I wake in the night, I pace like a ghost
: wt sie 12, 2025 9:37 am
Poranek kusił swą łagodnością, puchate baranki leniwie sunęły po niebie, rozlewając się po jego błękicie niczym gęsta melasa. Próby były jedynym co było w stanie utrzymać Marlona w ryzach, pozwalało mu trzymać fason i skutecznie wyrywało go co ranek z sennych objęć Morfeusza. Był tu zawsze, nawet gdy parkiet na sali dobijał swym chłodem, gdy stawiał na nim pierwsze pół senne kroki. Jego ruchy jednak nawet wtedy były wprawne, stopy bezwolnie oddawały jej swe ciepło i upór. Poranek. Wszystko tak lekkie, nim oddech zrobi się ciężki jak dym papierosa, unoszący się w zalanym rumem barze, do którego Marlon przychodził często po odejściu Elisabeth, jednak nigdy nic nie zamawiał.
Lustra w sali treningowej niczym kalejdoskop odbiły każdy jego ruch, każdy gest, najdrobniejszy element jego mimiki; Tuzin odbić, tuzin kołyszących się w tańcu mężczyzn, każdy w tym samym tanecznym smoku, wszyscy tożsamym sennym wręcz zawieszeniu. Czarne sportowe legginsy, biały t-shirt mokry przy kręgosłupie, wręcz do niego przylegający, gdy krople potu biegły w dół jego skroni, migocząc niczym krople porannej rosy na świeżych, zielonym źdźble . Ruch powtarzany setki raz pali go w udach, jednak dziś to właśnie tego potrzebował by stanąć na nogi. Zmęczenie i ból, bowiem były zaskakująco proste, nie zadawały pytań, po prostu trwały przy nim.
Niegdyś było inaczej, w czasach do których niechętnie sięgał pamięcią, lubił myśleć, że miłość jest trochę jak taniec, który przecież był mu tak bliski. Wszak trzeba tylko wyczuć swój własny rytm, znaleźć partnera do duetu, patrząc w oczy dostrzegać tą samą wytęsknioną pasję, a reszta przychodziła w trakcie. Było to niestety tylko jego jakże błędne przekonanie, które nijak się miało do prawdziwego życia. Do jego życia, w którym to wielokrotnie kroki okrutnie się myliły, nogi były jak z waty, a muzyka cichnie w połowie puszczona ze zdartej płyty.
Szczególnie, gdy w tańcu wracała ona. Nie potrafił o niej nie myśleć w chwilach takich jak ta. Z niemym westchnieniem odtwarzał w pamięci to jak trzymał ją w ramionach, jak pragnął wierzyć, że to będzie zawsze, że wszystko co potrzebuje ma teraz przy sobie. Zawsze potrwało jednak krótko, zbyt krótko by nasycić serce, wystarczająco by je złamać. Wspomnienia wracały niczym piosenka na ulubionej playliście, która z wiadomych powodów coraz rzadziej pragnął odtwarzać.
To nie tak, że umartwiał się dla idei cierpienia, bowiem naprawdę próbował z całego serca o niej nie myśleć. Liczył powtórzenia z precyzją większą niż kamerton podążający za właściwym tonem. Raz, dwa, trzy, cztery. Wszystko niemal mechaniczne, wyuczone i tak znajome. Gdy napotkał znajomy rytm kolano momentalnie wystrzeliło ku górze, szyja wygięła się nieznacznie a ręka zwisła w bezruchu.
Muzyka jednak cichnie, kończy się niczym snuta przy ognisku opowieść, a sala zalewa się bezwzględną ciszą. Serce bije intensywnie zupełnie jakby wciąż wystukiwało znajomy rytm muzyki, jakby chciało go zastąpić. Echo, pustka.
Napięcie momentalnie ustaje, zupełnie jakby ktoś przebił balonik. Wszystko co było, nagle przestaje istnieć, lub raczej rozpływa się w eter. Zatapia twarz w dłoniach, gdy jego nogi drżą, zmęczenie w końcu daje mu się we znaki. Patrząc w swoje odbicie z trudem rozpoznaje osobę, która stoi przed nim. W wymytej z bodźców ciszy, staje się tylko rekwizytem, który zdecydowanie nie skłania do dłuższej refleksji. Jakby już dawno utracił to co tak naprawdę nadawało mu prawdziwy sens, było jego. Było wszystkim.
elisabeth maynard
Lustra w sali treningowej niczym kalejdoskop odbiły każdy jego ruch, każdy gest, najdrobniejszy element jego mimiki; Tuzin odbić, tuzin kołyszących się w tańcu mężczyzn, każdy w tym samym tanecznym smoku, wszyscy tożsamym sennym wręcz zawieszeniu. Czarne sportowe legginsy, biały t-shirt mokry przy kręgosłupie, wręcz do niego przylegający, gdy krople potu biegły w dół jego skroni, migocząc niczym krople porannej rosy na świeżych, zielonym źdźble . Ruch powtarzany setki raz pali go w udach, jednak dziś to właśnie tego potrzebował by stanąć na nogi. Zmęczenie i ból, bowiem były zaskakująco proste, nie zadawały pytań, po prostu trwały przy nim.
Niegdyś było inaczej, w czasach do których niechętnie sięgał pamięcią, lubił myśleć, że miłość jest trochę jak taniec, który przecież był mu tak bliski. Wszak trzeba tylko wyczuć swój własny rytm, znaleźć partnera do duetu, patrząc w oczy dostrzegać tą samą wytęsknioną pasję, a reszta przychodziła w trakcie. Było to niestety tylko jego jakże błędne przekonanie, które nijak się miało do prawdziwego życia. Do jego życia, w którym to wielokrotnie kroki okrutnie się myliły, nogi były jak z waty, a muzyka cichnie w połowie puszczona ze zdartej płyty.
Szczególnie, gdy w tańcu wracała ona. Nie potrafił o niej nie myśleć w chwilach takich jak ta. Z niemym westchnieniem odtwarzał w pamięci to jak trzymał ją w ramionach, jak pragnął wierzyć, że to będzie zawsze, że wszystko co potrzebuje ma teraz przy sobie. Zawsze potrwało jednak krótko, zbyt krótko by nasycić serce, wystarczająco by je złamać. Wspomnienia wracały niczym piosenka na ulubionej playliście, która z wiadomych powodów coraz rzadziej pragnął odtwarzać.
To nie tak, że umartwiał się dla idei cierpienia, bowiem naprawdę próbował z całego serca o niej nie myśleć. Liczył powtórzenia z precyzją większą niż kamerton podążający za właściwym tonem. Raz, dwa, trzy, cztery. Wszystko niemal mechaniczne, wyuczone i tak znajome. Gdy napotkał znajomy rytm kolano momentalnie wystrzeliło ku górze, szyja wygięła się nieznacznie a ręka zwisła w bezruchu.
Muzyka jednak cichnie, kończy się niczym snuta przy ognisku opowieść, a sala zalewa się bezwzględną ciszą. Serce bije intensywnie zupełnie jakby wciąż wystukiwało znajomy rytm muzyki, jakby chciało go zastąpić. Echo, pustka.
Napięcie momentalnie ustaje, zupełnie jakby ktoś przebił balonik. Wszystko co było, nagle przestaje istnieć, lub raczej rozpływa się w eter. Zatapia twarz w dłoniach, gdy jego nogi drżą, zmęczenie w końcu daje mu się we znaki. Patrząc w swoje odbicie z trudem rozpoznaje osobę, która stoi przed nim. W wymytej z bodźców ciszy, staje się tylko rekwizytem, który zdecydowanie nie skłania do dłuższej refleksji. Jakby już dawno utracił to co tak naprawdę nadawało mu prawdziwy sens, było jego. Było wszystkim.
elisabeth maynard