Strona 1 z 2

love is in the air, death too

: śr sie 27, 2025 10:48 pm
autor: Lawrence B. Osbourne
- cztery -


Kiedy Cynthia do niego zadzwoniła odebrał praktycznie od razu, dzwonek ledwo co rozebrzmiał, a on już miał telefon przy uchu. Myślał o niej cały czas, o tym co się wydarzyło, ale też o tym co nastąpi teraz. Bo to mogło być nawet jeszcze ważniejsze. Siedział w swojej kuchni sam, chociaż nie, gdzieś pod kuchenną ladą leżał pies, basset o wdzięcznym imieniu Pomidor, był już stary i jego oddech świstał i charczał. U Lawrenca w mieszkaniu nie dało się nigdy uświadczyć ciszy. Zresztą dzisiaj działała na niego ona jakoś przytłaczająco, bo kojarzyła mu się z jednym, z nią. Dlatego w tle grała jakaś muzyka puszczona ze starego gramofonu. W pewnym momencie płyta się skończyła a gramofon brzęczał jedynie przeskakując igłą nad czarnym winylem. Lawrence grzebał łyżką w misce z płatkami śniadaniowymi, ale nawet nie nalał do nich mleka. Jego energia życiowa i humor, jakby opadły do zera, ale nieco się pobudził, kiedy zadzwoniła. To jednak była wyjątkowo krótka rozmowa, nawet nie zdążył się zapytać, jak się czuje, bo Cynthia oznajmiła tym swoim tonem królowej lodu, że przyjedzie po niego za piętnaście minut i zabierze go na oględziny, na miejsce zbrodni. Jeszcze nie był na takich oględzinach, a przede wszystkim jeszcze się z nią nie widział od tej ich gorącej nocy. Wziął szybki prysznic, naprawdę ekspresowy, ubrał się w nieodzowną kolorową koszulę, dzisiaj jednak wyjątkowo czarną w delikatnie wzory w kolorze krwistej czerwieni, ciemne spodnie i ciemną marynarkę i tylko te kolorowe skarpetki i czerwone trampki sprawiały, że wyglądał bardziej jak on. Wychodząc z mieszkania schylił się jeszcze do psa i pogłaskał go za uszami.
- Życz mi powodzenia - rzucił, a po chwili już stał na dole, akurat w momencie, w którym Cynthia parkowała przy krawężniku. Wsiadł do auta, włosy miał jeszcze wilgotne, koszulę nonszalancko rozpiętą i schylił się jeszcze, żeby zawiązać trampka. Nabrał powietrza w płuca, ale nie za bardzo wiedział jak ma się do niej zwrócić.
Doktor Ward?
Moja Cynthio?
- Co to za oględziny? - zapytał po prostu, jego spojrzenie spoczęła na jej kolanach, ale później prześlizgnął je po jej sylwetce wyżej, na jej dłonie oparte na kierownicy, te dłonie, które wczoraj należały do niego i na jej twarz. Aż westchnął, bo od razu przypomniał sobie tę twarz w momencie prawdziwej rozkoszy.
- Myślałem o Tobie Cynthio - odezwał się znowu i sięgnął po pas, żeby go zapiąć. Czuł, że pasy bezpieczeństwa mu się bardzo przydadzą. W tym samochodzie panowała jakaś dziwna atmosfera, poczuł ją, gdy tylko wsiadł. Jak by właśnie wchodził na bardzo grząski grunt.
- Co wspominałaś przez telefon o bagnach? - zapytał wpatrując się w jej twarz z uporem. Liczył na chociażby jeden delikatny uśmiech. Minimalne drgnienie kącików ust na jego widok.

Cynthia A. Ward

love is in the air, death too

: śr sie 27, 2025 11:00 pm
autor: Cynthia A. Ward
Lawrence B. Osbourne

Żałowała.
Dawno niczego tak bardzo nie żałowała.
Gdy w końcu opuścił jej mieszkanie, poczuła wewnętrzną pustkę. Wino przestało pomagać, gdy doszukiwała się śladów jego obecności. Wraz z wyjściem rozpoczęła się wielka tyrada myśli, które zalały praktycznie od razu Ward. W końcu mogło mu to zniszczyć jego i jej karierę. Nawet jeśli by się tak nie stało, to stałaby się pośmiewiskiem w oczach kolegów pracy. Ona i rezydent? Takie rzeczy były w porządku dla mężczyzn, a nie dla kobiet, które musiały się rozpychać, by ktoś mógł im powierzyć ważniejszą funkcję. Jej jako lekarce sądowej było wyjątkowo ciężko. Żadna racjonalnie myśląca kobieta, nie chciała mieć kontaktu ze zwłokami. Ją to wręcz uspokajało. Mogła pracować w ciszy, nie martwiąc się o kogokolwiek nastrój.
Stąd miała wielki problem, którego nie wiedziała, w jaki sposób rozwiązać.
Choć polubiła chłopaka, nie mogła dać sobie tego po sobie poznać. Musiała zachować się jeszcze chłodniej niż kiedykolwiek wcześniej... inaczej oboje stracą to, na co pracowali tyle lat. Wystarczyło jej, że musiała pracować na co dzień z Cassianem. Nie chciała utrudniać sobie kolejnego momentu jej życia.
Stąd gdy widziała go z daleka, uniosła delikatnie kąciki ust. Finalnie westchnęła głośno, próbując poukładać sobie myśli. To co zastał Lawrence, bardziej przypominało prawdziwą burzę lodową niż typową Cynthię. Odchrząknęła, gdy wsiadł. Na jej twarzy pojawiła się mina pełna niezadowolenia, nawet jeśli... ubrał się zbyt dobrze.
— Dzień dobry pani doktor Ward, bo pojadę tam sama — powiedziała stanowczym głosem i po chwili dodała — zacznij od początku, bo naprawdę z Tobą nie ruszę, albo wywalę Cię z tego auta — i naprawdę nie miała zamiaru ruszać autem, póki nie zrobi tego, co właśnie do niego wypowiedziała. Prędzej wywali go z auta.

love is in the air, death too

: śr sie 27, 2025 11:47 pm
autor: Lawrence B. Osbourne
Lawrence niczego nie żałował, żadnej sekundy spędzonej z Cynthią, żadnego pocałunku, żadnego słowa... do momentu, dopóki nie wsiadł do jej auta. Wtedy to spadło na niego tak, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody. Spodziewał się z jej strony chłodu, spodziewał się nawet, że może będzie chciała go wyrzucić, zawsze to robiła, przywykł już do tego, ale nie spodziewał się tego, że te jej słowa tak w niego trafią. Bo nigdy nie trafiały, nigdy jakoś za specjalnie się nimi nie przejmował, wychodził z prosektorium, a potem wracał z tym typowym dla siebie uśmiechem, nie poddawał się. Dzisiaj jednak tego uśmiechu mu brakowało, od samego początku. Dzisiaj był jakiś inny, jakby liczył na coś innego. Nie na fajerwerki, ale na cokolwiek.
- Będziemy udawać, że nic się nie stało? - zapytał i przez chwilę na nią patrzył, na próżno jednak wypatrując w jej oczach jakiejś odpowiedzi. Chyba jednak będą, przynajmniej ona postanowiła wrócić do swojej roli zimnej królowej lodu. Westchnął ciężko, tak ciężko jakby właśnie się poddał. Bo w pewnym sensie poddał się, gdyby teraz wyprosiła go za drzwi to może nawet by nie wrócił?
Wróciłby, ale na pewno by jej nie przeprosił. Teraz też tego nie zrobił.
- Dzień dobry Pani Doktor Ward. Jak Pani minął poranek? - powiedział tym sztucznym, wyuczonym tonem, takim samym jak za każdym razem, gdy wracał do kostnicy, teraz jednak postanowił coś dodać - wystraczająco była Pani zaspokojona, czy jednak czegoś, albo kogoś, dzisiaj brakowało? - zapytał ze wzrokiem utkwionym w tej twarzy. Czuł, że przesadził i że zaraz go wyrzuci. Ale już chyba wolał to, niż tą jej obojętność i chłód. Wolałby, żeby się na niego wściekła, wolałby iść na te bagna na piechotę, niż siedzieć tutaj i udawać, że nic się nie wydarzyło. Bo przecież to nie był jakiś niewinny pocałunek, muśnięcie dłoni, czy nawet jednorazowy wyskok, który udałoby się jeszcze wytłumaczyć jakimś impulsem, czy napięciem chwili, tylko to była cała noc pełna wrażeń, a później jeszcze poranek.

Cynthia A. Ward

love is in the air, death too

: czw sie 28, 2025 12:28 am
autor: Cynthia A. Ward
Lawrence B. Osbourne

N i c.
Wydawało się najbezpieczniejszą opcja, którą mogła wybrać Cynthia. To nie tak, że ta jedna noc bardzo zmieniała ich dynamikę. W mieszkaniu poszukiwała rzeczy, zostawionych przez blondyna, ale nic nie znalazła. Brakowało jej jego obecności, jego ciepła, dotyku, a nawet samej obecności. Tylko że Cyntia była racjonalną kobietą. Gdy sama została ze swoimi myślami, podjęła najbardziej racjonalną decyzję, którą mogła. Musiała zostawić mężczyznę. Sprawić, że jakakolwiek nadzieja zniknie w jego oczach. Mogliby stracić zbyt dużo. Zdawała sobie sprawę z komentarzy, które koledzy by kierowali w jej stronę. Była najbardziej profesjonalną lekarką medycyny sądowej, ale to przestałoby mieć znaczenie, gdyby romans między ich dwójką, wyszedłby na światło dzienne. Nie zaszkodziłoby to tylko jej, ale też jemu. Choć gdy go zobaczyła rozterki w jej głowie wydawały się powiększać. Wyglądał odrobinę inaczej, ale te czerwone trampki dalej go przypominały. Dotarł do jej nozdrzy zapach jego perfum. Choć bardzo chciała zrobić jakikolwiek ruch w jego stronę, to nie mogła tego zrobić. Za bardzo bała się konsekwencji.
Obiecała sobie jedno, będzie chroniła tego szczeniaka, który wsiadł do jej auta.
— A co się niby stało, rezydencie Osbourne? — skwitowała krótko, oschle. Jakby parę dni temu nie wołała jego imienia, jakby nic się nie stało. Kontrolowała własną twarz. Nic się na niej nie zadziało. Była neutralna jak zawsze. Chłodna królowa lodu. Smoczyca. Wróciła na swoje zasłużone miejsce na skale, pilnując bezpowrotnie bram do zamku. Choć całą sobą chciałaby jeszcze raz skosztować jego ust, rzucić się na niego, nie mieli wspólnej przyszłości. To by się nie udało. Znała wyjścia, którymi mogliby podążyć. Skoro zdecydował się na pracę w prosektorium, nie było opcji, by mogli chociażby złapać się za rękę. Ich wspólna przyszłość nie istniała.
Wtedy wyskoczył. Powiedział słowa, które mentalnie ją złamały. Choć chciała się uśmiechnąć, powiedzieć żart, czy na nowo skosztować jego ust nie mogła. To wyprowadziło ją z równowagi. Bała skrzywdzić się go jeszcze bardziej. Zamiast rozczarowania, smutku, na jej twarzy wymalowało się zdenerwowanie. Obie brwi poszybowały ku górze, a na jej czole pojawiła się żyłka, która mocno zaczęła pulsować.
— Wyjdź. — skwitowała krótko, pokazując mu drzwi. Skoro nie chciał stosować się do jej zasad, zgotuje mu prawdziwe piekło. W końcu z nienawiści zmienią się mu uczucia względem jej. Choć mogłaby mu przyznać rację. Brakowało jej jego. Tych zbyt mocnych perfum, tej kolorowej koszuli, tego ciepła, smaku jego ust... Nie mogła sobie na to więcej pozwolić. Przed nimi stał jeden wielki znak zapytania — chyba, że chcesz zniszczyć swoją i moją karierę — wypowiedziała to głośno, choć nie planowała. Nie miała zamiaru dawać mu jakiejkolwiek nadziei na coś więcej. Stracili ją bezpowrotnie. Czekało ich długie pięć lat w prosektorium. Do tego czasu znienawidzi ją doszczętnie. Cynthia od dawna była nauczona obrony przed ludźmi, którzy próbowali się do niej zbliżyć. Teraz jej gotowość na to została postawiona w stan alarmowy.

love is in the air, death too

: czw sie 28, 2025 1:13 am
autor: Lawrence B. Osbourne
Tylko, że Lawrence zupełnie tego nie rozumiał, bo on wcale nie był racjonalny, nie był ułożony, dla niego świat był piękny, kolorowy, dla niego jak kogoś się uwielbiało, to mu się to mówiło, okazywało w każdym geście, a nie wypraszało za drzwi. Nie dla niego były takie gry, takie ukrywanie emocji, bo te jego dało się z niego czytać jak z otwartej książki. I dzisiaj zakładka była na rozdziale, smutne oblicze Lawrenca Osbourne'a. Siedział tak na tym siedzeniu, jak szczeniak, który okazuje ogrom miłości, a zamiast tego dostaje gazetą. Biedny zbity pies.
Nadzieja nikła w jego niebieskich oczach, ale jednak nie do końca, jednak wciąż igrała w nich jakaś iskra, może już ostatnia, a może wieczna?
On wcale nie myślał o konsekwencjach, kiedy ma się na karku te dwadzieścia pięć lat, to takie rzeczy jak kariera nie są wcale pierwszorzędne, wtedy liczy się o wiele bardziej coś innego, a już zwłaszcza jak ktoś, tak jak on kieruje się sercem. Może i powinien się zastanowić, pomyśleć też o niej, o tym co budowała przez lata, a teraz mogłaby stracić, w jednej sekundzie, gdyby to wyszło na jaw, jednak chwilowo nie potrafił.
Otworzył usta na jej pytanie, chciał to kontynuować, wyliczyć jej każdy jeden pocałunek, każdy jeden raz, kiedy krzyczała jego imię szczytując, ale jakoś zabrakło mu na to słów, a może odwagi. Jemu zabrakło słow. Jemu brakowało odwagi. Niesłychane.
Jej twarz pozostała niewzruszona, za to ta Lawrenca wyrażała więcej niż tysiąc słów. Nie musiała znać go doskonale, chociaż przecież go znała, przecież za każdym razem widziała, czy wchodzi do jej prosektorium, w humorze, czy nie, bo z jego twarzy dało się wszystko wyczytać. Spojrzał w przednią szybę kiedy kazała mu wyjść, zawahał się, oparł rękę na klamce. Wyjdzie i nie wróci. Skoro to nic nie znaczyło. Skoro on nic nie znaczy.
Dopiero kiedy padły jej kolejne słowa, to to wszystko w niego uderzyło, bo może wcale nie chodziło o niego, tylko o coś zupełnie bardziej skomplikowanego. Może nie powinien myśleć tylko o sobie, a pomyśleć o niej? Cofnął dłoń, ale jakoś nie mógł na nią spojrzeć.
- Nie chcę, wybacz mi - rzucił i oparł ręce na kolanach, wczoraj był mężczyzną, który doskonale wiedział czego chce, a dzisiaj zagubionym chłopcem, który nie wiedział niczego. Odczekał chwilę, jakby układał sobie to wszystko w głowie. Doktor Cynthia Ward i jej kariera, a on, jej stażysta, teraz mógł to wszystko zniszczyć jednym głupim gestem, jakimiś słowami, które nie były na miejscu. Nie chciał tego niszczyć. Ale ich też nie chciał zniszczyć.
- Czy możemy jechać Pani Doktor Ward? - zapytał, nie tym wyuczonym tonem co zawsze, trochę innym, jakimś takim chłodniejszym niż zwykle, a przede wszystkim to zupełnie pozbawionym uwagi. Bo przecież Lawrence zawsze był wpatrzony w nią jakby była jednym z cudów świata, jego świata. A dzisiaj patrzył w swoje odbicie w szybie. Mógł chociaż założyć weselszą koszulę, może trochę poprawiłaby mu humor.

Cynthia A. Ward

love is in the air, death too

: czw sie 28, 2025 11:20 am
autor: Cynthia A. Ward
Lawrence B. Osbourne

Widziała, jak opuszczają go ostatnie radosne promyki z jego twarzy. Bała się ich pierwszego spotkania. Musiała sprowadzić go do parteru. Nie dbała przecież tylko o samą siebie, ale też o niego. Pamiętała jeszcze studia medyczne, były piekielnie trudne. Podobnie jak staż na oddziale ratunkowym. Odetchnęła, dopiero gdy rozpoczęła rezydenturę na oddziale patologii. Tutaj, wszystko wyglądało inaczej. Spokojniej. Przez spojrzenia innych doszła do momentu, w którym jedyna znienawidzona osoba musiała na nią patrzeć.
A ona nie potrafiła na niego spojrzeć.
Zamilknęła.
W środku czując, jak rozpada się na milion małych kawałków. Tamten wieczór był szalony, wyjątkowy. Chciała móc kosztować go cały czas kawałek po kawałku bez większego zastanowienia. Poczuć się jego kobietą. Dalej towarzyszyło jej to w tym momencie. Nie chciała go zranić. Teraz nie mogła go nawet dotknąć, uśmiechnąć się do niego, czy sprowokować. Zamiast tego odpaliła auto, by ruszyć w kierunku miejsca zbrodni. Lasów blisko Toronto. Jechali w nieubłaganej ciszy. Jej samej żadne słowa nie napataczały się na język, ale było jej niezręcznie. Choć twarz miała lodowatą, to coś w środku niej pękało. Tak jakby nie miało być jutra. Tak jakby dzisiaj miało się w niej coś skończyć. Jedynie po jej niezbyt regularnym oddechu, dało się zauważyć, że coś nie grało.
Jechali prawie godzinę, zanim wydostali się z Toronto.
Godzinę, którą spędzili w ciszy.
Podjechała swoim autem pod taśmy policyjne i wysiadła pierwsza z auta. Postanowiła nawet nie patrzeć na blondyna. Za bardzo bolało ją jego cierpienie. Ostatni widok takiej osoby widziała w lustrze. Wtedy gdy Cassian ją zostawił. Tylko związanie się z rezydentem miało w sobie tyle wad, że nie była w stanie ich ominąć. Im razem będzie lepiej osobno.
— Dzień dobry, doktor Ward. Dzisiaj wyjątkowo z rezydentem, będzie mi towarzyszył w trakcie zbierania dowodów — rzuciła, wychodząc z auta. Od razu ubrała swoje ukochane czarne kalosze, związała kalosze. Nawet nie spojrzała na blondyna, tylko wypowiedziała w eter — załóż kalosze. Są w bagażniku, to nie będzie łatwy teren — nie brzmiała zbyt przekonująco. Po prostu marzyła, by móc schować się pod kołdrą. Oprócz pracy tutaj czekała ich jeszcze sekcja. Wierzyła, że nie będzie ona zlecona na cito.
— Rękawiczki i twoje pierwsze zadanie to stwierdzenie zgonu — podała mu opakowanie z rękawicami. Kiwnęła głową, by za nią szedł. Chwilę minęło, zanim dotarli do miejsca, gdzie zobaczyła kątem oka prokuratora. Na szczęście nie był to Cassian. Nie potrzebowała dwóch nieszczęść tego samego dnia. Delikatnie kącik ust jej drgnął. Chociaż coś jej w tym dniu wyjdzie — dopiero my po przyjeździe na miejsce, formalnie możemy je stwierdzić. Bardzo proszę dokonaj wstępnych oględzin ciała i przygotuj dokumentację. Zacznij robotę, porozmawiam wpierw z prokuratorem — brzmiała jak typowa maszynowa Cynthia, a w brzuchu bulgotało jej na samą myśl. Odejście od Lawrence skwitowała delikatnym uniesieniem kącika ust. Marzyła, by przestać oglądać jego ból.

love is in the air, death too

: czw sie 28, 2025 6:55 pm
autor: Lawrence B. Osbourne
Lawrence patrzył w szybę po swojej prawej stronie, w pewnym momencie liczył za nią latarnie, które mijali, żeby tylko nie spojrzeć na Cynthię, żeby tylko się do niej nie odezwać, żeby znowu o niej nie myśleć. Ale jak mógł o niej nie myśleć, kiedy w tej ciszy słyszał jej niespokojny oddech, kiedy czuł zapach lilii zarezerwowany dla prosektorium, ledwo wyczuwalny, bo musiała spryskać się tymi perfumami delikatnie, ale był pewny, że gdyby oparł policzek w załomku jej szyi, to by właśnie go czuł, na jej karku i na obojczyku.
Znowu westchnął, wywrócił oczami, tylko przez moment przebiegając wzrokiem po jej sylwetce. Które z nich pęknie pierwsze? Na pewno on, ale jeszcze nie w tej chwili. Bo w tej chwili myślał nad tym, co mu powiedziała. Czy chciał zniszczyć swoją i jej karierę. Nie chciał. Nie chodziło o niego, bo przecież Lawrence dopiero stawiał pierwsze kroki w prosektorium, dopiero skończył rotację, a wybór kostnicy był jakimś impulsem. Może impulsem spowodowanym nią? Może to zaczęło się wtedy, gdy zaginęła ta dziewczynka z sąsiedztwa i jej szukali, a później on znalazł jej ciało. Ale może znacznie później, kiedy wszedł do prosektorium i zobaczył tam Cynthię. Sam już tego nie wiedział.
Ale wiedział jedno nigdy by nie pozwolił zniszczyć jej kariery. Wiedział jakie to jest dla niej ważne, jaką jest profesjonalistką w tym fachu i jak bardzo to kocha. Wiedział też, że gdyby miała wybierać, to nigdy nie wybrałaby jego.
To była najdłuższa godzina w jego życiu, kiedy wysiadał z tego samochodu czuł się, jakby postarzał się o dziesięć lat. Wysiadł i przeciągnął się, nabrał rześkiego powietrza w płuca, przeczesał palcami włosy, które zdążyły wyschnąć. Powietrze tutaj było wilgotne, chłodne, ciężkie, unosił się w nim zapach śmierci.
Lawrence pomyślał, że mógł wziąć kurtkę, a on dla Cynthii pojawia się w tej kolorowej koszuli, a ona nawet na niego nie spojrzała. Patrzył na nią w momencie, w którym przywitała się z policją, wyglądała ładnie na tle tych drzew, na tle natury, bardziej mu się podobała niż w sterylnym prosektorium.
- Z Panią Doktor Ward nigdy nie jest łatwo - mruknął, a później rzeczywiście wziął te kalosze, oparł się o samochód wciągając je, na ich miejscu położył czerwone trampki. Wziął od niej rękawiczki, a kiedy je brał to specjalnie i z premedytacją, a nawet spojrzeniem w jej oczy dotknął jej dłoni, na zdecydowanie dłuższy moment niż powinien.
Ruszył za nią wciągając po drodze rękawiczki. Szedł z tyłu, w ciszy, nawet nie zerkał przesadnie w jej stronę, tylko od czasu, do czasu, mimochodem, zahaczył o jej pośladki.
Skinął głową na jej słowa.
- Dobrze Pani Doktor Ward - powiedział te słowa tonem dość normalnym, miękkim, jak jej grzeczny stażysta, jakby wcale nie chciał jej znowu prowokować. Bo chyba nie chciał. Wziął od niej dokumenty i podszedł do ciała. Nagie, białe zwłoki leżały na wpół przykryte grudkami ziemi. Krwiste plamy wyglądały jakby ktoś chciał porwać je na strzępy. Widok był nieprzyjemny, do tego proces gnilny już się zaczął. Lawrence zmarszczył nos, całe szczęście, że powietrze tutaj było chłodne, bo w pewnym momencie zrobiło mu się niedobrze. Mimo to pochylił się oglądając zwłoki, a później wyprostował, żeby coś zanotować. Wiedział doskonale co, bo Cynthia tłumaczyła mu to nie raz. Tłumaczyła mu na okrągło, tak wypełnia się dokumenty Osborune, skup się, a on mimo, że najczęściej skupiał się wtedy na jej oczach, albo ustach, to jednak też słuchał jej słów. Lubił kiedy mówiła, kiedy przerywała ciszę, nawet jeśli były to tylko polecenia.

Cynthia A. Ward

love is in the air, death too

: pt sie 29, 2025 12:14 am
autor: Cynthia A. Ward
Lawrence B. Osbourne

Szczerze bała się tego, jak potoczy się ten dzień. Jeden dzień zgnojenia małego, rezydenckiego szczeniaka i powinni powrócić do swojej szarej rzeczywistości. Pewnie dlatego nawet na niego nie spojrzała. Nie uraczyła go spojrzeniem. Wolała rozmawiać o pogodzie z prokuratorem. Nawet kilka razy się zaśmiała. Był stary, przypominał jej ojca. Mogła przez moment skupić się na czymś innym niż jej rezydent. Wzięła głęboki oddech, próbując uporządkować swoje myśli. Cokolwiek wydarzy się między nią a Lawrecem musiała to przetrwać. Nie dać mu jakiejkolwiek iskry nadziei, że między nimi będzie coś więcej. Inaczej będą cierpieli jeszcze bardziej.
Ona była w stanie to przetrwać. Udawać szczęśliwą przy jakimś starym dziadzie. Zresztą to nie było trudne. Śmiała się z nieśmiesznych żartów, jakby znowu była przy Cassianie. Unosiła nieznacznie kąciki ust, a w głowie myślała o nadchodzącej sekcji zwłok. Tylko prosektorium bała się najbardziej. Gdy pozostanie tylko ona z Osbourne'm. Jeden krótki dotyk byłby w stanie ją złamać, a ona? Nie chciała przysparzać jemu i sobie żadnych problemów.
— Oszacuj proszę czas śmierci jeszcze, a później przejdziemy do podsumowania — na moment podeszła jeszcze do Lawrenca. Nawet na niego nie spojrzała. Raz rzuciła wzrokiem na zwłoki, później wpatrywała się w liście tańczące na wietrze. To wydawało się dla niej dużo bardziej racjonalne. Wzięła głęboki oddech, próbując dojść do tego, co właściwie miała mu jeszcze powiedzieć. Na koniec dorzuciła, że ma dziesięć minut i pójdzie go sprawdzić. Sama szybko zobaczyła, o co dokładnie będzie chodziło z tym martwym człowiekiem.
— Pokaż — wyciągnęła rękę, by przekazał jej dokumenty. Sama dopiero teraz ukucnęła przy zwłokach. Zamiast rozpocząć oględziny, wpierw się pomodliła. Biedna kobieta musiała zostać sterroryzowana przez swojego partnera — opowiedz o wszystkim, czego się dowiedziałeś, to pozwolę Ci otworzyć czaszkę w prosektorium — zwróciła się do blondyna. Dalej unikała jego spojrzenia. Łatwiej było się jej skupić na sprawie, gdy nie mogła uciec do jego niebieskich oczu — i mów. Jak coś sknociłeś, nie dotkniesz nic oprócz szmaty do czyszczenia — ostatnio się to zmieniło. Zdążyła go kilka miesięcy przygotowywać. Mógł uprawiać z nią seks, ale niech pokaże własne umiejętności.

love is in the air, death too

: pt sie 29, 2025 10:51 am
autor: Lawrence B. Osbourne
Cynthia Ward się śmiała... Czyli jednak to tylko do niego podchodziła tak na chłodno, a z jakimś staruchem potrafiła nawet sobie pożartować. Rozmawiać z nim normalnie, patrzeć na niego i być odrobinę... szczęśliwa?
Lawrence pierwszy raz pożałował tego, co się między nimi wydarzyło. Nie było to jakieś wielkie, co ja zrobiłem, nie było, że nie powinniśmy, tylko taka maleńka myśl z tyłu głowy, że może jeśli by do tego nie doszło, to w końcu Cynthia rozmawiałaby tak z nim? Kiedyś. Wreszcie.
A teraz nie rozmawiała z nim wcale, teraz nawet na niego nie patrzyła.
Kiedy podeszła do niego to Lawrence się wyprostował, spojrzał najpierw na zwłoki, a później na Cynthię.
- Zmierzyłem temperaturę ciała, biorąc pod uwagę warunki tutaj, plus wilgoć i fakt, że ziemia częściowo ją przykrywała, stawiam, że zgon nastąpił mniej więcej 36 do 48 godzin temu. Livores mortis są już wyraźne, utrwalone, rigor mortis w fazie końcowej - powiedział spokojnym tonem. Znów pewnym siebie i jakimś takim rzeczowym, w tej chwili to wszystko co jej powiedział, to były rzeczy, których sama go nauczyła. Myślała, że Lawrence nie słucha, a on wyciągał z jej nauk możliwie jak najwięcej się dało, może tylko nie chwalił się tym przesadnie. A może lubił udawać, że się nie zna, tylko po to, żeby Cynthia Ward tłumaczyła mu coś od nowa, raz, drugi, trzeci.
Lawrence bał się, że gdyby od razu jej pokazał co umie, a umiał dużo, świetnie znał łacinę, gdyby się jeszcze odrobinę bardziej przyłożył, mógłby być jednym z najlepszych na roku, to Cynthia w ogóle przestanie się do niego odzywać. Ale teraz i tak się nie odzywała, nie miał już nic do stracenia.
Od razu podał jej dokumenty, uzupełnił je wszystkie według identycznego wzoru, który pokazywała mu zawsze w prosektorium. Tego samego według którego działała ona. Zachował nawet te drobne niuanse, które lubiła, dodał temperaturę w miejscu, gdzie nie było dla niej rubryczki, ale ona ją zawsze tam wpisywała, bo obok oszacowany był czas zgonu, a temperatura przy tym była niesamowicie ważna.
Patrzył na jej twarz, kiedy wzrokiem śledziła te wszystkie literki, chciał z niej wyczytać cokolwiek, chociażby to, że zrobił to dobrze.
Jeszcze raz zerknął na Cynthię, a na jej słowa kucnął przy zwłokach, przejechał dłonią w rękawiczce wzdłuż jednego z głębszych cięć.
- Rany kłute i cięte, różnej głębokości. Najgłębsza, tu, między żebrami, mogła uszkodzić płuco. Ale są też płytsze, powierzchowne, bardziej chaotyczne. Część z nich to ewidentnie próby obrony, poranione przedramiona i dłonie. Ofiara walczyła - spojrzał na nią badawczo, bo Lawrence też chciał walczyć. Tylko może teraz odrobinę zmienił taktykę.
Wskazał na bok ciała.
- Kąt wejścia noża sugeruje zamach od tyłu, sprawca stał blisko, siła ciosu średnia, nie typowa dla zawodowca. Mógł to być zwykły nóż kuchenny - jeszcze nie znaleźli narzędzia zbrodni, ale Lawrence już je sobie wyobraził, spojrzał teraz na siniec przy szyi.
- A to może wskazywać na przyduszenie przed zadaniem ran, albo w trakcie. Musimy to sprawdzić przy sekcji - wstał i wyprostował się, a spojrzenie znowu wbił w Cynthię. Miał nadzieję, że chociaż odrobinę jej zaimponował, chociaż oczywiście nie spodziewał się fanfarów, ale szukał jakiejś minimalnej zmiany w jej twarzy.
- Podsumowując, kobieta, około dwóch dni martwa, zaatakowana nożem, broniła się, ale została obezwładniona. Śmierć najpewniej gwałtowna, możliwe połączenie duszenia i rany kłutej klatki piersiowej - zakończył i zerknął jeszcze na ciało. Biedna dziewczyna, może jeszcze kilka dni temu wcale się tego nie spodziewała, stała przy kuchennym stole i tym samym nożem, którym została zadźgana, kroiła chleb szykując kanapki swojemu ukochanemu.

Cynthia A. Ward

love is in the air, death too

: pt sie 29, 2025 1:15 pm
autor: Cynthia A. Ward
Lawrence B. Osbourne

Wysłuchiwała jego słów.
Miał rację. Za to w jej głowie pojawiła się przedziwna myśl. Widok, w którym nawoływał ją do wypowiedzenia jego imienia. Wzięła głęboki oddech, próbując wyrzucić z siebie tę myśl. Jego przy klacie kuchennym. Na kanapie. Pod prysznicem. Na schodach. W łóżku. Potrząsnęła głową. Nie mógł po jednej nocy zawrócić w jej głowie.
Zamiast analizować jego słowa, myślała tylko o ich wspólnej nocy. Tak, śmiała się do prokuratora. Rzucił jej tekstem, że kobieta bez bolca dostaje pierdolca. Nie zaprzeczyła, nie skomentowała, wtedy nawet nie uniosła kącików ust. Nic nie powiedziała. Zwyczajnie nie zamierzała sobie tego robić. Nie przyszłoby jej wcześniej do głowy, że ten blondyn radośnie za nią tuptający mógł być sprawcą jej dobrego nastroju. Najczęściej nie była w stanie pojąć tego własną głową. Finalnie westchnęła cicho, pod nosem.
Zwłoki jak zawsze okazywały się jej opoką. Nic nie mówiły i mogła w spokoju je odkrywać. Powoli analizowała je, ale myśli zakłócał jej Osbourne. Miała ochotę zmierzyć go wzrokiem, wyrzucić od razu z tego badania. Wyrzucić, by już nie musieć na niego patrzeć. Za każdym razem przypominała sobie, że nie miała na co liczyć. On ją chciał, a ona go nie mogła. Za to tajemnica przed nimi wydawała się być dziecinnie prosta.
— Możemy transportować zwłoki do nas? Co powinni zabezpieczyć? — nie pochwaliła go, nie skrytykowała. Miał rację, a ją dreszcze przechodziły, gdy widziała jego dłonie. W tym momencie zamarzyła o przedwczesnej śmierci. Wzięła głęboki oddech, próbując nad sobą zapanować. Na zewnątrz nie było nic po niej widać, za to w środku cała się gotowała. Miała wręcz dosyć przebywania w miejscu publicznym. Niby nie było w tym nic wyjątkowego, ale wychodziła tylko do prosektorium, sklepu oraz właśnie do miejsc zbrodni. Poza tymi miejscami nie stacjonowała nigdzie. Jakby miała się rozpłynąć w powietrzu, w środku własnego mieszkania. Wcześniej to miejsce byłoby dla niej ostoją, a teraz denerwowało ją jak nic innego — zadecyduj, rezydencie Osbourne — skwitowała krótko. Tylko za tymi słowami stało coś więcej. Dzisiaj czuła się słabo, nawet w jej głosie dało się to delikatnie wyczuć. W środku panował u niej chaos. Pomiędzy zasmakowaniem jeszcze raz jego ust, a utratą własnej pracy — nie zawsze będę obok, by podjąć decyzję za Ciebie — bo decyzja o ich przyszłości nie należała tylko do niej. Ona własną część podjęła, decydując ze względu na dobro jego i jej kariery.