bez ostrzeżenia, jej wolna dłoń powędrowała niżej, musnęła jego nadgarstek w geście tak subtelnym, że obserwatorzy mogliby pomyśleć, że to przypadek. Ale nie było w nim nic przypadkowego. Każdy dotyk był kalkulacją, każde spojrzenie – precyzyjnie wymierzonym ciosem w to, co pozostało z jego s a m o k o n t r o l i.

— Założę się, że w tak dużym domu jest mnóstwo... — przerwała na moment, pozwalając mu domyślić się reszty. — Spokojnych zakątków, gdzie można się ukryć przed tymi wszystkimi ciekawskimi spojrzeniami...

Galen L. Wyatt

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: wt sie 12, 2025 4:16 pm
autor: Galen L. Wyatt
Najgorsze w tym wszystkim jest to, ze Galen Wyatt lubił niebezpieczeństwo, lubił igranie z ogniem, chociaż wiedział, że łatwo jest się sparzyć. W tym przypadku cholernie łatwo. Wiedział też, że przez Marcie, a właściwie to nawet nie przez nią samą, a przez to co się wydarzyło tamtej nocy może stracić wszystko co budował przez lata. Gdyby świat dowiedział się o Morgan, o tym, że wtedy była z nimi, mogli stracić wszystko...
Czy byli na to gotowi?


Galen wiele razy zadawał sobie to pytanie, czy jest gotowy spojrzeć w oczy demonom przeszłości?

W tej chwili patrzył jednemu z nich z bardzo, bardzo bliska.
Nie spodziewał się tego, mogło się tu wydarzyć wszystko, łącznie z jakimś skandalem, który wstrząsnąłby całym Toronto, w końcu ta posiadłość widziała już niejedno, ale jej się tutaj nie spodziewał. We własnym domu, w momencie, w którym osiągnął już wszystko. Stała przed nim, bo? Chciała to zniszczyć?
Nie mógł jej rozgryźć, może dlatego tak intensywnie patrzył jej w oczy jakby szukając tam wyjaśnienia.


- Sama wiesz, że te sny tylko tak niewinnie się zaczynają... - każde słowo wypowiadał powoli, nie spuszczając spojrzenia z jej oczu. Nie umknął mu jej figlarny uśmiech i ten wyraz twarzy, którym go prowokowała, jak wtedy setki kilometrów stąd. Wtedy nie umiał się mu oprzeć, ale teraz Galen Wyatt nie był już chyba tamtym chłopakiem, który potrafił rzucić wszystko w jednej chwili i pójść za tą dziewczyną na koniec świata.
Teraz Galen Wyatt stał w tym swoim garniturze, w swojej posiadłości, z nazwiskiem, które w Toronto otwierało nie jedne drzwi. Z piętnem tego nazwiska, które sprawiało, że powinien chociażby zachować pozory.


Szkoda tylko, że nie potrafił. Zwłaszcza w momencie, w którym jej dłoń dotknęła jego policzka, a później jego warg. Skóra na ustach doskonale pamiętała ten dotyk, chociaż Galen starał się te wspomnienia wyprzeć już dawno temu. Przełknął ślinę, aż jabłko Adama na jego szyi poruszyło się w górę i dół. Pozwolił jej na ten gest, czuł, że pozwala jej na za wiele, więc podniósł dłoń, żeby chwycić jej rękę.
- A Ty zawsze lubiłaś długie gry wstępne... - wywrócił tymi swoimi niebieskimi oczami, z delikatnym uśmiechem na ustach. Musnął wargami opuszki jej palców, składając na nich delikatny, czuły pocałunek, a później zsunął jej dłoń opierając ją sobie na ramieniu. Może gdyby Galen nie był tutaj gospodarzem, to wcale nie wzbudziliby takiej sensacji, nie byli jedyną parą obściskującą się gdzieś na parkiecie.
Po ludziach przeszedł szum plotki, Wyatt znał ten szum, nie znał tylko żadnego Marcusa.


Kiedy Marceline się odwróciła odruchowo spojrzał na jej tyłek, na moment, z myślą, czy w tej sferze coś się zmieniło. Wciąż była niesamowicie seksowna, kusząca, prowokująca...

- Kto to jest Marcus? - oparł się obok niej o kontuar. Galen Wyatt był w swoim domu i chociaż może sprawiał wrażenie jakby momentami nie panował nad tym, co się tutaj dzieje, to prawda była zgoła inna. On doskonale się w tym wszystkim orientował. Wystarczyły mu jakieś strzępki rozmowy kilka kroków od nich, jakieś szepty podniesionym tonem, no i to nazwisko, którego kompletnie nie kojarzył, a które łączyło się w jakiś sposób z Marceline. Może stary Galen nie był taki uważny, a ona potrafiła rozproszyć go jednym czułym gestem, ale teraz musiała się o wiele bardziej postarać...

- Oni właśnie po to przyszli Marceline, rozmawiać, tańczyć, śmiać się, dotykać, pierdolić po kątach, czy to źle? A Ty po co przyszłaś? - spojrzał na nią z boku, zamówił sobie również drinka, podwójnego i tego lepszego whisky niż "ta cała hołota", którą przecież sam tu zapraszał. Starał się skupić na niej spojrzenie, lubił ten jej ton księżniczki, która uważa się za lepszą od innych. Ale czy taka była? Czy była lepsza, kiedy z Galenem zamiast szukać Morgan, to zapakowali plecaki do samochodu i odjechali?
Galen śmiał twierdzić, że w całym tym towarzystwie oni byli najgorsi.


- Podoba Ci się? - zapytał, gdy wspomniała o nietuzinkowym guście właściciela. Właściwie to była wciąż willa jego rodziców, wciąż wystrój zaprojektowany przez matkę, ale Galen czuł się tu jak Pan na włościach, bo przecież to wszystko kiedyś będzie jego. Jak Northex Industries. Firma to był pierwszy stopień, a może posiadłość była drugim? Kolejny stopień do piekła Galena Wyatta.
Spuścił spojrzenie na jej dłoń, wędrował jej śladem, a gdy musnęła jego rękę, to zacisnął palce na jej nadgarstku, może odrobinę mocniej niż powinien, ale przecież sama tego chciała. Marceline doskonale wiedziała czego chce i do tego dążyła każdym tym wymownym spojrzeniem i niby przypadkowym gestem.
- I znam każdy z nich, więc chyba będziesz dzisiaj szczęściarą - pociągnął ją za rękę, ale wcale nie w kierunku parkietu, tylko ogromnego wazonu ze świeżymi kwiatami, zapach piwonii mieszał się z zapachem szampana i jej perfum. A później za bar, było zanim wejście do piwniczki z winem. Dość ciasnej, zastawionej regałami, ukrytej w półmroku.
Galen sięgnął nad jej ramieniem, żeby zapalić światło, żarówkę, która była już dość wysłużona i dawała niewiele blasku, ale jednak, zawsze coś. Zmusił ją tym samym do oparcia o ścianę, stał naprawdę blisko, na wyciągnięcie ramienia, a później jeszcze pochylił się w jej kierunku, żeby tym razem jego ciepły i nieco przyspieszony oddech kreślił na jej policzku, żuchwie i szyi niewidzialną mapę słów.
- Co by na to powiedział Marcus? Marcie... w-co-ty-grasz? - wypowiadał te słowa powoli, a skończył na wysokości jej ust, ich wargi dzieliły tylko milimetry. Pozwolił, żeby ich ciepłe oddechy się wymieszały, żeby poczuli ten przyjemny dreszcz przechodzący przez kark, który mógł towarzyszyć pocałunkowi, ale wcale jej nie pocałował. Pozwalał jej tylko sobie przypomnieć, tan smak i to uczucie. Odsunął się i kciukiem sięgnął do jej policzka, żeby odgarnąć z niego kosmyk włosów, a później się cofnął, oparł o jakiś regał zastawiony winami i spojrzał na nią wyczekująco.


Marceline H. Valentine

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: śr sie 13, 2025 11:25 am
autor: Marceline H. Valentine
W tym, co działo się pomiędzy nimi, nie było ani krzty n i e w i n n o ś c i. Obydwoje doskonale pamiętali, za które struny należało pociągać, żeby ich wspólny, szalony taniec trwał, unosząc się pomiędzy niebezpieczną bliskością a drażniącym podnieceniem. Ich relacja była tak intensywna, że po kilku latach potrzebowali raptem kilkunastu sekund, żeby odnaleźć stłumione w sobie emocje i pragnienia. Bodaj nie były one wcale wyciszone? Może liczne, nieudolne próby ich zaspakajania okazywały się tak nędzne, tak nieprzynoszące satysfakcji i ukojenia, że gdy tylko nadarzyła się okazja, to mimowolnie obydwoje odnaleźli się w rolach, do których ich postacie zostały stworzone.

Miał rację, a zdecydowany uśmiech na jej twarzy potwierdzał jego słowa. Droga do celu potrafiła sprawiać jej tyle samo przyjemności, co samo jego osiągnięcie, jednocześnie wznosząc go na poziom, który nie był osiągalny przy skupieniu się na samym akcie – o czym obecnie zbyt wiele wiedziała, bo Marcus nie należał do mężczyzn, którym zależałoby na rozpaleniu kobiety, raczej był klasycznym typem posiadacza, który brał to, co mu się należało. Przy nim nie mogła liczyć na zabawę, droczenie się, gierki, pobudzanie swoich zmysłów… czyli wszystko to, w czym Galen był naprawdę dobry. Przynajmniej z tego, co p a m i ę t a ł a.

Westchnęła wymowie słysząc imię swojego wybranka. Naprawdę nie potrzebowała teraz przywoływać sobie obrazu jego wiecznie niezadowolonej twarzy. A było tak miło i przyjemnie. Jej karcące spojrzenie, które natychmiast wypruło w jego kierunku sugerowało mu, żeby nie próbował zgłębiać tego tematu, bo wcale nie chciał – ona tym bardziej nie zamierzała – zresztą troje nie do pary, jak już obydwoje doskonale wiedzieli, bo już raz popełnili ten b ł ą d – i nie skończyło to się dla nich najlepiej.

— Wcale nie chciałam tu być. Powiedzmy, że wybrałam mniejsze zło — powiedziała, jakby od niechcenia, nie chcąc bardziej wnikać ten temat, bo to wymagałoby odniesienia do Marcusa, a tę kwestię jawnie zignorowała – licząc że milczenie będzie wystarczającą odpowiedzią. Natomiast podniesienie przez niego tematu gustu właściciela wydawało się jej lekko podejrzane. Nie powiedział niczego w stylu, że znał tego starego pryka czy obrzydliwie bogatego egocentryka, tylko żądał potwierdzenia, że jej słowa były pochlebstwem. Padło ono raz, Marcie nie miała zamiaru się powtarzać.

Opuściła swoje mroczne ślepia w dół, czując ten wyraźniejszy dotyk na nadgarstku. Działało. Nawet jeżeli początkowo rozsądek kazał mu się opierać, to nie był w stanie tego robić. Tak samo jak ona nie mogła udawać, że ten dotyk nie przyprawił jej o dreszcze. Pozornie niewinny, niemal niezauważalny, jednak jego palce przynosiły tyle pięknych, gorących, przyjemnych wspomnień…

Wydawałoby się, że była całkowicie uległa, pozwalając mu, zaciągnąć się do piwniczki z winem, ale nie, przecież sama dokładnie tego oczekiwała. Gdy poczuła wyraźnie przyparcie do ściany, na jej twarzy pojawił się arogancki uśmiech. Teraz gdy byli już sami – nieważne, że tłum ludzi znajdował się tuż za drzwiami – mogło wydarzyć się wszystko, ograniczała ich tylko ich własna wyobraźnia.

Było tak dobrze. Było tak blisko. Jego ciepły oddech otulał jej skórę. Jego zwilżone wargi niemal stykały się z jej ustami. Napór jego ciała wyczuwała na swoim, gdy… M a r c u s. Powracał niczym opryszczka – zawsze w najmniej odpowiednich okolicznościach, przed najważniejszą imprezą czy sesją zdjęciową, pojawiał się nagle, zajmował pierwszy plan i psuł całą zabawę. Tak, Marcus był dla niej opryszczką – i to w tej delikatniejszej wersji. Jednak jeżeli Galen tak bardzo chciał o nim rozmawiać, to musiała podjąć ten temat.

— Marcus byłby niezadowolony, ale on bardzo rzadko bywa zadowolony, co wydaje mi się, że świadczy bardziej o nim, skoro teraz rości sobie prawa do tego, co kiedyś było twoje… a ty nie miewałeś raczej problemów z brakiem satysfakcji — mówiła głosem celowo spowolnionym, czule obniżonym, oddziałując na jego zmysły. Nie przestawała. Jego odsunięcie się i zapytanie wprost o mężczyznę, którego imię szeptano, nie sprawiało, że Marceline miałaby się powstrzymać przed kontynuacją tej całej g r y. — Spokojnie, on wie, że czasem lubię pobawić się z przeszłością powiedziała to tak, jakby to był najnormalniejszy układ w świecie. Cóż, najważniejsza była opinia, czyli cokolwiek się działo, to miało dziać się w odcięciu, zamknięciu, nie na jego oczach i w żaden sposób wiedza o tym nie mogła do niego trafić. Takie były zasady, których Marcie bardzo skrupulatnie i oddanie przestrzegała.

— Och, Galen — mruknęła, przechylając głowę lekko w bok i wędrując po jego sylwetce swoim spojrzeniem. Jednocześnie jej dłoń znalazła się na jej policzku i rozpoczęła wędrówkę wzdłuż jej szyi, poprzez ramię, docierając do jego końca i po chwili zawracając tylko po to, by tym razem zahaczyć o szerokie ramiączko sukienki, które niedbale pociągnęła jeszcze niżej. — Liczyłam, że Toronto cię zahartuje, a tu dalej ten sam chłopczyk, który boi się s k o ń c z y ć to, co zaczął... — powiedziała, rzucając mu rękawice, a gdyby tego było mało, a jej dotychczasowe zagrywki nie byłyby wystarczająco nieczyste, to uniosła jedną nogę, tylko po to, żeby swoją szpilkę i podeszwę oprzeć w okolicy jego krocza – sprawdzić je – oraz zweryfikować jego poziom cierpliwości i ciekawości, czy zerknie? Czy Valentine tak jak dawniej nie przepadała za noszeniem bielizny?

Galen L. Wyatt

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: czw sie 21, 2025 7:47 pm
autor: Galen L. Wyatt
Kiedyś była w nich odrobina nie-win-noś-ci, w tych ukradkowych spojrzeniach, które posyłali sobie w świetle księżyca, w pierwszych skradzionych pocałunkach, delikatnych muśnięciach ust, i pierwszym seksie na tylnym siedzeniu samochodu, który jakoś tak się po prostu wydarzył, kiedy byli w trasie. A później te swoje uczucia z niej ob-dar-li, później ta niewinność ustąpiła miejsca czemuś innemu. Pożądaniu, które potrafiła rozpalić jednym spojrzeniem. Marcie zawsze była w tym cholernie dobra. A Galen nawet wtedy gdy składał na jej ustach pożegnalny pocałunek, tego felernego wieczoru nad jeziorem, to wiedział, że będzie mu tego brakowało.

Czas powinien sprawić, że się z niej wyleczy. Terapia, te długie rozmowy z lekarzem, który miał mu pomóc to wszystko poukładać, a przede wszystkim o wielu rzeczach zapomnieć. A później praca, objęcie posady prezesa, wieczne spotkania, wieczne obowiązki i tak mało czasu na cokolwiek innego. Później jeszcze te wszystkie kobiety, które nigdy nie były nią, ale przecież były i przecież pozwalały mu na chwilę zapomnieć. Ale tylko na chwilę.
Przecież czas powinien działać na jego korzyść. Nie tym razem. Tym razem jakby sprawił tylko, że Galen teraz chciał tylko poczuć smak jej ust, chciał poczuć ją, tak bardzo blisko siebie. Czas sprawił, że był jej wygłodniały. A ona tu teraz staje przed nim w tej piekielnie seksownej sukience, z tym swoim spojrzeniem. Takie rzeczy nie powinny się dziać publicznie. W ogóle nie powinny się dziać. Obiecali sobie coś innego, to miał być całkiem inny układ. Już-nigdy-więcej-Marcie.


A jednak wylądowali w piwniczce z winem, z dala od gapiów, z dala od Marcusa, z dala od ostatniej deski przyzwoitości, którą mogliby być inni ludzi. Skąpani już tylko w swojej n i e - n i e w i n n o ś c i, nie-przy-zwo-itości.
- Czyli Marcus rości sobie prawa do tego? A ja mam się z nim dzielić? Marcie wiesz jak nam ostatnio wyszło dzie-le-nie się - podniósł wymownie brew. Patrzył na nią i to tak patrzył jak lata temu, jakby cały świat dookoła nie istniał. Musiał chyba tylko wybadać, czy ten cały Marcus istnieje i na jakich zasadach.
- Zabawa z przeszłością, brzmi ciekawie, ale mój terapeuta mi tego kategorycznie zabraniał - tylko że Galen nigdy nie stosował się do żadnych zasad, do zaleceń lekarza, a co dopiero terapeuty, chodził tam chyba tylko właściwie dlatego, że podczas takiej rozmowy niektóre rzeczy mógł sam sobie poukładać. Teraz też układał pewne sprawy i już właściwie czuł, że jest w porządku, że znalazło się miejsce w jego głowie dla kogoś innego, nie dla Marcie, dla kogoś wyjątkowego, a teraz pojawia się ona. Marceline, i kusi, i prowokuje, i sama ma gdzieś jakiegoś tam Marcusa. I wywraca do góry nogami, to, co on poukładał i przywołuje wspomnienia, te nie niewinne. Nieprzyzwoite.
Westchnął ciężko, kiedy wypowiedziała jego imię, znowu poczuł ten dreszcz. Taki dreszcz, który przechodzi po plecach w momencie, gdy przywołujesz najlepsze wspomnienia. Bo kiedyś Marcie była najlepszym co go w życiu spotkało, a teraz... Teraz mogła być najgorszym. Złamaniem pewnych obietnic, które Galeny Wyatt dawał sam sobie.
Bezwiednie wiódł spojrzeniem po jej sylwetce, za jej ręką, kiedyś nie dałby jej tak długo czekać.
- Ten sam chłopczyk? Sprawdź to Marceline - teraz on ją prowokował. A ta jej szpilka między jego nogami, sprawiła tylko, że się wyprostował. Stałby już na baczność, gdyby nie to, że w głowie miał mętlik. Oddałby całą firmę za to, żeby znowu być tym chłopakiem, który po prostu kończył, to, co zaczynał, ale Galen Wyatt w tym momencie miał jakieś wewnętrzne blokady. Powinien mieć. Bo przecież już nie był tym chłopcem. Przecież dorósł, dojrzał, oczekiwał od życia trochę więcej?


- Jebać to - powiedział, a później delikatnie zsunął jej nogę na ziemię. Jeszcze się wahał, jeszcze walczył, ale czy miał jakieś szanse? Nie miał.
Później już wcale nie był delikatny, objął ją w pasie i przysunął do siebie, blisko, tak, że mogli się teraz poczuć każdą komórką ciała, ona mogła go poczuć. Zjechał rękami po jej pośladkach, nawet na chwilę zacisnął na nich palce, wciąż ten sam kształt. Patrzył jej prosto w oczy, z bardzo bliska. Wciąż to samo spojrzenie. Wciąż ten sam zapach perfum, który tak drażnił jego zmysły. Obrócił ją i podniósł nieco do góry, żeby posadzić ją na kontuarze, który mieli za plecami.
- Jutro będziemy tego żałować - wyszeptał jej to do ucha, ale jego ręce już sunęły po jej udach pod sukienkę. Wciąż nie nosiła bielizny.
Pozostało tylko jedno bardzo ważne pytanie, czy jej usta wciąż miały ten sam smak?


Marceline H. Valentine

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: śr sie 27, 2025 10:37 am
autor: Marceline H. Valentine
Im częściej padało imię Marcusa, tym mniejszą ochotę miała Marceline na kontynuowanie tej ich rozkosznej zabawy. Jej układ z Marcusem był bardzo dobrze określony, na swój sposób trwały i przynosił obu stronom pewne korzyści. Nie było sensu ingerować w jego fundamenty, bo to tylko niszczyło dobrą zabawę, która miała szanse trwać najlepsze – zwłaszcza w tak odosobnionych okolicznościach, jak te, w których właśnie się znajdowali.

Na wspomnienie o tym dzieleniu się i jego konsekwencjach Marcie przechyliła lekko głowę w bok. To było już igranie z bardzo delikatnym tematem. Jednakże może tych kilka lat temu Valentine wzdrygałby się na takie słowa, ale teraz? Obecnie jest kontakt ze śmiercią był tak częsty, że pozostawała niewzruszona. Bardziej była zaciekawiona samego Galena i tego, jak on po latach odnajdywał się w tej materii, skoro udawało mu się między słowami zakpić z tamtych traumatycznych wydarzeń.

— Tyle że tym razem zmienił się układ, Galen. Ten bardziej mi odpowiada — skomentowała z bezczelnym uśmiechem na twarzy. Można było się spodziewać, że po tamtych wydarzeniach Marcie dojdzie do wniosku, że została stworzona do monogamicznych związków. Jednak nic bardziej mylnego. Skoro tamte wydarzenia jej nie złamały, to oznaczało, że potrafiła znieść wszystko. I mogła robić wszystko. Także bawić się na wielu płaszczyznach swoim życiem, także tym erotycznym, pomimo bycia w pozornie zwyczajnym związku, który realnie nie miał nic wspólnego z normalnością.

— Terapeuta? — powtórzyła ze słyszalnym w głosie sarkazmem. Czyżby Wyatt nie poradził sobie psychicznie z ciężarem tamtych wydarzeń? Ktoś inny zapewne pogratulowałby mu dojrzałości w podjęciu takiej decyzji, jednak nie Marcie. Coraline była jej osobistą terapeutką, która wielokrotnie wyskakiwała ze swoimi psychologicznymi radami, których Marceline wcale nie chciała! Ale dzięki niej wiedziała, jak działają psychoterapeuci i osobiście nie miała zamiaru do żadnego się zbliżać, bo wyspowiadanie się z jej wszystkich grzechów przed kimś, kto spróbowałby ją otworzyć mogłoby zakończyć się dla niej odsiadką w więzieniu.

Oh mruknęła, gdy nagle Galen znalazł się blisko, czyli postąpił tak, jak dokładnie Valentine tego oczekiwała. Jej ciche jęknięcie było małym przedstawieniem, mającym wskazywać na zaskoczenie, które realnie nie istniało. — Minęło tyle lat, a ty nadal niczego nie rozumiesz? Ja nigdy niczego nie żałuję — powiedziała, a na podkreślenie tych słów, oplotła swoje nogi wokół jego pasa i przycisnęła je mocniej, by jego ciało naparło na jej własne. Figlarny uśmiech nie znikał z jej twarzy, a ogniste spojrzenie nadal rzucało mu wyzwanie. Jej dłonie oparły się na jego marynarce i wyraźnie przyciskając się do niej, powędrowały w górę, po drodze rozpinając guzik.

— Wiedziałam, że za tą całą fasadą nadal jest ten sam Galen, który nie potrafi m i o d m ó w i ć — wyszeptała wprost w jego usta, które znajdowały się tuż przed jego wargami, a poruszając się, nawet o nie zahaczały. Zupełnie przypadkiem. Wcale nie kusząco. Każdy jej ruch był przemyślany, obliczony na maksymalny efekt. Marcie wiedziała dokładnie, jak dotykać Galena, żeby przypomnieć mu wszystkie te noce spędzone razem, wszystkie te momenty, które prawdopodobnie próbował wymazać z pamięci przez lata. Jej druga ręka powędrowała do tyłu jego szyi, palce delikatnie bawiły się włosami u nasady karku.

Przysunęła się jeszcze bliżej. Jej ciało idealnie dopasowywało się do jego, jakby te wszystkie lata nigdy nie istniały. Jej biodra poruszały się niemal niedostrzegalnie, ocierając się o niego, podczas gdy jej oddech stawał się coraz cieplejszy przy jego twarzy. Uśmiech, który grał na jej wargach, był jednocześnie niewinny i zachęcający – ten sam, który kiedyś potrafił sprawić, że tracił k o n t r o l ę nad sobą. Jej palce, które wcześniej bawiły się jego włosami, teraz powędrowały w dół, kreśląc niewidoczne wzory na jego karku, a potem jeszcze niżej, pod kołnierzyk koszuli.

Galen L. Wyatt

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: śr sie 27, 2025 2:09 pm
autor: Galen L. Wyatt
Galen bardzo długo uczył się z tym żyć, na początku to naprawdę nie było łatwe, czego zresztą dał świadectwo, wtedy gdy przesadził z białym proszkiem, który miał przynieść ukojenie, do tego stopnia, że ledwo go odratowali, a najgorsze, że dawka była wymierzona z premedytacją, a nie przypadkowo, jak później wmawiał wszystkim dookoła. A jednak stał tu dzisiaj, a jednak Morgan była już wspomnieniem, chociaż gdzieś tam w środku, może na samym dnie duszy, była taka maleńka myśl, że co jeśli Morgan wróci? Nie, Galen nie podejrzewał, że wróci do nich żywa, cała i zdrowa, to było niemożliwe, raczej, że jej szczątki nagle wypłyną na wierzch tej czarnej wody jeziora, że dno wypuści ją ze swoich objęć i ktoś się tym zainteresuje. Tym, a później nimi. Takie rzeczy się zdarzały, że śledztwo po wielu latach wskazywało mordercę, a żadne z nich nie wyglądałoby dobrze w kajdankach.
- Mnie się wydaje, że Ty po prostu nie umiesz się dzielić Marcie - wywrócił tymi swoimi niebieskimi oczami - ale ja też nie - dodał nie spuszczając z niej spojrzenia. Czasami zastanawiał się co ich w ogóle podkusiło, żeby spróbować tego miłosnego trójkąta. Ale byli młodzi, eksperymentowali, najpierw ze sobą, a kiedy siebie i swoje ciała poznali już do granic możliwości, wtedy pojawiła się Morgan. Przez chwilę było naprawdę... przyjemnie, ale to nie mogło się udać, dwa zbyt silne i zaborcze charaktery, a między nimi ta uległa, kochana Morgan. Była jak ćma, która leci do świecy, chociaż wie, że spłonie. Tylko czy w tym wypadku świecą była Marceline, czy Galen?
- Każdy czasem potrzebuje spowiedzi - stwierdził spokojnie wzruszając ramionami, kiedy zapytała o tego terapeutę. Galen nie był religijny, więc ksiądz odpadał. Nie miał też kogoś na tyle bliskiego, żeby się tym podzielić. Siostra po tym całym "odwykowym incydencie" kopnęła go w dupę, rodzice prawie wydziedziczyli. Przyjaciele o nim zapomnieli, a kobiety... One dawały ulgę tylko na chwilę, bo on wciąż myślał o Marceline i tym, że w jednej chwili ją stracił. Można nawet ośmielić się na stwierdzenie, że ten jego terapeuta był wtedy jego jedyną deską ratunku. Czymś co pomogło mu się pozbierać, poukładać wszystko w głowie.


Kiedy znowu w nozdrza uderzył go oszołamiający zapach Marceline, kiedy znalazła się tak blisko niego, że czuł ciepło jej ciała, to miał ochotę zedrzeć z niej tę sukienkę jednym ruchem, ale Galen przez te lata nauczył się jednego, że pośpiech nie zawsze jest wskazany, zwłaszcza jeśli chodzi o taką kobietę.
- Ja na pewno będę... - mruknął jej do ucha, a potem pocałował jego płatek, potem linię jej żuchwy i złożył pocałunek na jej ustach, najpierw delikatny i tylko taki, żeby przypomnieć sobie ich smak. Może i Galen Wyatt był kobieciarzem. Może i nigdy nie potrafił się oprzeć kobiecym wdziękom. Może i marzył o tym wiele razy, że znowu będzie mógł zakosztować Marcie, ale obiecał sobie, i swojemu terapeucie też, że zapomni o przeszłości. A teraz czuł już na języku jej smak. Przeszłości, i Marceline.
Odsunął się pozwalając jej odpinać guziki jego koszuli, ale to trwało wieki, tracił powoli cierpliwość.
- Tobie? Nigdy, Marcie - powiedział, a kiedy jej ciepły oddech omiótł jego twarz, kiedy ich wargi prawie znowu się musnęły, to tym razem złapał ją za pośladek, przyciągnął do siebie i wpił się w jej usta, ale już bez żadnej delikatności, tylko tak, jakby w tym pocałunku chciał przywołać te wszystkie wspomnienia, jakby chciał nim odpokutować te stracone lata, bez niej. Stracił kontrolę i to był chyba już koniec jej gry, bo w tej chwili to Galen wyznaczał tutaj tempo. Jedną rękę wsunął jej pod sukienkę, na udo, a drugą sięgnął na plecy, żeby odnaleźć zamek jej sukienki, chwycił za suwak i szarpnął nim w dół, aż zjechał na wysokość jej pośladków. Zatrzymał się na moment już wiedział, że nie miała na sobie bielizny, i wiedział, że zaraz stanie przed nim naga. Wiedział też jak jego ciało na to zareaguje, to była pamięć mięśni, nie mogło być inaczej.


Marceline H. Valentine

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: pt sie 29, 2025 9:46 am
autor: Marceline H. Valentine
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Galen L. Wyatt

the past isn’t dead, it dressed up tonight

: pt sie 29, 2025 9:42 pm
autor: Galen L. Wyatt
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Marceline H. Valentine