Strona 1 z 1
					
				Oh, I miss the misery
				: śr wrz 03, 2025 8:47 pm
				autor: Courtney Larue
				I miss the bad things, the way you hate me
I miss the screaming, the way that you blame me
Miss the phone calls when it's your fault
I miss the late nights, don't miss you at all
Czuła zapach tuszu mocniej niż alkoholu, choć kieliszek wina dawno przestał być jeden. Studio, które zwykle pachniało sterylną mieszanką spirytusu i lateksu, tej nocy tonęło w dymie papierosów, w śmiechu rozchodzącym się echem od zielonych ścian i w jej własnej adrenalinie, która nie dawała jej usiedzieć w miejscu. Black Thorn miał dziś swoje pierwsze urodziny. Rok temu otwierała drzwi, zaciągając się niepewnością i dumą, teraz - rozsiadała się na obrotowym krześle tatuażystki, jakby każdy centymetr podłogi należał do niej. Byli tam znajomi, kilka twarzy bliższych i dalszych, ludzie z miasta. Z głośników sączył się ciężki rock; winyl, który trzeszczał w najbardziej nieodpowiednich momentach. Na ladzie zamiast folderów z projektami stały butelki - whiskey, gin, kilka tanich piw w zgrzewce. W kącie ktoś rozsiadł się na kanapie i śmiał tak głośno, że wibrowały szyby w drzwiach.Trzymała maszynkę jak przedłużenie własnej ręki. Wibracje przenosiły się na palce, na nerwy, aż do ramion. Tusz wchodził w skórę jej kolegi, który zgrywał twardziela, choć oczy zdradzały, że wcale nie jest mu tak lekko. Ona była skupiona, ale nie poważna. Śmiała się, podkpiwała, przerywała, żeby zaciągnąć się jointem, a potem wracała do pracy, jak gdyby nigdy nic.
— To będzie wyglądało naprawdę zajebiście — Rzuciła, poprawiając włosy, które wymknęły się spod czerwonej chusty zawiązanej na głowie. Była zmęczona i pobudzona jednocześnie. Jak zawsze, kiedy robiła coś dla siebie, a nie dla klienta. Była w centrum wszystkiego, a jednocześnie w środku pustki, której nikt nie umiałby dotknąć. Patrzyła na ściany obwieszone ramkami z jej rysunkami, na neon nad wejściem, który pulsował matowym światłem jak rozedrgane serce. Czuła dumę, cholerną dumę, ale też znajomy ciężar: rok minął, a wcale nie czuła się spokojniejsza. Tylko starsza o kilka siniaków i rozczarowań.
Wszyscy krążyli wokół niej - z papierosami, ze szklankami, z kolejnymi żartami. Court była osią tego chaosu, kręgosłupem całego wieczoru. Ktoś przyszedł po szybki tatuaż „na pamiątkę” i wychodził z zakrwawionym, ale dumnym ramieniem. Ktoś inny kładł się obok niej na podłodze, opowiadając historię tak absurdalną, że nawet jej brakowało słów do skomentowania. Tylko, że każde ich słowo odbijało się w niej pustym echem. W środku miała coś na kształt czarnej dziury, którą wypełniała kieliszkami i śmiechem, a na zewnątrz - była głośna, dzika, bezkompromisowa. To był jej wieczór. Jej dzień. Jej studio. A jednak coś nie dawało jej spokoju. Może to, że przez cały czas czekała na coś jeszcze, na kogoś, kto wcale nie obiecał, że się pojawi.
Gdzieś między jednym śmiechem a kolejnym dymem, między kolejnym kieliszkiem a wymienionym spojrzeniem, poczuła, że w środku jest... pusta. Może dlatego tego wieczoru tatuowała ludzi tak, jakby pisała coś na własnej skórze - jakby próbowała na ich ciałach zapisać swoją własną historię. Nie wiedziała, kiedy dokładnie, ale drzwi się otworzyły. Najpierw pomyślała, że to kolejny spóźniony znajomy, ktoś, kto przyniesie wódę albo papierosy. Ale potem zobaczyła sylwetkę, której nie dało się pomylić z żadną inną.
Światło neonów obrysowywało go ostrym konturem, a ona poczuła, że całe Black Thorn, ze swoim hałasem, alkoholem i śmiechem, na moment zamilkło.
Odłożyła maszynkę, skończony tatuaż przetarła papierem, wcześniej polewając go rozwodnionym mydłem. Mężczyzna, którego tatuowała bez słowa sięgnął po folię i sam zaczął rozwijać ją nad zaczerwienioną kończyną. Courtney była jak w transie; właściwie śmiałym i trafnym określeniem byłoby, że nie pamiętała drogi od krzesła do drzwi. Gdy podeszła do niego, jej mokre od śliny i alkoholu wargi, lekko uchyliły się. Iskrzący żar jointa, który trzymała w prawej dłoni upadł na podłogę, jednak to nie było ważne. Oczami, na wpół przymrużonymi, lustrowała jego twarz. Znała każdy jej centymetr i pamiętała zapach. Był jej. Od zawsze i na zawsze.
Nie pamiętała jak zakończyło się ich ostatnie spotkanie; zakończeń mieli wiele, tyle samo co początków. Bez wahania wspięła się na palce, zadarła podbródek i obdarowała go długim, zachłannym pocałunkiem. Pocałunkiem, który wyrażał słowa: kocham cię nad życie, popaprańcu.
cordian h. marshall 
			 
			
					
				Oh, I miss the misery
				: śr wrz 03, 2025 11:35 pm
				autor: cordian h. marshall
				Nieobecność Marshalla na początku branżowej imprezy naturalnie była całkowicie zamierzona z racji, iż był on bardzo niecierpliwy. Nie lubił czekać na rozwój wydarzeń, bo za szybko się nudził, nie lubił uczestniczyć w przygotowaniach, od małego zawsze przychodził na gotowe, natomiast uwielbiał zjawiać się w trakcie – i często z niekoniecznie dobrych przyczyn – zwracać na siebie uwagę całego towarzystwa. Najpewniej tego dnia należało zachować się inaczej, gdyż to nie on był g w i a z d ą, nie wokół jego osoby miała toczyć się cała zabawa, aczkolwiek nic nie stało na przeszkodzie, by skupić uwagę wszystkich na sobie, zaraz po przekroczeniu progu Black Thorn.
Impreza – będąca w istocie niewielkim spotkaniem – trwała w najlepsze, o czym świadczył roznoszący się gwar oraz zapach palonych papierosów. Corey kończył właśnie palić swojego, pozwalając sobie na tą chwilę błogiego relaksu, zanim jeszcze wszedł do środka. Słyszał ich głosy, rozmowy, które toczyły się w środku, raczej ich strzępki, jednak składał wszystko w całość – przynajmniej w jego własnym mniemaniu. Upuściwszy papierosa na betonowe podłoże, nawet go nie przygasił, tylko powędrował do środka, pojawiając się w najlepszym możliwym momencie.
Zatrzymał się w progu, a jego spojrzenie skoncentrowało się na skupionej blondynce, oddającej się swojemu powołaniu, do którego została stworzona. Świadczyły o tym liczne tatuaże, znajdujące się na jego skórze, które wyszły spod jej ręki. Tym razem jej talent przenosił się na skórę innego szczęśliwca, na którego twarz przeniosło się jego ciemne spojrzenie. Znał go, nawet dobrze, gdyż jego wizyty w studio w pewnym momencie nabrały na stabilnej częstotliwości. Był jednym z nich, Court nawet czasem o nim wspominała – oczywiście w kontekście jego pracy – jednakże tym razem Corey spojrzał na niego inaczej, mniej przychylnie. Oddanie swojej skóry pod tatuaż dla osoby, która posiadała ich wiele nie było ogromnym poświęceniem. Jednak oddanie jej osobie z jointem w ustach znaczyło już o pewnym zobowiązaniu, zaufaniu, oddaniu… spoufaleniu – ta myśl jawnie mu się nie spodobała, co znalazło wyraz na jego twarzy. Ta w ostrym świetle neonów wyglądała wręcz na srogą, a przynajmniej nieprzystępną.
Marshall nie czekałby na zaproszenie, gdyż uważał, że zawsze je posiadał, lecz mimo to zatrzymał się w miejscu, chcąc, żeby to ona podeszła do niego. Jakby prowadził właśnie niemą grę, o której istnieniu Court nawet nie wiedziała, jednakże samoistnie się jej poddawała, bo w kolejnej chwili puszczała już maszynkę i wędrowała w jego kierunku. Kolega musiał zająć się sobą sam. Jakże było mu przykro z tego powodu. Corey nie tracił już swojego jakże cennego czasu na owego mężczyznę, tylko pochłaniał wzrokiem zmierzającą w jego stronę blondynkę. Kącik jego ust drgnął ku górze. Wystarczył jej jeden ruch, jeden gest, jedno spojrzenie, by Marshall pragnął jej całej w dowolnej chwili, o dowolnej porze, nawet w dowolnym miejscu.
Pozwolił jej zacząć. Pozwolił jej. Nawet nie wiedziała, że właśnie walczyła o własne ułaskawienie, gdyż w jego własnych myślach rozgrywała już się rozprawa na jej temat. Na jej szczęście ten pocałunek ją uratował. Nie sprawił, że jego myśli się rozmyły, a on zapomniał o widzianym przed chwilą obrazku, jednak szala przechyliła się na jej korzyść, gdy ich wargi połączyły się w namiętnym pocałunku. Nie przerwał go, p o g ł ę b i ł, jakby nie całował jej od tygodni, jakby wracał stęskniony po długiej, służbowej podróży do swojej ukochanej. Jego łapy znalazły swoje miejsce na jej biodrach, przyciskając ją mocniej do swojego ciała i pokazując całemu zgromadzeniu czyja była, gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości. Zakończył ich pocałunek nieco zbyt intensywnym przegryzieniem jej wargi – żeby kara została wymierzona – jakby pragnął pokazać, żeby nie pozwalała sobie na zbyt wiele. Jego twarz odsunęła się nieznacznie do tyłu, powieki uniosły do góry, a jego czekoladowe spojrzenie zatopiło się w jej jasnych tęczówkach.
— Myślałaś, że nie przyjdę? Że pozwolę ci tu... zabawić się bez mojej obecności? — zapytał, może ją oskarżał, gdy nagle jego spojrzenie powędrowało za jej plecy. Nie musiała widzieć, na kogo patrzył, ale na pewno wiedziała. Intensywność jego spojrzenia zdradzała wszystko. Wrócił do jej tęczówek, nieco ugłaszczony jej potulnym przywitaniem, jednak nadal nie w pełni zadowolony z obrazu, który napotkał zaraz po wejściu. Jego dłonie wbiły się mocniej w jej ciało i zaczęły przesuwać do tyłu i lekko w dół w geście p o s i a d a n i a jej całej do własnej dyspozycji, tylko dla niego, na jego własny użytek. Nagle jego dłoń mocno, wymownie zacisnęła się na jej krągłym pośladku.
— Przepraszam za przerwanie. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z obsługi — powiedział nagle, znacznie głośniej, kierując swoje słowa do niego, ale nawet na niego nie patrząc. Nie przepraszał, Corey nigdy nikogo nie przepraszał tak naprawdę, szczerze. Może tylko Court zdarzyło mu się kilka razy, ale ona była w y j ą t k i e m od tej reguły. Ją jedyną traktował inaczej, niż wszystkich innych, którymi jawnie gardził. Przez ułamek sekundy wydawało się, że nawet był ukontentowany, jednak tylko dlatego, że miał ją z powrotem tam, gdzie zawsze chciał – w swoich objęciach i pod swoją k o n t r o l ą, podczas gdy reszta świata mogła tylko patrzeć.
Courtney Larue 
			 
			
					
				Oh, I miss the misery
				: czw wrz 04, 2025 1:46 pm
				autor: Courtney Larue
				Stała tak blisko, że czuła na skórze znajome napięcie, które zawsze wnosił ze sobą do pomieszczenia. Neonowe światło rozcinało półmrok, wyciągając z jego twarzy ostre kontury i to spojrzenie, które od pierwszej chwili wbijało się w nią jak ostrze. Nie musiał się odzywać, nie musiał jej wzywać - wystarczyło, że patrzył, a ona znalazła się tam, gdzie zawsze kończyła. Przy nim. Ich pocałunek był jak uderzenie - mocny, niecierpliwy, bezkompromisowy. Nie zostawiał przestrzeni na nic innego. Nie całował jej jak partnerki, którą się pieści, lecz jak własność, którą trzeba przypomnieć światu i samej właścicielce, do kogo należy. Gdy jego usta zderzyły się z jej wargami, poczuła znajome zawładnięcie, jakby zamknął na niej dłonie, które nigdy tak naprawdę jej nie puszczały. Nie broniła się, nie odsunęła. Oddała mu się w tym geście, jak zawsze - z mieszaniną kapitulacji i dziwnego, cichego pragnienia.Przygryzienie wargi zabolało, aż do drżenia mięśni, lecz nie wyrwała się. Przyjęła ból razem z pocałunkiem, jak coś nieodłącznego, coś, co od dawna było częścią ich historii. Palce zacisnęła mocniej na jego karku, jakby potrzebowała tego punktu zaczepienia, żeby nie osunąć się pod ciężarem emocji, które narastały w niej z każdym jego gestem. Kara, którą jej wymierzył, miała znaczyć jedno - że nadal miała dla niego wartość, że nadal mógł ją posiąść, kiedy tylko zechce.
Oddychała ciężko, gdy odsunął się od niej na ułamek sekundy. Jej spojrzenie, jasne i podenerwowane, spotkało się z jego ciemnym, intensywnym, w którym kryła się rozprawa bez słów.
— Obawiałam się, że nie przyjdziesz — Wyszeptała; głos miała ochrypły, cichy, nie dlatego, że chciała go prowokować, ale dlatego, że trudno było wydobyć z siebie więcej w tej chwili. I może naprawdę w to wierzyła - przez cały wieczór wypatrywała jego cienia, nawet jeśli wmawiała sobie, że nie.
Jego odpowiedź nie pozostawiała wątpliwości. Nie przychodził tu po to, by patrzeć, jak bawi się bez niego. Te słowa, wypowiedziane spokojnie, a jednak pełne oskarżenia, sprawiły, że napięcie w jej ramionach wzrosło. Wiedziała, na kogo patrzył, nie musiała się odwracać, by sprawdzić. Wystarczyła intensywność jego wzroku, ciężar chwili, cisza między nimi. Poddawała się jego dłoniom, gdy zacisnęły się mocniej na jej biodrach, zsunęły się niżej, aż zatrzymały się w miejscu jednoznacznym, brutalnym w swojej wymowie. Zadrżała, ale nie odsunęła się ani o centymetr. Wiedziała, że każdy jej ruch, każdy gest mógłby zostać źle odczytany - a ona nie chciała tego wieczoru dolewać oliwy do ognia. Jego ręka na jej ciele oznaczała więcej niż własność. Oznaczała, że wrócił, że nadal tu był, że nie zamienił jej na żadną inną.
Jej usta drgnęły, jakby chciała coś dodać, ale połknęła słowa. „To tylko praca, nic więcej” - te tłumaczenia zabrzmiałyby jak tanie kłamstwo. On nie wierzył w takie wyjaśnienia. Wierzył tylko w ton jej głosu, w sposób, w jaki patrzyła mu w oczy.
— Ale w końcu jesteś — Wydusiła więc jedynie, tak cicho, że na moment przestraszyła się, że mógłby jej nie usłyszeć.
A kiedy nagle odezwał się głośniej, zwracając swoje słowa do jej znajomego, poczuła dreszcz. Nie patrzył na niego, nawet nie obdarzył go spojrzeniem, a jednak jego słowa były ostrzem skierowanym w tamtą stronę. Wiedziała, że to był teatr - jak wszystko, co robił przy innych. A jednak dla niej miało to dodatkowe znaczenie. Był w tym rodzaj wyroku: przypomnienie, że nie mogła mieć innego świata poza tym, który wyznaczał on. Ale Courtney Larue nie chciała innego świata - swojego bez niego i jego bez niej. W tym całym popapranym chaosie odnajdywała to, czego inni szukali całe swoje życie: bratniej duszy i miłości aż po grób. Wiedziała, że cokolwiek by się działo, Cordian nie zastanawiałby się i z narażeniem własnego życia, skoczyłby za nią w przepaść. Ona była gotowa zrobić dla niego to samo.
Wbiła lekko paznokcie w skórę na jego karku, a swoje biodra docisnęła do jego. Z zadartą głową do góry obserwowała jego twarz, podziwiała go niczym greckiego boga wykutego z kamienia. Czubkiem nosa trąciła jego podbródek, by zwrócić na siebie uwagę. By odciągnąć jego myśli od potencjalnego zagrożenia w postaci gościa, którego wcześniej tatuowała - ów zagrożenie istniało tylko w jego głowie; zazdrość potrafiła zawładnąć jego ciałem, umysłem i emocjami. Trawiła go do samych kości. Nie mogła pozwolić by dziś - ani kiedykolwiek indziej - czuł, że ktoś może zająć jego miejsce.
— Tylko go dziarałam. Zresztą... przyszedł ze swoją żoną — Poinformowała Marshalla, z nieudawaną szczerością w głosie. Powiodła głową i wzrokiem na brunetkę siedzącą przy ścianie; miała ładną buzię, uroczą wręcz, była krągła i pociągająca. Nic dziwnego, że mężczyzna przed chwilą zażyczył sobie wytatuowanie oczu swojej partnerki. 
cordian h. marshall 
			 
			
					
				Oh, I miss the misery
				: sob wrz 06, 2025 1:27 pm
				autor: cordian h. marshall
				Przymrużył nieznacznie powieki, słysząc jej odpowiedź i lustrując ją swym ciemnym spojrzeniem. Analizował ją, sprawdzał prawdziwość jej wypowiedzi – czy próbowała go ugłaskać, uspokoić swoimi słowami, czy wypowiadała je szczerze i z przekonaniem. Nie ufał jej na słowo. Corey nie akceptował zapewnień jako formy zobowiązania, liczyły się czyny, za które Court ponosiła odpowiedzialność. Czyny, do których wielokrotnie Corey przypisywał własne interpretacje, więc nauczona ich wspólnym życiowym doświadczeniem, powinna wiedzieć, że nie jej własne intencje były dla niego najistotniejsze, tylko to jak on sam mógł je zinterpretować. Musiała być grzeczna względem innych, nie budzić wątpliwości, nie zachęcać swoimi posunięciami, a swoją niegrzeczną stronę mogła przedstawiać tylko w jego obecności.
Nachylił się ku niej, jego ciało emanowało ciepłem i znajomym zapachem. Wydawałoby się, że zmierza do jej ust, lecz minął je, wędrując w stronę jej policzka. Jego wargi musnęły subtelnie jej skórę i powędrowały dalej, zatrzymując się przy uchu. Milczał. Trzymał ją w niepewności, pozwalając jej jedynie poczuć jego ciepły, wilgotny oddech.
— Zawsze do ciebie wracam. Z a w s z e — podkreślił znacząco, powtarzając to jedno słowo, wypowiadając je wyraźniej i bardziej zdecydowanym tonem. Wyprostował się, wracając centralnie przed jej twarz, a jego usta zbliżyły się ponownie, jednak tym razem w zupełnie innym geście. Delikatnie musnęły jej czoło, zatrzymując się na nim na chwilę, zanim jego twarz ponownie wycofała się do tyłu. Zdała egzamin. Tak można było podsumować jego zachowanie – jak pogłaskanie psa po tym, jak oddał patyk, była g r z e c z n a, powinna tak trzymać dalej, żeby nie narażać się na jego niezadowolenie.
Jego ton, gdy zwracał się do jej kolegi, nie był agresywny, jednakże swoją stanowczością wyznaczał pewne granice, których nie należało przekraczać. Nie obchodziło go, czy tamten miał żonę, dziewczynę czy całą kolekcję zobowiązań. W świecie rządzonym przez pierwotne instynkty żadne umowy społeczne nie miały znaczenia, gdy do głosu dochodziło pożądanie. Zatem żona nie była żadnym gwarantem czystości tej sytuacji. Tym bardziej dla mężczyzny, bo oni mieli specyficzne spojrzenie na relacje z kobietami – czego świetnym przykładem był Cordian – chociaż on był jeszcze bardziej złożonym i nietypowym ewenementem, za którego obecny kształt odpowiadali jego rodzice, środowisko, w którym się wychował i jego własne doświadczenia życiowe, które nie oszczędzały go na niemal każdym etapie jego żywota.
— Mógłby przyjść nawet z mężem, nie obchodzi mnie to. Jak coś mi się nie spodoba, to zareaguje — powiedział, wpatrując się w jej jasne oczy, gdy jedna z jego dłoni oderwała się od jej ciała, by odnaleźć swoje miejsce na jej głowie i przejechać po jej miękkich włosach. Ostrzegał ją, że był w stanie obserwacji i czuwania. W końcu znajdowali się na imprezie, nawet jeżeli była mała i w wąskim gronie, to jednak atmosfera była swobodna, alkohol dostępny, rozmowy prywatne. Court musiała pamiętać, że teraz nie była już s a m a.
Marshall nie pozwolił jej odpowiedzieć. Pozostawił ją ze swoimi słowami, obejmując ją swoim ramieniem i odwracając się przodem do zgromadzonych, którzy ich obserwowali. Wspomniany mężczyzna odpowiedział coś w żartach, ale Corey nawet nie zareagował na jego słowa. Jego spojrzenie skoncentrowało się na żonie, której nie znał i którą wypadało, żeby poznał. Naparł na plecy blondynki, jednocześnie wykonując krok w stronę niewielkiego zgromadzenia. Wypadałoby się przywitać, jednakże Marshall nie przejmował się konwenansami w tak powszechnym postrzeganiu, mimo iż należytych manier nigdy mu nie brakowało. Wyciągnął dłoń w stronę nieznajomej brunetki.
— Nie mieliśmy okazji się poznać. Corey Marshall. Miło mi — powiedział, tonem, który brzmiał na szczery oraz ze szelmowskim uśmiechem namalowanym na twarzy. Nie było w nim wcześniejszej sztywności budzącej niemal grozę. Było zadowolenie z przybycia na spotkanie towarzyskie. Jedyne co nie zmieniło się, to fakt, że Court pozostawała nadal w jego objęciu. — Twój mąż ma dobry gust – i w tatuażach, i w kobietach — powiedział, jednocześnie uprzejmie komplementując kobietę, jak i doceniając pracę swojej ukochanej, którą teraz mógł zobaczyć, gdyż mężczyzna znalazł się bliżej i właśnie demonstrował innym swój najnowszy rysunek na ciele.
— W ramach świętowania serwujesz darmowe tatuaże? Chętnie skusiłbym się na coś nowego... może znajdziemy trochę miejsca — zażartował sobie, zerkając na swoje kolorowe ręce i mówiąc do Court, ale jednocześnie zwracając się do wszystkich i wprowadzając luźniejszą atmosferę. Po swoich słowach powrócił do niej swoim spojrzeniem, ponownie znaczącym i ciężkim, które sugerowało, że mówił na poważnie i oczekiwał, że zaproponuje mu coś interesującego – w co nie wątpił, bo on był chodzącym przykładem tego, że Courtney nie była tylko tatuatorką, lecz była także a r t y s t y k ą.
— Chcesz coś do picia, mała? — zapytał z tym pełniejszym uśmiechem, zwracając się do niej po raz pierwszy w ten sposób.  To zdrobnienie, które wypływało z jego ust jak naturalna pochwała, podkreślało nie tylko różnicę wzrostu między nimi, ale całą hierarchię ich świata – gdzie on górował, a ona należała.
Courtney Larue 
			 
			
					
				Oh, I miss the misery
				: wt wrz 23, 2025 9:02 pm
				autor: Courtney Larue
				Czuła, jak każda jego sylaba, każde słowo przeciąga po jej skórze niczym chłodne ostrze, które jednocześnie rani i koi. Zawsze miał ten dar - sprawiać, że zatracała granice między bólem a przyjemnością, między gniewem a tęsknotą. Jego obecność nie była czymś, co można było przyjąć obojętnie. Była jak porażenie prądem, jak przypomnienie, że życie potrafi być gwałtowne, brutalne i nieustannie wymagające oddechu w rytmie wyznaczanym przez niego.
Zaciskała palce na jego ramieniu, jakby tylko ten gest mógł uchronić ją przed rozpadnięciem się na kawałki. Znał ją na wylot - to wiedziała od zawsze. I wiedziała też, że każda próba ucieczki, każde słowo tłumaczenia - brzmiałoby jak nieudolna wymówka. Jego spojrzenie nie potrzebowało potwierdzeń. Nie wierzył w deklaracje, a ona dawno pogodziła się z tym, że w ich świecie nie istniały łatwe odpowiedzi. Istniała tylko ona, on, i ta niebezpieczna, szarpiąca duszę więź, której nie potrafiła zerwać, choć czasem pragnęła.
Kiedy jego usta dotknęły jej czoła, wstrzymała oddech. To było więcej niż pieszczota - to był wyrok. Zdała egzamin, jak pies przywołany gwizdem, jak uczennica, która odnalazła właściwą odpowiedź. I choć część jej wnętrza buntowała się przeciwko temu upokorzeniu, inna - większa, bardziej pierwotna - znajdowała w tym poczucie bezpieczeństwa. Bo w jego świecie, w tej chorej logice ich wspólnego bycia, oznaczało to jedno: że nadal była jego. Courtney wiedziała, że Cordian nosił w sobie coś, czego nigdy nie zdoła rozszyfrować do końca - a jednocześnie była jedyną osobą, która rozszyfrowała najwięcej. Jego mrok miał własną geometrię, własne prawa, a ona tylko błądziła po liniach tej układanki, starając się nie przekroczyć granicy. Bała się, że pewnego dnia natrafi na miejsce, z którego nie będzie powrotu. Ale bała się też bardziej, że to właśnie wtedy mogłaby go stracić. A stracić jego - znaczyło stracić siebie.
Zawisła więc w tej chwili, w jego ramionach, w ciężarze jego obecności, pozwalając, by jej ciało mówiło więcej niż mogłyby kiedykolwiek powiedzieć słowa. Wbiła paznokcie w jego koszulę, a kiedy ramieniem objął ją w obecności innych, poczuła mieszankę dumy i grozy. On nie ukrywał jej, nie odsuwał na bok - wręcz przeciwnie, trzymał przy sobie jak trofeum, jak dowód. Czuła na sobie spojrzenia zgromadzonych i zamiast zawstydzenia ogarnęło ją dziwne, gorące uniesienie. Była jego. Nie istniała inna wersja tej historii.
Słuchała jego słów, kiedy zwracał się do obcych - ton pełen uroku, ironii, nonszalancji. W jednej chwili potrafił być chłodem i wyrokiem, w drugiej uśmiechem, który rozbrajał każdą maskę. I choć powinna czuć się zagubiona w tym chaosie, paradoksalnie odnajdywała w nim spokój. Bo tylko on potrafił stworzyć przestrzeń, w której jej własne emocje nabierały sensu. Kiedy nazwał ją „małą”, coś w jej wnętrzu zadrżało. To słowo - drobne, pozornie czułe, a w istocie podszyte całą hierarchią, którą budował wokół siebie - sprawiło, że poczuła się jednocześnie krucha i nierozerwalnie związana z nim. Wiedziała, że dla innych to mogło brzmieć jak protekcjonalność, ale dla niej było zaklęciem. Było jego sposobem na to, by przypomnieć jej, że jest częścią świata, w którym to on decyduje, a ona - z własnej woli, za własną zgodą – zawsze wybiera jego stronę.
Courtney Larue była świadoma, że wiele osób nazwałoby tę relację zgubną, niebezpieczną, wręcz chorą. Ale dla niej była wszystkim. Bo w oczach Cordiana nie była tylko kobietą, nie była tylko kochanką. Była punktem, do którego zawsze wracał. I choć świat mógłby spłonąć, a ona mogłaby zostać z niczym, wiedziała jedno - on przyjdzie. Zawsze. I w tej chwili, czując jego ramię na swoich plecach i ciężar jego słów, Courtney poczuła, że nie chce żadnej innej rzeczywistości. Nawet jeśli oznaczała ona, że należała do niego bez reszty.
 — W lodówce jest piwko, powinno być już dobrze schłodzone. Jest też Twoje ulubione — Skinęła głową w odpowiedzi, wskazując niewielką lodówkę nieopodal stanowiska, na którym jeszcze niedawno tatuowała znajomego. — A co do Ciebie… — Mruknęła, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. Zdecydowanie miała ochotę nie tylko na stworzenie czegoś na jego ciele. — Zrobię co tylko zechcesz — Oczy jej błyszczały, wpatrzone w jego twarz. Śmiałym i trafnym określeniem byłoby, że ta kobieta kochała go najbardziej na świecie.
cordian h. marshall 
			 
			
					
				Oh, I miss the misery
				: pt paź 03, 2025 11:08 am
				autor: cordian h. marshall
				Cordian chełpił się swoją w ł a d z ą, którą jawnie posiadał nad Courtney. Nie nadużywał jej – przynajmniej we własnym przekonaniu – jednakże nie udawał też, że nie ma tej świadomości, iż blondynka była od niego zależna bardziej i głębiej niż inne kobiety tkwiące w zwyczajnych relacjach. Jednakże brało się to z faktu, iż ich związek nie miał w sobie niczego z wyblakłej przeciętności. Oni sami w sobie byli charakterystycznymi indywidualnościami o wyrazistym rysie, wyczuwalnym napięciu i nowoczesnej oprawie, natomiast razem tworzyli coś na kształt iskrzącego połączenia, które groziło spięciem czy wybuchem w najmniej oczekiwanych okolicznościach. 
Każdy jego gest wymierzony w jej kierunku był mieszanką szczerej, prawdziwej czułości, którą Corey darzył ją każdą cząsteczką swojego ciała, pomieszaną z satysfakcją płynącą ze świadomości specyficznej posesywności wiążącej ich dwa byty. Obdarowywał ją swoimi uczuciami, jednocześnie dając jej znaki, czy zachowywała się w zgodzie z jego oczekiwaniami, czy popełniała błędy, których nie akceptował. Marshall nie dawał jej choć chwili oddechu, swobody czy zapomnienia od własnych postulatów czy wytycznych, które na każdym kroku Larue musiała podołać, by z a d o w a l a ć ego swojego wybranka.
Cordian nie zareagował od razu na jej słowa, pozwalając by zawisły pomiędzy nimi w powietrzu, jakby w pomieszczeniu nie było nikogo poza ich dwójką. Jego wyraz twarzy wyglądał na niewzruszony, jedynie powieki stały się lekko przymrużone, źrenice powiększone, co zdradzało, iż w jego wnętrzu doszło do pobudzenia, którego pierwotnie próbował nie zdradzać.
— Co tylko zechcę? — powtórzył jej słowa, pozwalając im wybrzmieć ponownie, jakby realnie dawał jej szansę na wycofanie się z tej odpowiedzi, choć w rzeczywistości Courtney wiedziała, że nie miała żadnego wyboru, a co piękniejsze, prawdopodobnie ta świadomość wcale jej nie przeszkadzała, co było samo w sobie jeszcze bardziej pociągające. — To duże słowa jak na kobietę, która powinna wiedzieć, że jestem w y m a g a j ą c y — zaczął mówić, kierując się do wspomnianej wcześniej przez blondynkę lodówki. Wyciągnął z niej dwa piwa, w tym to swoje ulubione, otworzył jedno o drugie i odwrócił się ponownie w stronę swojej rozmówczyni. Celowo na tych kilka wydłużonych sekund pozostawił ją w niepewności i nieświadomości, cóż miałoby kryć się za jego potrzebami i czy one miałyby pokrywać się z sugestią ukrytą w jej chłonącym spojrzeniu i dwuznacznych słowach. — Lubię, gdy jesteś taka chętna — kontynuował, nie ukrywając już niczego pomiędzy swoimi słowami, tylko z charakterystyczną dla siebie bezczelnością i ignorancją wobec reszty świata  – czyli ludzi znajdujących się w pobliżu – skoncentrował całą swoją uwagę, i wszystkie swoje pragnienia, na tej jednej kobiecie, która była całym jego światem.
Zatrzymawszy się przed nią, wysunął butelkę z piwem w jej stronę. Tym razem nie zbliżył się bardziej, nie nachylił się nad nią, nie zagarnął jej do siebie, nie zrobił niczego takiego, wiedząc, że nawet jeżeli fizycznie jej teraz nie posiadał to jej najmroczniejsze myśli, były już całkowicie skoncentrowane na jego osobie. Nie musiał ściągać jej uwagi na siebie, nie musiał prezentować całemu światu, że była jego – gdyż ona swoją postawą, swoim spojrzeniem i swoim oddaniem demonstrowała to wystarczająco.
Marshall nie był człowiekiem, który zadawał samemu sobie zbyt wiele pytań dotyczących własnych emocji. Żył w świecie konkretów – władzy, wpływu, kontroli, które zawsze nierozerwalnie łączyły się z jego nazwiskiem – a Court wpisywała się w ten świat idealnie, bo nie próbowała go zmieniać. Nie próbowała go naprawiać czy lepić na nowo, jak robiły to inne kobiety, które przewinęły się przez jego życie. Ona po prostu... była. Była tam, gdy wracał. Była tam, gdy potrzebował. I co więcej – ona same tego c h c i a ł a. To właśnie było najbardziej uzależniające. Nie musiał jej przekonywać, manipulować czy nawet jej łamać – ona oddała mu się dobrowolnie, całkowicie, bez reszty, i ta świadomość była bardziej odurzająca niż jakikolwiek narkotyk.
— Chcę, żebyś zamknęła ten przybytek — powiedział tonem, który nie pozostawiał miejsca na dyskusję, choć w jego głosie nie było agresji, tylko rodzaj spokojnej pewności, że zostanie posłuchany. Leniwie przesunął butelką w powietrzu, jakby wskazywał niewidzialną granicę pomiędzy ich dwójką a resztą świata. — Wyprosisz wszystkich. Każdego z tych ludzi, którzy myślą, że mają dziś prawo do twojego czasu. A potem... — zawiesił głos, pozwalając jej wyobraźni dokończyć to zdanie na tysiąc różnych sposobów, a żaden z nich nie musiał pokrywać się z jego osobistą wizją. — Poświęcisz mi c a ł ą noc.
Nie dodał nic więcej. Nie musiał. Nie chciał. W jego było widać głód posiadania jej w każdym możliwym wymiarze, głód, który nigdy nie gasł całkowicie, tylko tląc się gdzieś w głębi, czekał na odpowiedni moment, by wybuchnąć pełnią.
Courtney Larue 
			 
			
					
				Oh, I miss the misery
				: ndz paź 12, 2025 8:04 am
				autor: Courtney Larue
				Przez dłuższą chwilę milczała, jakby jego słowa - spokojne, ale niepozostawiające miejsca na sprzeciw - potrzebowały przestrzeni, by naprawdę wniknąć w jej świadomość. Czuła, jak napięcie w powietrzu gęstnieje z każdą sekundą, jakby samo studio przestawało oddychać, a dźwięki śmiechu i muzyki z głośników zlały się w jeden przytłumiony szum. Patrzyła na niego. Na jego sylwetkę, na sposób, w jaki stał - jakby był u siebie, jakby nie istniał świat poza tym kawałkiem przestrzeni, który zajmował. Ta pewność siebie była jak ciężar, który znała aż nazbyt dobrze. Nosiła go w sobie od dawna, zakorzeniony w spojrzeniach, gestach, w niepisanym porozumieniu, które od początku tworzyło między nimi coś intensywnego, niebezpiecznie wciągającego. Przez moment wydawało się, że po prostu się podporządkuje. Że kiwnie głową, wyśle ludzi do domu i zamknie drzwi na klucz, jak kazał. Bo przecież wiedziała, że prędzej czy później i tak zrobi to, czego chciał - zawsze robiła. Ale coś w niej drgnęło. Może echo buntu, które zwykle pojawiało się w niej z opóźnieniem. Może cień tej Courtney sprzed niego, zanim nauczył ją, że posłuszeństwo może być równie uzależniające co dotyk.
Oparła się o blat, opuściła wzrok na butelkę. Zrobiła mały łyk - nie po to, żeby ugasić pragnienie, ale żeby kupić sobie kilka sekund ciszy. — Nie teraz — Powiedziała cicho, ale stanowczo. Głos miała przytłumiony, zachrypnięty, jakby każde słowo musiała siłą z siebie wytargać. — Daj im godzinę. To… tylko jedna godzina, Cordian.
Wypowiedzenie jego imienia miało w sobie coś miękkiego i niebezpiecznego zarazem. Patrzyła na niego spod przymkniętych powiek, z tym charakterystycznym spokojem, który nie był ani kapitulacją, ani wyzwaniem - raczej zawieszeniem broni. — To też ich wieczór — Dodała po chwili, tonem łagodnym, niemal przepraszającym, choć pod powierzchnią wibrowało napięcie, które znała tylko przy nim. — Ktoś przyniósł tort, więc chociaż go podajmy i będzie z głowy.
Unosząc dłoń, poprawiła włosy, gestem niepotrzebnie nerwowym, który zdradzał więcej, niż chciała. Wiedziała, że go to bawi. Wiedziała też, że ten jego spokój, ta cisza, która po nim zawsze zostawała - były gorsze od gniewu.
Podniosła na niego wzrok i wreszcie uśmiechnęła się, jakby próbowała rozładować coś, co dawno wymknęło się spod kontroli. — Obiecuję, że za godzinę będą już wszyscy poza drzwiami — Zawiesiła głos, nie odrywając od niego spojrzenia. — A potem… zrobię dokładnie to, czego będziesz chciał.
To nie był sprzeciw. To była prośba o chwilę, w której mogła jeszcze poczuć, że coś w tym miejscu należy tylko do niej - że nie oddała wszystkiego. Że choć przez sześćdziesiąt minut ten świat, pachnący tuszem, dymem i rozlanym piwem, wciąż jest jej. A mimo to, w jej głosie była miękka nuta uległości, której nie potrafiła z siebie wyplenić. Tego nie dało się już odwrócić - bo każda jej decyzja, każdy jej gest, ostatecznie i tak kończył się nim.
cordian h. marshall 
			 
			
					
				Oh, I miss the misery
				: śr paź 15, 2025 11:29 am
				autor: cordian h. marshall
				Swoimi słowami Courtney rozbudziła w nim coś więcej niż tylko wyobraźnię. A gdy Cordian czegoś chciał, to jawnie i bez zahamowań po to sięgał i zazwyczaj, to dostawał – a zwłaszcza od Court – więc i w tym przypadku spodziewał się, że jego ulubiona, piękna, seksowna i kusząca blondyneczka i tym razem da mu to, czego Marshall sobie od niej zażądał. Słowa sprzeciwu nie były mile widziane, ani spodziewane, jednakże pojawiły się w mgnieniu oka, psując to, co Court sama przed chwilą zbudowała.
W pierwszej chwili nie wydarzyło się zupełnie nic. Cordian nie zmienił wyrazu twarzy, nie zacisnął w gniewie szczęki, nie wykonał żadnego gwałtownego gestu, jego oczy nie zapłonęły złością, a jego mięśnie nie napięły się w gotowości do ataku. Stał dokładnie tak, jak wcześniej z butelką piwa w dłoni i spojrzeniem utkwionym w blondynce, jakby jej słowa musiały powoli do niego dotrzeć, bo jeszcze nie w pełni je przyjął, choć w rzeczywistości zrozumiał wszystko bardzo dobrze za pierwszym razem.
Leniwie uniósł butelkę w górę, upił większy łyk, nadal nie spuszczając z niej swego beznamiętnego wzroku. Zacisnął palce mocniej na szyjce.
— Godzinę. Dla tortu — powtórzył celowo, niemal ze słyszalnym rozbawieniem, żeby absurd tej wypowiedzi dotarł do jej uszu, gdy on powtórzył je swoim niskim, niezadowolonym głosem. Zaraz skinął głową, jakby wyrażał swoją zgodę, jednak nic bardziej mylnego, zwyczajnie przyjmował zawiedzenie, które wywołała swoją decyzją i przyjętym przez siebie kierunkiem działania. Nie pytał. Nie wątpił. Nie demonstrował gniewu. Okazywał tyko spokój, który – co Courtney powinna doskonale wiedzieć – był gorszy od krzyków i złości, które łatwo można było odwrócić, zdemaskować, obarczyć nimi winą jego twórcę, a spokój? Czyż nie wydawał się odpowiednią reakcją na niezgodę?
Marshall robił krok w jej stronę. Niezbyt szybki, nie agresywny. Po prostu znalazł się bliżej na tyle, by mogła poczuć jego zapach, ciepło, które zawsze ją otulały, gdy był w pobliżu. Nachylił się nieznacznie, jakby miał coś powiedzieć tylko dla niej, jakby świat wokół ich nie istniał – chociaż istniał, na co sama Courtney przed chwilą zwróciła uwagę.
— Ciekawe, kiedy zaczęłaś stawiać ich wyżej niż mnie, Court — powiedział cicho, głosem pozbawionym oskarżenia, ale pełnym rozczarowania. Szczerego i prawdziwego. Jednocześnie niemal z czułością, zaczesując kosmyk jej włosów na ucho. Myślałem, że gdy mówisz co tylko zechcę, to nie ma w tym gwiazdki z dopiskiem za godzinę, po torcie.
Cofnął się. Nie gwałtownie, nie teatralnie. Tylko o tyle, by przestrzeń między nimi stała się namacalna.
— Ale oczywiście, to ich wieczór. Rozumiem — dodał lżejszym tonem, niemal nonszalanckim, wzruszając ramionami, jakby nagle przestało go to obchodzić. Jakby to, co przed chwilą go budowało, napawało i nakręcało, już wcale nie istniało i nawet nie pozostawiło po sobie najmniejszego śladu. 
I wtedy się odwrócił. Nie wyszedł. Nie trzasnął drzwiami. Po prostu przestał na nią patrzeć i ruszył w stronę grupy ludzi przy stoliku w rogu pomieszczenia. Przysiadł się do nich z butelką w ręku, skinął głową na powitanie, jakby był tu u siebie. Jakby to była jego impreza. Jakby Courtney była tylko kolejną osobą w pomieszczeniu, a nie tą j e d y n ą, dla której tu przyszedł. Chciała być tłumem, więc zostawała niewidzialna.
— Podobno ktoś przyniósł tort. Może w końcu go zobaczymy, co? — rzucił ze swoim szerokim uśmiechem, który zwykle rezerwował dla interesów, dla obcych, dla ludzi bez znaczenia, dla przedstawienia, które trwało w najlepsze.
Cordian był uprzejmy, swobodny, jakby całe napięcie, które jeszcze przed chwilą wisiało między nim a Court, rozpłynęło się w powietrzu. Prędko wdał się w nic nieznaczącą pogawędkę o tatuażach, bo przecież to był przewodni temat w tym towarzystwie, a on sam mógł też wypowiedzieć się w tej dziedzinie.
Ale nie spojrzał na nią. Ani razu.
Siedział tyłem, rozmawiał, pił piwo, żartował i kompletnie ją wymazał. Jakby nie było jej w tym pokoju. Jakby ostatnie kilka minut nie miało miejsca. Jakby wszystko, co powiedziała, każde słowo – po prostu przestały mieć znaczenie. Skoro Courtney wybrała ich, to niech ma ich towarzystwo. Niech poczuje, jak to jest, gdy Cordian Marshall jest w pokoju – ale nie dla niej.
Courtney Larue