Strona 1 z 2

Trzeba jeść stejki

: wt sie 26, 2025 3:50 pm
autor: Karrion Mercer
Karrion długo nie zastanawiał się nad tym, by po raz kolejny spotkać się ze Sloane. Ostatnio spędzili ze sobą zbyt mało czasu (przynajmniej jego zdaniem), dlatego też już dwa dni po jej wizycie w jego klubie, odezwał się do niej smsem z propozycją wyjścia na kolacje. Skoro sama była chętna, a Mercer przeważnie wieczory spędzał w swoim klubie, to raz na jakiś czas można było zaszaleć i wyjść trochę wcześniej, celem zjedzenia czegoś naprawdę zdatnego do spożycia, a o to czasami w Toronto było ciężko. Jak na ironię.
Dokumenty ogarnął przed godziną osiemnastą, więc została mu jeszcze godzina do umówionego spotkania. Postanowił więc odświeżyć się, korzystając z prysznica w klubie i nałożył też na siebie coś wygodnego, a jednocześnie w miarę stylowego jak na niego. Postawił bowiem na czarną, elegancką koszulę i tego samego koloru ciemne spodnie. Chciał, żeby Sloane poczuła się wyjątkowo, bo rzadko kiedy Mercer ubierał coś eleganckiego, wyłączając arcyważne spotkania biznesowe. Marlowe znała go na wylot i doskonale wiedziała, że jeśli Karrion "odwali się", to coś naprawdę jest na rzeczy. I było, bo ostatnie lata ich relacji nie były tak dobre, jak oboje by tego chcieli. Warto było zatem to zmienić.
Uber czekał na niego już pod klubem, więc Mercer szybko zszedł na dół i pojechał do Rexdale, które nie było tak całkiem daleko od Kingsway Boxing Club, toteż zjawił się tam wcześniej, niż zakładał. Zawsze jednak cenił punktualność i wolał być o wiele za wcześnie, niż choćby o minutę za późno.
Wszedł do środka Arizona Grill Lounge i gdy nie dostrzegł w knajpie swojej siostrzyczki, od razu poszedł w kierunku baru, by zamówić sobie szklankę szkockiej z lodem. Poinformował też o chęci odebrania rezerwacji na stolik i gdy pracownik wskazał mu miejsce, Mercer podziękował skinieniem głowy. Wziął alkohol w dłoń i zawędrował na jedno z dwóch przygotowanych krzeseł, pomiędzy którymi znajdował się całkiem spory stolik.
Kątem oka zerkał na mecz lecący w tle, ale głównie skupił się na smartfonie, przeglądając newsy ze świata bokserskiego. Dopiero nadejście Sloane, które zarejestrował niemal od razu, jak tylko weszła do restauracji, zmusiło go do schowania sprzętu do kieszeni.
Na widok brunetki uśmiechnął się szeroko, doceniając zarówno jej punktualność, jak i ubiór, który w tym przypadku również nie był casualowy. Zaśmiał się nawet lekko, zdając sobie sprawę, że oboje chcieli sobie nawzajem zaimponować w jakiś mały sposób. Podniósł się z krzesła i poczekał, aż Marlowe do niego dołączy.
- Myślałem, że przyjdziesz w jakimś poplamionym krwią kombinezonie czy coś - zażartował w słaby sposób, a następnie uśmiechnął się lekko. - Świetnie wyglądasz, Sally - rzucił już znacznie spokojniej, cieplej i przede wszystkim ze szczerością w głosie charakterystyczną dla Karriona Mercera.
Gdy krzątała się wokół swojego siedzenia, poświęcił chwilę na to, by zmierzyć ją swoim spojrzeniem i musiał przyznać, że... jego mała Sally wyrosła. I stała się naprawdę piękną kobietą.

Sloane Marlowe

Trzeba jeść stejki

: śr sie 27, 2025 1:42 pm
autor: Sloane Marlowe
#12
Lubiła to uczucie: ciszę w korytarzu, gdy jeszcze nie weszła do lokalu, i moment, w którym buty stukały o podłogę tak, jakby miała coś do powiedzenia jeszcze zanim otworzy usta. Zatrzymała się na sekundę przed wejściem - tylko po to, by poprawić mankiet marynarki i grzywkę, która nie chciała dzisiaj współpracować.
Marynarka była bordowa o kroju oversize z podwiniętymi rękawami, zestawiona z białą koszulą i jeansami z wysokim stanem, które mocno podkreślały jej kształty. Włosy miała pofalowane i rozpuszczone, ze względu na pracę rozpuszczała je bardzo rzadko. Na stopach bordowe szpilki, a na twarzy ten specyficzny wyraz: trochę jakby przyszła za karę, trochę jakby robiła sobie z tego jaja.
Kiedy weszła do środka, od razu go zauważyła. Nie trzeba było szukać. Zawsze siedział tak, jakby jego obecność rozsuwała przestrzeń. Ten sam luz w ramionach, ten sam sposób, w jaki opierał dłoń o szklankę z whisky. Tylko oczy… ciemniejsze? Albo to tylko światło.
Nie uśmiechnęła się od razu. Najpierw ruszyła w jego stronę, pewnym krokiem, z tą charakterystyczną dla niej ciszą, jakby dopiero w połowie drogi zdecydowała, że dziś będzie miła.
- Powiedział to człowiek, który na co dzień chodzi w dresie – odparła na jego powitanie, i cmoknęła go w policzek na przywitanie kładąc mu przy tym dłonie na ramionach.
Posłała mu uśmiech. Nie był wymuszony. Nie był też słodki. Po prostu… ciepły. - Dzięki. Ty też wyglądasz jakbyś miał dzisiaj spotkanie z kanadyjskim Bondem.
Zsunęła z ramion marynarkę, odwiesiła ją na krzesło. Przez moment przyglądała się sali - nie za tłoczno, nie za głośno. Idealnie. Dopiero wtedy usiadła
- Mam wrażenie, że ostatni raz jadłam przy stole z prawdziwymi sztućcami… przed pandemią - rzuciła nonszalancko, wiedząc doskonale, że to nieprawda. W końcu była na kolacji z Marco i co to była za kolacja. Zupełnie inne emocje, zupełnie inna historia. Nie do porównania.
Sięgnęła po kartę i przewróciła kilka stron, bardziej dla zajęcia rąk niż z realnej potrzeby czytania.
- Ciszę się, że się odezwałeś. – Wzruszyła lekko ramionami, nie podnosząc wzroku znad menu. - Zaczęłam już wierzyć, że mój superbohater z dzieciństwa był moim wyimaginowanym przyjacielem.
Podniosła wzrok dopiero teraz, jakby te słowa wymagały kontaktu wzrokowego.
Chwilę później kelner podszedł, pytając o zamówienie. Sloane poprosiła o piwo - ciemne, koniecznie z lokalnego browaru - i do tego średnio wysmażony flank z jakimiś dodatkami. To chyba był jej ulubiony stek i w sumie od dawna nie sięgała po nic innego. Dopiero potem wróciła do rozmowy.
- Więc? - Spojrzała na niego z uśmiechem. - Ile razy złamałeś komuś nos od czasu, gdy ostatni raz widzieliśmy się przy stole?
Uniosła kącik ust. To nie była złośliwość, to był ich stary język. Pytanie zakamuflowane jako test.
Czy jeszcze umieją ze sobą rozmawiać tak jak kiedyś?
Palce miała spokojne, ale pod stołem pięta wybijała rytm. Jak zawsze, gdy była lekko spięta. Choć udawała, że nie jest.
Zaskakiwał ją, że potrafił ją jeszcze czymś ruszyć. Jego obecność miała w sobie coś niepokojącego - jak wspomnienie, które nie daje się zakopać, mimo że jest ci już do niczego niepotrzebne.
A mimo to... była tu. Z nim. W tej restauracji. I nawet jeśli nie wiedziała jeszcze, czy Karrion wróci na stałe do jej życia, to pierwszy raz od dawna czuła, że nie musi być nigdzie indziej.

Karrion Mercer

Trzeba jeść stejki

: śr sie 27, 2025 2:14 pm
autor: Karrion Mercer
Trudno było go nie zauważyć, biorąc pod uwagę, że był największym z klientów Arizona Grill Lounge i wcale nie mówimy tu o jego społecznym statusie. Dostali też taki stolik, by móc zachować odrobinę intymności, a jednocześnie mieć pogląd na większość, co dzieje się wokół. W tym na wejście, w którym po chwili stanęła Sloane i powolnym krokiem podeszła do Mercera.
Przywitanie w żaden sposób go nie zakłopotało, choć tak po prawdzie był to chyba pierwszy raz, gdy zrobili to w tak... elegancki (?) sposób. Odkąd wyjechał z Toronto widywali się sporadycznie i też większa część tych spotkań odbywała się jeszcze wtedy, gdy Sally przechodziła nastoletni bunt. Dość powiedzieć, że nie było go nawet na jej absolutorium, gdy otrzymywała swój wymarzony dyplom. Wyrzuty sumienia miał do dziś, ale duma rozpierała go niemal tak mocno, jak gdyby sam został ratownikiem medycznym.
Było w tym jednak coś innego, zwłaszcza w momencie, kiedy cmoknęła go w policzek. Jasne, że zdarzało to się w przeszłości, zwłaszcza, gdy Marlowe była znacznie młodsza i uważała to za jakąś formę droczenia się. Ale teraz odebrał to trochę inaczej. Oboje byli dorośli, a różnica wieku ich dzieląca nie była w tym momencie już w ogóle istotna. Każde z nich było po przejściach, miało swoją perspektywę prawdziwego życia i tym samym każdy wykonywany gest, mógł nieść za sobą coś znacznie więcej.
Na policzku Karriona nie pojawił się żaden rumieniec, ale poczuł przyjemne mrowienie w miejscu, w którym zostawiła niewidoczną warstwę swojej pomadki. Miała miękkie usta, co w zderzeniu z jego twardą, wiecznie zasklepiającą się po kolejnych rozcięciach skórą, było niemal kojące.
- Wygodny jest - odparł z rozbawieniem, podkreślając to, co w ciuchu cenił najbardziej - komfort jego noszenia.
Usiadł niedługo po niej i znów pozwolił sobie, by ją zlustrować wzrokiem. Tym razem skupił się na jej twarzy, która nie wyrażała zbyt dużo emocji, ale tak to już Sloane miała. Czasem była oszczędna w mimice, zupełnie jak jej braciszek.
- Z Bondem to nie... - odparł. - Ale z dziewczyną Bonda? Jak najbardziej - puścił jej oczko, nawiązując do popkulturowego archetypu partnerek Jamesa Bonda w filmach. Było to uznanie dla jej urody, bo Sloane była piękną kobietą, a takie dni jak dziś jedynie utwierdzały go w tym przekonaniu. W tym przypadku Instagram nie kłamał.
Spojrzał kątem oka na kelnera, który powoli wybierał się zapewne w ich stronę, po czym wrócił wzrokiem do brunetki.
- To dość dawno temu w takim razie - podsumował. - Więc muszę cię wyciągać częściej, zanotowane - udał, że notuje coś niewidzialnym długopisem na serwetce obok swojego drinka.
Gdy otrzymali karty z menu knajpy, Mercer od razu też zerknął w jej środek, choć jadał tu na tyle często, że z pamięci mógł wywołać swoje zamówienie. Nie chciał jednak rozpraszać Sloane, która mogła nie znać tej stekowni.
- A ja się cieszę, że w przerwie od ratowania ludzi znalazłaś czas, żeby uratować kogoś przed jedzeniem w samotności - znów zażartował, delikatnie się śmiejąc.
Kelner podszedł zebrać zamówienie i Karrion ograniczył się jedynie do posiłku. Zdecydował się na klasykę: dobrze wysmażony t-bone z podwójną porcją pieczonych ziemniaków. Dziś może zaszaleć z węglowodanami, skrobią i innymi składnikami, które nie do końca są wskazane dla sportowców. Nie mógł jednak się powstrzymać, czując fenomenalny zapach smażonego, dobrze doprawionego mięsa, unoszącego się od dobrych kilkunastu minut w powietrzu.
Karrion skrzyżował ręce na klatce piersiowej i oparł się wygodniej o krzesło.
- Służbowo czy prywatnie? - spytał, jakby była to rozmowa dwójki kolegów z pracy przy kawie w pomieszczeniu socjalnym. - Karierę skończyłem trzy lata temu, ale to pewnie wiesz, stalkerko - rzucił rozbawiony, przypominając sobie o jej polubieniach nad swoimi nielicznymi postami w social mediach już po odłożeniu rękawic. - Do tego czasu kilka tych nosów było, może nawet kilkanaście... - zastanowił się, starając się odnaleźć w pamięci wszystkich tych, z którymi walczył i których nosy pogruchotał.
- Ale co tam złamać nos, każdy to potrafi. Nawet przypadkiem - rzucił. - Co innego ratować ludzi tak jak ty. Przyznaj się, ile takich nosów połatałaś? - był ciekaw, jak wyglądała jej praca. Nie miał wśród znajomych żadnych ratowników medycznych poza nią, dlatego też była jego jedynym źródłem informacji w tej kwestii. Nie wiedział jednak, czy przyjaciółka chciała o tym rozmawiać, więc nie naciskał, co było widać po jego spojrzeniu pełnym akceptacji i przede wszystkim ciepła. Tylko ona umiała w nim aktywować taką kluchę!

Sloane Marlowe

Trzeba jeść stejki

: śr sie 27, 2025 3:11 pm
autor: Sloane Marlowe
Gdy usłyszała o Bondzie, uniosła brew i oparła łokieć na stole, podpierając się na dłoni tak, by spojrzeć na niego z ukosa, jakby dopiero teraz rzeczywiście mu się przyglądała. Oczy miała lekko zmrużone, ale kąciki ust zdradzały, że jest rozbawiona. On wyglądał dobrze - może nawet lepiej niż wcześniej. Siwiejący zarost i kilka nowych linii na twarzy tylko dodawały mu charakteru. I choć jej ciało reagowało automatycznym luzem, coś wewnętrznie rejestrowało ten obraz jak plik do zapisania. Znajomy, a jednak trochę obcy.
- Z dziewczyną Bonda? Mhm. Zobaczymy, czy zasłużysz na ten drink z martini - mruknęła, przeciągając słowa, jakby sama chciała sprawdzić, czy jej głos nadal potrafi tak brzmieć. - Choć uprzedzam, że ja nie jestem tą, która ginie po piętnastu minutach filmu.
Włożyła w te słowa więcej, niż zamierzała - nie patosu, nie flirtu - raczej pewności siebie. Przez chwilę czuła się tak, jakby weszła z powrotem w rolę, która leżała na niej dobrze, mimo upływu lat. Zresztą… nie musiała udawać. To był ich język. Szyderczy, lekko prowokacyjny, ale nigdy nieprzyjazny.
Kiedy zobaczyła jego teatralne notowanie czegoś na serwetce, parsknęła śmiechem pod nosem. Ten gest był tak bardzo jego, że niemal mogła usłyszeć echo ich dawnych rozmów w starym domu, na schodach, gdzie oboje przesiadywali z kubkami herbaty i wygłupiali się, jakby świat nie miał żadnych zobowiązań.
- Ratowanie ludzi to tylko część etatu - powiedziała, opierając się teraz wygodniej, z kartą menu już odłożoną. Palce przesuwały się po szklance z piwem, zostawiając krótkie ślady na zaparowanym szkle. - Większość dnia to jazda karetką w korkach i wstawianie wenflonów na tylnym siedzeniu. No i wygrzebywanie narkomanów z cuchnących klatek schodowych. Albo podziwianie domowej roboty tatuaży. Jeden gość miał na czole napis „Fuck Life”, tylko z błędem. „Fack”.
Nie zgrywała twardzielki, chociaż ton miała spokojny, trochę suchy. Raczej realistyczny. Wiedziała, że Karrion zrozumie, że nie musi barwić słów ani wchodzić w opowieści o dramacie i krwi. Jeśli ktoś miał złapać sens tego, co mówi - to właśnie on. Oboje znali ludzi, których życie pisało opowieści brudne, brutalne i skrócone.
- A jak łatałam nosy, to głównie te po upadkach na schodach - kontynuowała, przesuwając spojrzeniem po jego twarzy. Wciąż ten sam nos. Chyba. Choć bardziej uderzyło ją coś innego - jego spojrzenie. Miękkie, ciepłe, zupełnie nie pasujące do tego, jak wyglądał z zewnątrz. - Cud, że jeszcze nikt mnie nie pozwał za skrzywienie przegrody. Nie mam zbyt delikatnych rąk.
Zawiesiła głos, a potem dodała już ciszej, trochę bardziej jak konstatację niż żart:
- Ale niektórym i tak się podobało.
Nie miała na myśli nic konkretnego. Może ludzi, którzy zostawiali jej karteczki z podziękowaniami. Może dzieciaka, którego ożywiła przy duszności. A może… może samego Karriona, którego kiedyś zszywała w piwnicy po durnej bójce i który wtedy mruknął: Nieźle to zrobiłaś.
Kelner przyniósł jej piwo więc od razu upił łyk i zamknęła na sekundę oczy. Było dobre - gorzkie, z lekko palonym posmakiem. Dobrze dobrane. Takie, które nie potrzebowało słodyczy, by trafić w punkt.
- A ty? Tęsknisz za ringiem? - zapytała, nie patrząc na niego od razu. Głos miała spokojny, jakby pytała z ciekawości, nie z intencji otwarcia większej dyskusji. Ale tak naprawdę chciała wiedzieć. Chciała zrozumieć, czy to wszystko, co było jego światem, zostawił za sobą z ulgą… czy z ciężarem.
Zawsze czuła, że on się w tym odnajduje. W tym napięciu przed uderzeniem. W decyzji, czy postawić wszystko na jedną kombinację, czy czekać, aż przeciwnik odsłoni słabość. Ona znała ten rodzaj decyzji, choć w innej formie - igły wbitej w żyłę, wdechu przed defibrylacją, sekund, które rozciągały się w nieskończoność.
Oparła się wygodniej, czując ciepło od drewnianego oparcia i miękki szum rozmów w tle. Mimo że wokół siedzieli ludzie, świat wyraźnie zwolnił, gdy był obok. Znała ten stan: pół-czujność, pół-spokój. Jakby ciało przestawiało się na tryb bezpiecznie.
- Fajnie, że jesteś - powiedziała w końcu, nie przerywając ciszy gwałtownie, tylko wpasowując się w nią. - Nawet jeśli się trochę postarzałeś.
To był ich żart, ich tarcza. Powiedz coś zgryźliwego, żeby nie powiedzieć za dużo. Ale spojrzała wtedy na niego uważnie, trochę jakby sprawdzała, czy też to czuje - to, że ich relacja nie musi zaczynać się od zera. Że może po prostu być… ciąg dalszy.
- No dobra, to teraz powiedz mi - odchyliła się i zmrużyła oczy teatralnie - czy w tym miejscu da się zjeść czekoladowe ciasto, czy mamy po drodze iść do tej lodziarni przy Harbord, co zawsze ci mroziła zęby.
Palce bębniły delikatnie w blat. Gdyby ją znał mniej, pomyślałby, że się nudzi. Ale to był tylko jej sposób, żeby się uziemić. Bo z Karrionem zawsze istniało ryzyko, że coś w niej się otworzy. A ona przecież lubiła mieć kontrolę.

Karrion Mercer

Trzeba jeść stejki

: śr sie 27, 2025 3:45 pm
autor: Karrion Mercer
Przechylił lekko głowę, starając się wyłapać wszystkie niuanse w jej słowach, byleby tylko niczego nie przekręcić.
- Mieszany, nie wstrząśnięty - odparł, a gdy dostrzegł jej rozbawione spojrzenie, szybko zrozumiał swój błąd. - Na odwrót? - dopytał i pamięć szybko odświeżyła mu kultowy tekst Jamesa Bonda, który on musiał oczywiście przekręcić. I choć uważał siebie za kogoś, kto popkulturę zna w wystarczającym stopniu, jak widać nie był takim kozakiem, jakim zdarzało mu się być w ringu.
- To na pewno - rzucił, przytakując Sally. - Taką postacią jestem ja - i nawet nie chodziło tu o to, by w jakikolwiek sposób zażartować. On naprawdę był w jednym filmie postacią, która w pierwszych piętnastu minutach od pojawienia się na ekranie, została spacyfikowana przez głównego bohatera, a najpewniej nawet zabita. Do dziś odczuwał wstręt do samego siebie za to, że dał się wkręcić w zagranie epizodu akcyjniaka klasy B. Ależ on był tam drewniany...
- Korki... - w jego tonie dało się usłyszeć narzekanie i miało się wrażenie, jakoby to była główna informacja, jaką wyciągnął z jej wypowiedzi. W rzeczywistości wolał skupić się na lżejszych rzeczach, przyziemnych problemach ludzi, bo Sloane i tak wyjawiła mu już dość specyfiki swojej pracy. Między wierszami umiał czytać, filmy czy seriale widział, więc domyślał się, jak kolorowe było życie ratownika medycznego.
Zachichotał lekko na wieść o niezbyt delikatnych rękach. Upił nawet łyk ze szklanki.
- To u nas rodzinne - i wcale nie żartował. Ani też nie odnosił się tylko do życia zawodowego, bo Karrion też nie bywał zbyt delikatny. Zwłaszcza jeśli chodziło o jakieś prace domowe, sprzątanie, montaż mebli czy ogólnie robienie czegokolwiek w domu. Ileż to razy uderzył młotkiem za mocno, wkręcił coś za bardzo lub szarpnął tak, że wyciągnął o kilka fragmentów za dużo.
Pytanie o karierę wcale go nie zaskoczyło. Spodziewał się go, a i nie było ono niczym nowym w ostatnich miesiącach jego życia. Miał więc przygotowaną odpowiedź.
- Czasami - odparł lakonicznie, biorąc kolejnego łyka. - Klub nie rekompensuje wszystkiego. Brakuje mi trochę tej adrenaliny, napięcia i skupienia na celu - wyjawił. - Z drugiej strony... mogę czasem zjeść coś bez obawy o tok przygotowań, więc ma to swoje plusy - uśmiechnął się lekko, przyznając się do tego, że choć tęskni w pewnym stopniu za ringiem, tak dostrzega plusy życia poza nim.
Uśmiech Karriona się poszerzył nieznacznie, gdy brunetka wykorzystała chwilę ciszy między nimi, by podziękować za jego obecność. Takie słowa z reguły na niego nie działały, jednak w ustach Marlowe były one wręcz magiczne. Były szczere, przyjemne i przede wszystkim oczekiwane przez niego. Mercer chciał być częścią jej życia i wrócić chociaż do namiastki tego, co mieli przed laty. Przyjaciół takich jak ona ze świecą szukać, więc warto było walczyć o każdy, nawet najmniejszy wyraz uznania.
- Czyli nie do końca dobrze się ogoliłem - przejechał dłonią po podbródku, poruszając głową, jak gdyby znajdował się przed lustrem i spoglądał na twarz, chcąc zlokalizować pojedyncze, siwe włosy na swoich policzkach, których nie udało mu się ściąć maszynką.
- I też się cieszę z tego spotkania - uśmiechnął się znów. Ciepło, przyjaźnie i przede wszystkim bez rozbawienia, dzięki czemu ta wypowiedź w zestawieniu z jego wcześniejszym żarcikiem wybrzmiała jeszcze lepiej, dosadniej.
Znów oparł się o krzesło i powrócił do poprzedniej pozycji - skrzyżowanych rąk na klatce piersiowej, wyraźnie się zastanawiając nad jej pytaniem.
- Coś tam chyba mają, ale nie jestem pewien - rzucił, jakby wcale nie miał przed sobą jednej karty z menu, którą zostawił im kelner, gdyby jeszcze chcieli coś domówić. - Wiesz, że ja nie za bardzo ze słodkim - rzucił jakby na usprawiedliwienie braku elementarnej wiedzy dotyczącej sceny cukierniczej w tej dzielnicy Toronto. - Ale coś znajdziemy, mam nadzieję - przytaknął sam sobie z może trochę naiwną wiarą w to, że uda im się zahaczyć o jakąś przyzwoitą cukiernię, kawiarnię czy inną budę, która wieczorem zaoferuje im coś słodkiego lub kwaśnego, bo ku kwaśniejszej opcji deserowej Karrion się właśnie skłaniał.
Chwila ciszy, która nastała między nimi, została przerwana przez kelnera, który przyniósł im zamówione steki. Dania wyglądały jak zwykle fenomenalnie i widać było, że kucharze znali się na rzeczy. Zapach i kolor wskazywał na odpowiednie wysmażenie oraz na właściwy czas odpoczywania steków przed podaniem ich tej dwójce.
Nim jednak Karrion przeszedł do konsumpcji, na którą z pewnością miał ogromną ochotę, spojrzał na Sloane, a gdy ich oczy się spotkały, uśmiechnął się znów w przyjazny, może nawet w pewnym stopniu uroczy sposób.
- Jak zjesz całego steka, to postawię ci te czekoladowe ciasto. Choćby było na drugim końcu miasta, deal? - rzucił małym challenge, który miał jedynie walor rozrywkowy. Zje czy nie, i tak zadba o to, by Marlowe dostała swoje ukochane ciacho. Trzeba dbać o dobrych ludzi. Trzeba dbać o piękne kobiety. I trzeba dbać o przyjaciół, więc Mercer zadba o Sally.

Sloane Marlowe

Trzeba jeść stejki

: śr sie 27, 2025 8:41 pm
autor: Sloane Marlowe
Zanim jeszcze zdążyła odpowiedzieć, uniosła brwi z rozbawieniem - tak, jakby próbowała sobie przypomnieć, czy to ona znała cytat Bonda lepiej, czy to on był tym samozwańczym fanem akcyjniaków. Gdy dopytał, parsknęła pod nosem i przez chwilę tylko kręciła głową.
- Shaken, not stirred - zacytowała poprawnie, ale nie złośliwie, raczej z tym spokojnym tonem, jaki przybierała, kiedy tłumaczyła babci, jak działa pilot do telewizora. - Nie martw się. I tak wyglądasz, jakbyś znał się bardziej na ciosach niż na koktajlach.
Zerknęła w bok, na jego szklankę, potem z powrotem na jego twarz. Gdy wspomniał o roli epizodycznego mięsa armatniego, które zginęło po piętnastu minutach, uniosła brodę lekko, z teatralnym politowaniem.
- I nie zaprosiłeś mnie na premierę? Jak mogłeś - prychnęła teatralnie, kompletnie rozbawiona, ale faktycznie nie miała pojęcia o tym, że zagrał w filmie. - Przynajmniej nie grałeś trupa w „CSI Miami”, jak ten koleś z naszych zajęć z chemii. Pamiętasz? Wycięli jego wszystkie kwestie, ale przynajmniej leżał ładnie z zaklejonymi oczami – dodała, opierając łokieć o stół i pozwalając sobie na uśmiech, który w końcu sięgnął oczu.
Przez chwilę nie mówili nic. Ich talerze już parowały, a zapach mięsa i przypraw przyjemnie rozlewał się między nimi. Sloane sięgnęła po sztućce, ale zanim zaczęła jeść, zerknęła na niego kątem oka i odpowiedziała z udawanym westchnieniem:
- Dobrze, tato. Zjem cały obiadek. Nawet warzywka - dodała, z tą zgryźliwą nutą, która zawsze zwiastowała, że będzie współpracować, ale nie bez komentarza.
Stek był idealny. Ciemniejsza skorupka na zewnątrz, soczysty środek. Pierwszy kęs zjadła w ciszy, przymykając na moment oczy. Po takim dniu, po takim tygodniu… to było dokładnie to, czego potrzebowała. Komfort. Mięso. I jego obecność - znajoma, kojąca, nawet jeśli nie umiała jeszcze powiedzieć, na jak długo.
- Prawda jest taka, że jem dobrze tylko dlatego, że babcia jeszcze nie straciła do mnie cierpliwości - odezwała się w końcu, łapiąc widelec i gestem wskazując na talerz. - Ale po dyżurze i tak kończy się na odgrzewanym gulaszu i Netflixie w tle, bo nawet nie mam siły udawać, że żyję. Jak mam szczęście, to zjem przy stole. Jak nie - przy zlewie, w szlafroku, z jednym butem dalej na nodze.
Zamilkła na chwilę, upijając łyk piwa, a potem zerknęła na niego z boku - nie frontalnie, tylko tym półspojrzeniem, którym obejmuje się kogoś, kogo zna się za dobrze, by musieć patrzeć w oczy bez przerwy.
- A ty? Kto ci teraz gotuje, skoro nie musisz już pilnować wagi przed walką? Masz kogoś…? - zapytała bez kokieterii, bez podtekstu. Po prostu z ciekawości. Z potrzeby wiedzy, co się z nim działo przez ten czas. Z potrzeby odnalezienia jego teraźniejszości, bo skoro znów się w niej pojawił, to nie mogła nie zapytać. - Kogoś, kto ci przypomina, żebyś nie jadł na noc i ubierał zimą kalesonki?
Jedli przez chwilę w milczeniu, ale to nie było niezręczne milczenie. To było coś miękkiego, wygodnego, jak stara kurtka, którą znało się na pamięć. Słońce przeświecało przez okno, oświetlając fragment jego dłoni i szklanki. Obserwowała to mimowolnie, nie przerywając jedzenia.
- Pamiętasz ten cholerny boks, który zrobiłeś sobie w kuchni, żeby trenować, kiedy miałeś zapalenie płuc? – zapytała nagle, śmiejąc się pod nosem. - Twoja prawie zawału dostała, a ty dalej z tymi gumami, przyklejonymi do framugi. Wchodziłam tam tylko po to, żeby podwędzić jogurt.
Spojrzała na niego, dłużej tym razem. Była w tym spojrzeniu jakaś czułość, ale zakamuflowana. Oswojona. Nie trzeba było jej nazywać, bo była między nimi od dawna.
Wróciła do steka, kończyła powoli, odkrawając kawałki z chirurgiczną precyzją. Palce miała sprawne, szybkie, ruchy zautomatyzowane jak po tysiącu zabiegów.
- Nie wiem, czy znajdziemy to ciasto dzisiaj - rzuciła w końcu, nie patrząc na niego. - Ale może nie musi być dzisiaj.
Zawiesiła głos na moment, jakby coś kalkulowała w myślach. Potem spojrzała na niego jeszcze raz, z półuśmiechem.
- Zresztą… jeśli zjem to wszystko, to będziesz mi winien więcej niż jedno ciasto. Tak z cztery. Minimum.
Wróciła do talerza, ale coś w jej ramionach się rozluźniło. Może ten dzień naprawdę nie był taki zły.

Karrion Mercer

Trzeba jeść stejki

: czw sie 28, 2025 9:25 am
autor: Karrion Mercer
Mercer parsknął śmiechem, a jego bary poruszyły się wyraźnie, jakby to rozbawienie było mocniejsze, niż sam planował je okazać.
- No widzisz, zawsze miałem problem z teorią. W praktyce za to radzę sobie całkiem nieźle - mruknął, podchwytując jeszcze jej spojrzenie na jego szklankę. - Ale masz rację. Wolę coś, co można trzymać w rękawicach, niż w martini glass - dodał, tym razem już lżejszym tonem, który zdradzał, że odpuszcza temat, żeby nie dać się wciągnąć w kolejną jej zgryźliwość.
Słuchał o epizodzie z trupem w „CSI”, a w kącikach jego ust pojawiły się charakterystyczne zmarszczki - dowód, że ten śmiech sięgnął głębiej.
- Pamiętam - odparł bez chwili wahania. - I pamiętam też, jak wszyscy przez tydzień naśladowali jego minę na ławce w szatni. Biedny gość… chyba do dziś tego nie przetrawił - pokręcił głową, a potem machnął ręką, jakby odgonił wspomnienie. - Ja przynajmniej sam się skompromitowałem. I dobrze, że cię nie brałem na premierę. Jeszcze byś mi zaczęła klaskać ironicznie, jak tylko bym padł na ziemię.
Jej „dobrze, tato” rozłożyło go na łopatki. Podniósł brew i uniósł szklankę w jej stronę.
- To nie jest ojcowska troska. To… profesjonalny challenge - zrobił pauzę, żeby teatralnie spojrzeć na jej widelec, jakby oceniając tempo, w jakim znika stek. - Ale warzywa też masz zjeść, bo inaczej się nie liczy.
Kiedy wspomniała babcię i te wszystkie gulasze przy zlewie, nie od razu odpowiedział. Najpierw przyglądał się jej spokojnie, może nawet odrobinę zbyt uważnie. Potem odchylił się na krześle i skrzyżował ramiona.
- Brzmi znajomo. Z tą różnicą, że ja zwykle kończę w biurze klubu. Pizza z dostawy, zimne makarony od cateringu, czasem ktoś coś podrzuci… - wzruszył ramionami. - Nie mam nikogo, kto mi każe zakładać kalesony - zrobił krótką pauzę, a w jego głosie pojawił się cień rozbawienia. - Ale gdyby ktoś się znalazł, to chyba bym nie protestował.
Przez chwilę jedli w milczeniu, a potem jej wspomnienie o gumach przy framudze spowodowało, że aż się odchylił, śmiejąc się cicho pod nosem.
- Cholera, Sally, ja już o tym zapomniałem - pokręcił głową z niedowierzaniem. - Ale fakt, twoja wtedy prawie zawału dostała. A ty? Ty wtedy byłaś mistrzem w podwędzaniu. Nic się nie zmieniło - dodał, wskazując nożem na jej talerz, z którego znikały kolejne kęsy z chirurgiczną precyzją.
Zamilkł na chwilę, obserwując ją, gdy rzuciła to niby od niechcenia: „może nie musi być dzisiaj”. Mercer pochylił się lekko nad stołem, odkładając sztućce na bok.
- Nie musi - przyznał spokojnie, tonem, który brzmiał prawie jak obietnica. - Ale musi być. Bo ja ci to ciasto obiecałem. A jak coś obiecuję, to słowa dotrzymuję. - dodał.
Potem odchylił się z powrotem i roześmiał szeroko, gdy dorzuciła o czterech kawałkach.
- Cztery? - powtórzył, udając oburzonego. - Wiesz, że to jest już zamach na moją finansową stabilność? - pokręcił głową, ale od razu zmiękł spojrzeniem. - Dobra. Cztery. Albo nawet pięć. Ale musisz mi wtedy obiecać coś w zamian.
Podniósł szklankę, stukając lekko lodem o szkło.
- Kolejne spotkanie. Żadnych wymówek o dyżurach, korkach czy Netflixie przy zlewie - uśmiechnął się krzywo. - Bo ja nie zamierzam się zadowalać tylko jednym wieczorem.
Sięgnął po widelec i powrócił do steka, ale w jego spojrzeniu, którym jeszcze raz musnął Sloane, nie było już tylko rozbawienia. Była w nim decyzja. I miękkie, ale niepodważalne „będę”.

Sloane Marlowe

Trzeba jeść stejki

: czw sie 28, 2025 10:50 am
autor: Sloane Marlowe
- A widzisz - mruknęła z udawanym zamyśleniem, jednocześnie zerkając na jego dłoń zaciśniętą na szklance. - Rękawiczki, a nie szkło. Wszystko się zgadza. Brutal i praktyk. Cały ty - dodała, unosząc brew i posyłając mu to charakterystyczne półspojrzenie, które z boku wyglądało jak kpina, ale przy nim… była po prostu ciepła.
Na jego komentarz o ironicznych brawach za rolę padliny nie zareagowała od razu. Dokończyła gryźć kęs mięsa, przeżuwając go z miną znawczyni, jakby chciała upewnić się, że zasługuje na to, żeby dalej prowadzić z nim tę rozmowę.
- Gdybyś mnie zabrał na premierę, to byś przynajmniej dostał owację na stojąco - wzruszyła ramionami teatralnie. - Albo pomidorem w twarz Wiesz, w zależności od scenariusza.
Zamrugała niewinnie, sięgając po piwo i upijając kolejny łyk. Lodowaty płyn przyjemnie kontrastował z ciepłem, które nie wiedzieć czemu, powoli rozlewało się jej po żołądku. I nie była pewna, czy to od alkoholu, steka, czy… tego, że Karrion nadal potrafił ją rozbawić dokładnie w taki sam sposób jak kiedyś. Bez wysiłku. Bez tanich chwytów.
Gdy uniósł szklankę w geście „challenge accepted”, tylko przewróciła oczami.
- Oczywiście, tatusiu. Warzywa będą wciągnięte w pierwszej rundzie.
Odegrała się, posyłając mu ironiczny, ale rozbrajająco szczery uśmiech. Taki, który był już tylko dla niego. Który mówił: „to właśnie my”.
Przy jego komentarzu o biurze klubu, cateringu i braku osoby, która pilnowałaby zimowych kalesonów, coś w niej zadrgało - tak ledwie, niezauważalnie, ale wystarczająco, by zmusić ją do spojrzenia na niego trochę inaczej. Czasami zapominała, że był samotny. Bo wyglądał, jakby miał wszystko pod kontrolą. A przecież sama wiedziała najlepiej, jak łatwo założyć maskę i grać twardziela, kiedy w środku zwyczajnie brakowało czyjejś obecności.
- Kto wie - rzuciła w końcu, niby mimochodem. - Może znajdzie się jakaś kalesoniara z powołania.
Dźwięk jej głosu był lżejszy, ale w oczach czaiło się coś głębszego. Może echo jakiegoś starego marzenia, którego nawet nie zdążyła dobrze zdefiniować, zanim je porzuciła.
- I pomyśleć, że się w tobie podkochiwałam - wyznała szczerze kręcąc głową. Upiła kolejny łyk piwa i dodała: - Mój pamiętnik za dzieciaka był chyba tylko o tobie.
Kiedy on parsknął na wspomnienie o gumach treningowych, uniosła tylko brew i posłała mu uśmiech spod wachlarza rzęs - ten, który nosił w sobie cień triumfu.
- No właśnie. Dlatego dobrze, że ja mam lepszą pamięć. Ktoś musi archiwizować twoje życiowe wybory. - Wbiła widelec w kolejny kawałek steka, zupełnie jakby nie rozmawiali o potencjalnym zawale serca i framudze obklejonej taśmą. - A co do kradzieży… cóż. Niektórzy mają złote ręce, inni mają szybkie. Ja miałam jedno i drugie.
Zerknęła na niego z boku, kątem oka, z tym rozbawieniem, które rozchodziło się na wszystkie mięśnie jej twarzy, ale w żaden sposób jej nie rozbrajało. Przeciwnie - wzmocniło poczucie kontroli. Sloane zawsze była dobra w odzyskiwaniu przewagi przez śmiech. Nawet jeśli śmiała się do kogoś, kto znał wszystkie jej sztuczki.
- Obowiązek stawienia się na kolejnym spotkaniu? - uniosła brew teatralnie, jakby właśnie rozważała zerwanie tej umowy z powodu jej rażącej nierówności. - Brzmi jak szantaż emocjonalny.
Zerknęła na niego kątem oka, ale nie zadrwiła. Nie do końca.
Cisza między nimi znów zapadła - nie niezręczna, raczej gęsta jak parujący talerz między nimi. Wreszcie odezwała się ciszej, jakby mówiła bardziej do siebie niż do niego:
- Ja się nie wykręcam. Po prostu... czasem nie zdążam. Żyje pracą i mi z tym dobrze. Bezpiecznie

Karrion Mercer

Trzeba jeść stejki

: czw sie 28, 2025 11:38 am
autor: Karrion Mercer
Mercer przez chwilę tylko na nią patrzył - z tą swoją charakterystyczną mieszaniną rozbawienia i upartego spokoju, jakby każde jej słowo warte było przeżucia równie starannego, co stek na talerzu. A potem uniósł kącik ust, unosząc szklankę nieco wyżej.
- Brutal i praktyk, hm? - powtórzył, przechylając głowę. - Lepiej to brzmi niż „facet, który nie umie się obyć bez rękawic” - upijając łyk, zatrzymał na niej spojrzenie trochę dłużej. - Ale skoro to „cały ja”, to chyba nie mam wyboru.
Na jej komentarz o premierze roześmiał się krótko, szorstko, ale z prawdziwą nutą rozbawienia.
- Owacja na stojąco albo pomidor? - uniósł brew. - W twoim towarzystwie obstawiałbym jednak rzut w twarz. I to z pełnym zamachem - zmrużył oczy, przechylając głowę w bok. - Ale przynajmniej wtedy zapamiętałbym premierę na zawsze.
Kiedy padło to jej ironiczne „tatusiu”, Mercer aż parsknął, nie kryjąc rozbawienia.
- Ostrzegam cię - wskazał na nią palcem, stukając potem nim w stół. - Jak jeszcze raz mi tak powiesz, to zacznę się domagać prezentu na Dzień Ojca - ale zaraz potem rozbroił własne słowa półuśmiechem. - Z drugiej strony… może nie byłoby tak źle - więcej już nic nie powiedział.
Zamrugał, gdy rzuciła o „kalesoniarze z powołania”. Nachylił się nad stołem i nachylił głowę w bok, udając, że poważnie rozważa sprawę.
- Brzmi jak etat życia. Długoterminowa umowa, pełen pakiet socjalny i gwarancja ciepłych nóg zimą - spojrzał na nią spod ciężkich brwi. - Jakbyś znała kogoś chętnego, to weź mnie wpisz na listę zainteresowanych - odparł.
Jej wyznanie o dawnym podkochiwaniu się sprawiło, że przez moment zamilkł. A kiedy się odezwał, ton miał cichszy, trochę inny.
- Twój pamiętnik, co? - parsknął w końcu, choć tym razem bez zgryźliwości. - Ja swojego nigdy nie prowadziłem. Ale gdybym prowadził… - urwał i pokręcił głową, jakby sam przed sobą uciął myśl. - Dobra, nie będę ci psuł obrazu własnej wielkości. Niech będzie, że byłaś moją największą fanką - wzruszył ramionami.
Na jej triumfalny uśmiech o „archiwizacji wyborów” roześmiał się ponownie.
- Złote i szybkie ręce, powiadasz? - odparł, unosząc brew. - Czyli tak naprawdę miałem szczęście, że skończyło się tylko na gumach przy framudze. Mogło być gorzej - mógłbym stracić portfel - pochylił się nieco nad stołem i dodał ciszej, ale z błyskiem w oku. - Choć coś mi mówi, że wtedy też bym ci odpuścił - znowu cisza.
Kiedy zaczęła kręcić nosem na „obowiązek stawienia się”, Mercer położył sztućce i wsparł się na łokciach.
- Szantaż emocjonalny? - powtórzył, udając oburzonego. - To jest oferta premium. Zero haczyków. Jedyny warunek: trzeba się pojawić - zniżył głos, żeby brzmiał bardziej miękko. - A jak mówisz, że żyjesz pracą… rozumiem. Tylko nie wciskaj mi, że to dla ciebie naprawdę wystarczające - dodał już pewniej.
Zamilkł na chwilę, pozwalając, żeby cisza zawisła między nimi. A potem uniósł kącik ust w uśmiechu, który miał w sobie cień ciepła, którego rzadko komu udzielał.
- Bezpiecznie to nie zawsze dobrze.
Sięgnął znów po szklankę i stuknął nią lekko o blat, jakby podsumowywał właśnie własne zdanie.
- Dlatego przyjmij to jako kontrpropozycję: ja ci daję ciasto, ty dajesz mi czas. Deal? - upił łyk, jeśli się zgodziła. Jeśli nie, to też to zrobił.

Sloane Marlowe

Trzeba jeść stejki

: czw sie 28, 2025 12:10 pm
autor: Sloane Marlowe
Zanim odpowiedziała, uniosła brew i wbiła wzrok w jego szklankę. Głośne "brutal i praktyk" rozbrzmiało jej w głowie dłużej, niż powinno, i może tylko dlatego, że czuła się tak dziwnie, tak dobrze znów przy nim. Jakby wszystko znowu się zgadzało. Jej palce przesunęły się leniwie po krawędzi talerza, a usta uniosły się w lekkim, prawie nostalgicznym uśmiechu.
- Brutal i praktyk brzmi, jakbyś był moim typem, niestety mam przykrą tendencję do wybierania takich - powiedziała cicho, ale z tą nutą, która u niej oznaczała raczej autoironię niż flirt. Spojrzenie uciekło jej na moment na jego dłonie - znajome, silne, trochę poszarzałe, jakby czas zostawił na nich cień. Wciąż jednak były to dłonie kogoś, kto potrafił utrzymać jej świat w jednym kawałku.
Parsknęła krótko na tekst o owacji albo pomidorze.
- A widzisz, wszystko zależy od dnia. I tego, ile godzin spałam - zerknęła na niego z ukosa, a jej głos znów nabrał tej znanej intonacji, co zawsze balansowała gdzieś między zgryźliwym a ciepłym. - Ale pomyśl, jaka by to była scena. Sloane Marlowe vs. Mercer. Wersja na czerwonym dywanie. Miałbyś +100 do sławy.
Kiedy rzucił o Dniu Ojca, spojrzała na niego przez moment bez uśmiechu. Potem podniosła brew i wciągnęła powietrze teatralnie, ale na jej ustach zagościł rozbawiony, złośliwy uśmieszek:
- Lubisz jak się do ciebie w łóżku mówi daddy. Tego o tobie nie wiedziałam - odpowiedziała z tym swoim charakterystycznym tonem, lekko rozbawiona, ale nadal trzymająca dystans.
Gdy nachylił się, komentując o etacie „kalesoniary”, zaśmiała się pod nosem. Jej wzrok błysnął na sekundę.
- Serio, jakbyś ogłosił casting, to myślę, że byłyby chętne. Ale wiesz... łatwo się grzać w cudzym cieple. Trudniej w nim wytrzymać, jak robi się za ciasno.
Nie chciała brzmieć cynicznie. To nie było o nim. Bardziej o niej. O tym, że nie umiała trzymać się blisko, nawet gdy bardzo tego pragnęła.
Gdy powiedziała o pamiętniku, jego reakcja ją zaskoczyła.
- Eee... twój byłby pewnie o czymś innym - zaczęła, ale zaraz dodała, z tym uśmiechem, który u niej znaczył więcej niż słowa. - Dziewczyny do zaliczenia, boks. A ja? Pisałam, jak śmiesznie marszczysz nos, jak się denerwujesz. I że pachniałeś jak benzyna i guma do żucia i co czułam, kiedy mnie przytulałeś na pożegnanie.
Nie spojrzała na niego, mówiąc to. Patrzyła na piwo. Na kropelki na szkle. Na wszystko, co nie mogło zdradzić, że coś w niej drgnęło.
- A co do portfela - rzuciła w końcu, odzyskując rezon - To już się wydarzyło. Tylko nie zauważyłeś, że ci go zabrałam.
Spojrzała na niego w końcu, z tym zgryźliwym uśmiechem, ale jej oczy miały już w sobie coś miększego. Coś, co kazało jej na moment przystanąć w tej wewnętrznej szarpaninie. Zawsze brzmiała tak, że nigdy nie było wiadomo czy żartuje czy mówi prawdę.
- Bezpiecznie nie znaczy dobrze, to prawda - powiedziała po jego słowach. - Ale po niektórych rzeczach... człowiek się trzyma tego, co zna. Nawet jak to nie daje radości.
Zamilkła. Słowa zawisły między nimi, ale nie jak oskarżenie. Bardziej jak prawda, która musiała paść.
Kiedy powiedział o ciście i czasie, spojrzała na niego uważnie. Nie szybko. Nie z automatu. Jakby rzeczywiście rozważała, czy to dobry układ.
- Dobra - odezwała się w końcu. - Ale uprzedzam. Jak dostaniesz czas, to będziesz musiał go dobrze wykorzystać. Bo nie jestem dobra w byciu... zostawianą.
To było najbliżej, jak była gotowa zbliżyć się do czegoś, co można było nazwać otwarciem.
Nie patrzyła już na niego, wróciła do jedzenia, ale coś w niej się przesunęło. Niepokój, który zawsze niosła pod skórą, teraz był odrobinę cichszy.

Karrion Mercer