Life is hard, tennis table is harder
: pt sie 08, 2025 8:17 pm
Kto by pomyślał, że wybór lokalu padnie akurat na taki, w którym gra się w ping ponga? Prawda była taka, że Jim lubił to miejsce i specjalnie postanowił wyciągnąć tam Patricka. Ledwo wrócił do kraju, jet lag mu pewnie już minął i był pełen energii na rozegranie meczu przy piwku. No, w przypadku Pata trzeba było wziąć poprawkę na to, że będzie to bezalkoholowe albo inna cola, bo kumpel nie pił alkoholu. Voclain w ogóle wiódł dziwne życie, ale to nie dlatego, że nie pił, tylko dlatego, że Hawkins niewiele wiedział o tym, czym się zajmował i co robił. Nie drążył, i dobrze, bo prawda była taka, że gdyby się wszystkiego dowiedział, od razu by tego pożałował. W niektórych przypadkach niewiedza jest błogosławieństwem.
Lokal nie był jeszcze zatłoczony, być może dlatego, że były to godziny popołudniowe a nie wieczorne, więc bez problemu znaleźli wolny stół i pograli piłeczkę z paletkami z baru, przy okazji zamawiając sobie coś do picia.
- Jak Afryka? - tyle wiedział, więc zapytał. Pat był spalony słońcem, nie dało się ukryć, że zamiast z kanadyjskimi zimami mierzył się se skwarem i upałami. Sam Jim za nimi nie przepadał; być może dlatego, że był ryży i piegowaty, przez co jego skóra zamiast brązowieć, robiła się czerwona, schodziła z niego skóra, a potem wszystko znikało, pozostawiając po sobie garście dodatkowych piegów.
Upił łyk swojego piwa i odstawił pokal na stojący przy blacie do gry stolik (na kartonowej podkładce, na samym jej środku, równo, gdyby postawił szklankę przy krawędzi, musiałby poprawić) a następnie podrzucił piłeczkę, żeby ją odbić.
- Justin jest w tym tygodniu u Janice - minęło pięć lat, odkąd Voclain wyjechał, przegapił rozstanie Jima i jego dziewczyny. Mieli dziecko, ale nie mieli ślubu, więc uniknęli połowy biegania po urzędach. Nie towarzyszyły temu żadne burze i pioruny, rozeszli się w dobrych stosunkach, załatwiając z prawnikiem kwestie rodzicielskie, żeby wszystko było na papierku i miało ręce i nogi. Ich syn był dla nich najważniejszy.
Patrick Voclain
Lokal nie był jeszcze zatłoczony, być może dlatego, że były to godziny popołudniowe a nie wieczorne, więc bez problemu znaleźli wolny stół i pograli piłeczkę z paletkami z baru, przy okazji zamawiając sobie coś do picia.
- Jak Afryka? - tyle wiedział, więc zapytał. Pat był spalony słońcem, nie dało się ukryć, że zamiast z kanadyjskimi zimami mierzył się se skwarem i upałami. Sam Jim za nimi nie przepadał; być może dlatego, że był ryży i piegowaty, przez co jego skóra zamiast brązowieć, robiła się czerwona, schodziła z niego skóra, a potem wszystko znikało, pozostawiając po sobie garście dodatkowych piegów.
Upił łyk swojego piwa i odstawił pokal na stojący przy blacie do gry stolik (na kartonowej podkładce, na samym jej środku, równo, gdyby postawił szklankę przy krawędzi, musiałby poprawić) a następnie podrzucił piłeczkę, żeby ją odbić.
- Justin jest w tym tygodniu u Janice - minęło pięć lat, odkąd Voclain wyjechał, przegapił rozstanie Jima i jego dziewczyny. Mieli dziecko, ale nie mieli ślubu, więc uniknęli połowy biegania po urzędach. Nie towarzyszyły temu żadne burze i pioruny, rozeszli się w dobrych stosunkach, załatwiając z prawnikiem kwestie rodzicielskie, żeby wszystko było na papierku i miało ręce i nogi. Ich syn był dla nich najważniejszy.
Patrick Voclain