Strona 1 z 1

Nobody will die today

: sob sie 30, 2025 3:56 pm
autor: Tarianne Sullivan
Pozbieraj się
przypomnij sobie
gdzie zostawiłaś swoje części
wróć po nie raz
pozbieraj z szorstkiej ziemi
porań kolana i nadgarstki
a potem nigdy już
w tamte miejsca nie wracaj



Instruktorzy mawiali, że stopa marynarza na misji nigdy nie winna postawić odcisku na ziemi, że obecność człowieka winna stapiać się z maszyną, z okrętem, z metalowym rytmem stali pod stopami, że dyscyplina i uważność miały chronić przed każdą burzą. Powtarzano w kółko: nie opuszczać posterunku, nie spuszczać wzroku z radarów, nie tracić czujności wobec fal i horyzontu, które zbyt często maskowały coś więcej niż tylko zmienność pogody. Odruchowo należało ostrzegać, przekazywać meldunki, zachować ciągłość łączności między jednostkami, by żaden element nie zawiódł, by ogniwo nie rozsypało się w popłochu. Uczono ich: zabezpieczać samoloty, nie wychylać się, nie dać się wciągnąć w przypadkowe ryzyko. Wszystko miało być przewidywalne, metodyczne, jak w surowym podręczniku wojskowego perfekcjonizmu.
O, cholera, jak bardzo ktoś się wtedy mylił. Żaden z nich, nawet ci najbardziej doświadczeni, nie mógł zawyrokować, że spokojna i stateczna sytuacja, jednostajny rytm pracy, rutyna przesycona zapachem smaru i potu, nie przeistoczy się nagle w koszmar istnienia. Nikt nie mówił, że morze ma własną wolę i że chwila nieuwagi, zbieg przypadków albo zwyczajny los mogą rozszarpać w sekundę wszelkie reguły i zasady. Tam, gdzie mieli trwać w poczuciu bezpieczeństwa, nagle rodził się chaos, wybuchający znienacka niczym granat pod nogami. Krzyki mieszały się z hukiem maszyn, rozkazy traciły sens, a krew i olej spływały jednakowo, w tym samym mętnym kolorze po stalowych powierzchniach.
John... Do cholery, nie odpływaj mi tutaj! – Nie było podręcznika, który uczyłby jak oddychać, gdy dym pali płuca, jak utrzymać zimną krew, gdy ktoś obok ciebie spada w czarną otchłań bez dna, jak nie pozwolić, by własne dłonie drżały przy próbach ratunku. Bogowie, dlaczego to właśnie oni zgodzili się na patrol. Pierdolona mina rozwaliła wszystko w drobny mak. – Bravo 3 do Sierra 2-7... Gdzie do cholery jest wsparcie? – zawołała do radia, jednocześnie próbując zatamować ranę kolegi z przydziału. Oni nie byli od walki na lądzie! – Mam rannych... Rannego! Reszta poza burtą, powtarzam!
Czym szybciej zacisnęła zabrudzone dłonie na ranie, jakby własna siła mogła zatamować bezlitosny wyciek życia, wykorzystując skrawki materiałów, resztki bandaży, podarte połacie munduru. Wyszarpywała z siebie resztki opanowania, choć dłoń ślizgała się od krwi, a pulsujący krwotok zdawał się szydzić z jej wysiłków. Rozerwane tkanki nie wyglądały sprzyjająco, w ich głębi drgało przerażające, nieznośnie realne echo końca. Radio milczało, zdradziecko i uparcie, jakby cały świat nagle stracił język i zamilkł wobec tragedii. Ciszę przerywały jedynie odległe, pojedyncze strzały, rozszarpujące powietrze jak ostrze przypominające, że wcale nie była sama – że piekło wciąż huczało tuż obok, w niewidzialnym dystansie. Cholera, ile jeszcze mogła wytrzymać, ile jeszcze miała siły, by walczyć z czymś, co wymykało się spod kontroli? Dreszcz strachu ściął jej plecy, ale nie puściła, nie mogła, bo zbyt dobrze wiedziała, że jeśli poluzuje uścisk, choć na chwilę, jeśli pozwoli, by nadzieja wymknęła się przez palce, to wszystko, co próbowała ocalić, zginie szybciej niż echo ostatniego wystrzału.

Candace Callahan