Strona 1 z 1
Oh, I miss the misery
: śr wrz 03, 2025 8:47 pm
autor: Courtney Larue
I miss the bad things, the way you hate me
I miss the screaming, the way that you blame me
Miss the phone calls when it's your fault
I miss the late nights, don't miss you at all
Czuła zapach tuszu mocniej niż alkoholu, choć kieliszek wina dawno przestał być jeden. Studio, które zwykle pachniało sterylną mieszanką spirytusu i lateksu, tej nocy tonęło w dymie papierosów, w śmiechu rozchodzącym się echem od zielonych ścian i w jej własnej adrenalinie, która nie dawała jej usiedzieć w miejscu. Black Thorn miał dziś swoje pierwsze urodziny. Rok temu otwierała drzwi, zaciągając się niepewnością i dumą, teraz - rozsiadała się na obrotowym krześle tatuażystki, jakby każdy centymetr podłogi należał do niej. Byli tam znajomi, kilka twarzy bliższych i dalszych, ludzie z miasta. Z głośników sączył się ciężki rock; winyl, który trzeszczał w najbardziej nieodpowiednich momentach. Na ladzie zamiast folderów z projektami stały butelki - whiskey, gin, kilka tanich piw w zgrzewce. W kącie ktoś rozsiadł się na kanapie i śmiał tak głośno, że wibrowały szyby w drzwiach.Trzymała maszynkę jak przedłużenie własnej ręki. Wibracje przenosiły się na palce, na nerwy, aż do ramion. Tusz wchodził w skórę jej kolegi, który zgrywał twardziela, choć oczy zdradzały, że wcale nie jest mu tak lekko. Ona była skupiona, ale nie poważna. Śmiała się, podkpiwała, przerywała, żeby zaciągnąć się jointem, a potem wracała do pracy, jak gdyby nigdy nic.
— To będzie wyglądało naprawdę zajebiście — Rzuciła, poprawiając włosy, które wymknęły się spod czerwonej chusty zawiązanej na głowie. Była zmęczona i pobudzona jednocześnie. Jak zawsze, kiedy robiła coś dla siebie, a nie dla klienta. Była w centrum wszystkiego, a jednocześnie w środku pustki, której nikt nie umiałby dotknąć. Patrzyła na ściany obwieszone ramkami z jej rysunkami, na neon nad wejściem, który pulsował matowym światłem jak rozedrgane serce. Czuła dumę, cholerną dumę, ale też znajomy ciężar: rok minął, a wcale nie czuła się spokojniejsza. Tylko starsza o kilka siniaków i rozczarowań.
Wszyscy krążyli wokół niej - z papierosami, ze szklankami, z kolejnymi żartami. Court była osią tego chaosu, kręgosłupem całego wieczoru. Ktoś przyszedł po szybki tatuaż „na pamiątkę” i wychodził z zakrwawionym, ale dumnym ramieniem. Ktoś inny kładł się obok niej na podłodze, opowiadając historię tak absurdalną, że nawet jej brakowało słów do skomentowania. Tylko, że każde ich słowo odbijało się w niej pustym echem. W środku miała coś na kształt czarnej dziury, którą wypełniała kieliszkami i śmiechem, a na zewnątrz - była głośna, dzika, bezkompromisowa. To był jej wieczór. Jej dzień. Jej studio. A jednak coś nie dawało jej spokoju. Może to, że przez cały czas czekała na coś jeszcze, na kogoś, kto wcale nie obiecał, że się pojawi.
Gdzieś między jednym śmiechem a kolejnym dymem, między kolejnym kieliszkiem a wymienionym spojrzeniem, poczuła, że w środku jest... pusta. Może dlatego tego wieczoru tatuowała ludzi tak, jakby pisała coś na własnej skórze - jakby próbowała na ich ciałach zapisać swoją własną historię. Nie wiedziała, kiedy dokładnie, ale drzwi się otworzyły. Najpierw pomyślała, że to kolejny spóźniony znajomy, ktoś, kto przyniesie wódę albo papierosy. Ale potem zobaczyła sylwetkę, której nie dało się pomylić z żadną inną.
Światło neonów obrysowywało go ostrym konturem, a ona poczuła, że całe Black Thorn, ze swoim hałasem, alkoholem i śmiechem, na moment zamilkło.
Odłożyła maszynkę, skończony tatuaż przetarła papierem, wcześniej polewając go rozwodnionym mydłem. Mężczyzna, którego tatuowała bez słowa sięgnął po folię i sam zaczął rozwijać ją nad zaczerwienioną kończyną. Courtney była jak w transie; właściwie śmiałym i trafnym określeniem byłoby, że nie pamiętała drogi od krzesła do drzwi. Gdy podeszła do niego, jej mokre od śliny i alkoholu wargi, lekko uchyliły się. Iskrzący żar jointa, który trzymała w prawej dłoni upadł na podłogę, jednak to nie było ważne. Oczami, na wpół przymrużonymi, lustrowała jego twarz. Znała każdy jej centymetr i pamiętała zapach. Był jej. Od zawsze i na zawsze.
Nie pamiętała jak zakończyło się ich ostatnie spotkanie; zakończeń mieli wiele, tyle samo co początków. Bez wahania wspięła się na palce, zadarła podbródek i obdarowała go długim, zachłannym pocałunkiem. Pocałunkiem, który wyrażał słowa: kocham cię nad życie, popaprańcu.
cordian h. marshall
Oh, I miss the misery
: śr wrz 03, 2025 11:35 pm
autor: cordian h. marshall
Nieobecność Marshalla na początku branżowej imprezy naturalnie była całkowicie zamierzona z racji, iż był on bardzo niecierpliwy. Nie lubił czekać na rozwój wydarzeń, bo za szybko się nudził, nie lubił uczestniczyć w przygotowaniach, od małego zawsze przychodził na gotowe, natomiast uwielbiał zjawiać się w trakcie – i często z niekoniecznie dobrych przyczyn – zwracać na siebie uwagę całego towarzystwa. Najpewniej tego dnia należało zachować się inaczej, gdyż to nie on był g w i a z d ą, nie wokół jego osoby miała toczyć się cała zabawa, aczkolwiek nic nie stało na przeszkodzie, by skupić uwagę wszystkich na sobie, zaraz po przekroczeniu progu Black Thorn.
Impreza – będąca w istocie niewielkim spotkaniem – trwała w najlepsze, o czym świadczył roznoszący się gwar oraz zapach palonych papierosów. Corey kończył właśnie palić swojego, pozwalając sobie na tą chwilę błogiego relaksu, zanim jeszcze wszedł do środka. Słyszał ich głosy, rozmowy, które toczyły się w środku, raczej ich strzępki, jednak składał wszystko w całość – przynajmniej w jego własnym mniemaniu. Upuściwszy papierosa na betonowe podłoże, nawet go nie przygasił, tylko powędrował do środka, pojawiając się w najlepszym możliwym momencie.
Zatrzymał się w progu, a jego spojrzenie skoncentrowało się na skupionej blondynce, oddającej się swojemu powołaniu, do którego została stworzona. Świadczyły o tym liczne tatuaże, znajdujące się na jego skórze, które wyszły spod jej ręki. Tym razem jej talent przenosił się na skórę innego szczęśliwca, na którego twarz przeniosło się jego ciemne spojrzenie. Znał go, nawet dobrze, gdyż jego wizyty w studio w pewnym momencie nabrały na stabilnej częstotliwości. Był jednym z nich, Court nawet czasem o nim wspominała – oczywiście w kontekście jego pracy – jednakże tym razem Corey spojrzał na niego inaczej, mniej przychylnie. Oddanie swojej skóry pod tatuaż dla osoby, która posiadała ich wiele nie było ogromnym poświęceniem. Jednak oddanie jej osobie z jointem w ustach znaczyło już o pewnym zobowiązaniu, zaufaniu, oddaniu… spoufaleniu – ta myśl jawnie mu się nie spodobała, co znalazło wyraz na jego twarzy. Ta w ostrym świetle neonów wyglądała wręcz na srogą, a przynajmniej nieprzystępną.
Marshall nie czekałby na zaproszenie, gdyż uważał, że zawsze je posiadał, lecz mimo to zatrzymał się w miejscu, chcąc, żeby to ona podeszła do niego. Jakby prowadził właśnie niemą grę, o której istnieniu Court nawet nie wiedziała, jednakże samoistnie się jej poddawała, bo w kolejnej chwili puszczała już maszynkę i wędrowała w jego kierunku. Kolega musiał zająć się sobą sam. Jakże było mu przykro z tego powodu. Corey nie tracił już swojego jakże cennego czasu na owego mężczyznę, tylko pochłaniał wzrokiem zmierzającą w jego stronę blondynkę. Kącik jego ust drgnął ku górze. Wystarczył jej jeden ruch, jeden gest, jedno spojrzenie, by Marshall pragnął jej całej w dowolnej chwili, o dowolnej porze, nawet w dowolnym miejscu.
Pozwolił jej zacząć. Pozwolił jej. Nawet nie wiedziała, że właśnie walczyła o własne ułaskawienie, gdyż w jego własnych myślach rozgrywała już się rozprawa na jej temat. Na jej szczęście ten pocałunek ją uratował. Nie sprawił, że jego myśli się rozmyły, a on zapomniał o widzianym przed chwilą obrazku, jednak szala przechyliła się na jej korzyść, gdy ich wargi połączyły się w namiętnym pocałunku. Nie przerwał go, p o g ł ę b i ł, jakby nie całował jej od tygodni, jakby wracał stęskniony po długiej, służbowej podróży do swojej ukochanej. Jego łapy znalazły swoje miejsce na jej biodrach, przyciskając ją mocniej do swojego ciała i pokazując całemu zgromadzeniu czyja była, gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości. Zakończył ich pocałunek nieco zbyt intensywnym przegryzieniem jej wargi – żeby kara została wymierzona – jakby pragnął pokazać, żeby nie pozwalała sobie na zbyt wiele. Jego twarz odsunęła się nieznacznie do tyłu, powieki uniosły do góry, a jego czekoladowe spojrzenie zatopiło się w jej jasnych tęczówkach.
— Myślałaś, że nie przyjdę? Że pozwolę ci tu... zabawić się bez mojej obecności? — zapytał, może ją oskarżał, gdy nagle jego spojrzenie powędrowało za jej plecy. Nie musiała widzieć, na kogo patrzył, ale na pewno wiedziała. Intensywność jego spojrzenia zdradzała wszystko. Wrócił do jej tęczówek, nieco ugłaszczony jej potulnym przywitaniem, jednak nadal nie w pełni zadowolony z obrazu, który napotkał zaraz po wejściu. Jego dłonie wbiły się mocniej w jej ciało i zaczęły przesuwać do tyłu i lekko w dół w geście p o s i a d a n i a jej całej do własnej dyspozycji, tylko dla niego, na jego własny użytek. Nagle jego dłoń mocno, wymownie zacisnęła się na jej krągłym pośladku.
— Przepraszam za przerwanie. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z obsługi — powiedział nagle, znacznie głośniej, kierując swoje słowa do niego, ale nawet na niego nie patrząc. Nie przepraszał, Corey nigdy nikogo nie przepraszał tak naprawdę, szczerze. Może tylko Court zdarzyło mu się kilka razy, ale ona była w y j ą t k i e m od tej reguły. Ją jedyną traktował inaczej, niż wszystkich innych, którymi jawnie gardził. Przez ułamek sekundy wydawało się, że nawet był ukontentowany, jednak tylko dlatego, że miał ją z powrotem tam, gdzie zawsze chciał – w swoich objęciach i pod swoją k o n t r o l ą, podczas gdy reszta świata mogła tylko patrzeć.
Courtney Larue
Oh, I miss the misery
: czw wrz 04, 2025 1:46 pm
autor: Courtney Larue
Stała tak blisko, że czuła na skórze znajome napięcie, które zawsze wnosił ze sobą do pomieszczenia. Neonowe światło rozcinało półmrok, wyciągając z jego twarzy ostre kontury i to spojrzenie, które od pierwszej chwili wbijało się w nią jak ostrze. Nie musiał się odzywać, nie musiał jej wzywać - wystarczyło, że patrzył, a ona znalazła się tam, gdzie zawsze kończyła. Przy nim. Ich pocałunek był jak uderzenie - mocny, niecierpliwy, bezkompromisowy. Nie zostawiał przestrzeni na nic innego. Nie całował jej jak partnerki, którą się pieści, lecz jak własność, którą trzeba przypomnieć światu i samej właścicielce, do kogo należy. Gdy jego usta zderzyły się z jej wargami, poczuła znajome zawładnięcie, jakby zamknął na niej dłonie, które nigdy tak naprawdę jej nie puszczały. Nie broniła się, nie odsunęła. Oddała mu się w tym geście, jak zawsze - z mieszaniną kapitulacji i dziwnego, cichego pragnienia.Przygryzienie wargi zabolało, aż do drżenia mięśni, lecz nie wyrwała się. Przyjęła ból razem z pocałunkiem, jak coś nieodłącznego, coś, co od dawna było częścią ich historii. Palce zacisnęła mocniej na jego karku, jakby potrzebowała tego punktu zaczepienia, żeby nie osunąć się pod ciężarem emocji, które narastały w niej z każdym jego gestem. Kara, którą jej wymierzył, miała znaczyć jedno - że nadal miała dla niego wartość, że nadal mógł ją posiąść, kiedy tylko zechce.
Oddychała ciężko, gdy odsunął się od niej na ułamek sekundy. Jej spojrzenie, jasne i podenerwowane, spotkało się z jego ciemnym, intensywnym, w którym kryła się rozprawa bez słów.
— Obawiałam się, że nie przyjdziesz — Wyszeptała; głos miała ochrypły, cichy, nie dlatego, że chciała go prowokować, ale dlatego, że trudno było wydobyć z siebie więcej w tej chwili. I może naprawdę w to wierzyła - przez cały wieczór wypatrywała jego cienia, nawet jeśli wmawiała sobie, że nie.
Jego odpowiedź nie pozostawiała wątpliwości. Nie przychodził tu po to, by patrzeć, jak bawi się bez niego. Te słowa, wypowiedziane spokojnie, a jednak pełne oskarżenia, sprawiły, że napięcie w jej ramionach wzrosło. Wiedziała, na kogo patrzył, nie musiała się odwracać, by sprawdzić. Wystarczyła intensywność jego wzroku, ciężar chwili, cisza między nimi. Poddawała się jego dłoniom, gdy zacisnęły się mocniej na jej biodrach, zsunęły się niżej, aż zatrzymały się w miejscu jednoznacznym, brutalnym w swojej wymowie. Zadrżała, ale nie odsunęła się ani o centymetr. Wiedziała, że każdy jej ruch, każdy gest mógłby zostać źle odczytany - a ona nie chciała tego wieczoru dolewać oliwy do ognia. Jego ręka na jej ciele oznaczała więcej niż własność. Oznaczała, że wrócił, że nadal tu był, że nie zamienił jej na żadną inną.
Jej usta drgnęły, jakby chciała coś dodać, ale połknęła słowa. „To tylko praca, nic więcej” - te tłumaczenia zabrzmiałyby jak tanie kłamstwo. On nie wierzył w takie wyjaśnienia. Wierzył tylko w ton jej głosu, w sposób, w jaki patrzyła mu w oczy.
— Ale w końcu jesteś — Wydusiła więc jedynie, tak cicho, że na moment przestraszyła się, że mógłby jej nie usłyszeć.
A kiedy nagle odezwał się głośniej, zwracając swoje słowa do jej znajomego, poczuła dreszcz. Nie patrzył na niego, nawet nie obdarzył go spojrzeniem, a jednak jego słowa były ostrzem skierowanym w tamtą stronę. Wiedziała, że to był teatr - jak wszystko, co robił przy innych. A jednak dla niej miało to dodatkowe znaczenie. Był w tym rodzaj wyroku: przypomnienie, że nie mogła mieć innego świata poza tym, który wyznaczał on. Ale Courtney Larue nie chciała innego świata - swojego bez niego i jego bez niej. W tym całym popapranym chaosie odnajdywała to, czego inni szukali całe swoje życie: bratniej duszy i miłości aż po grób. Wiedziała, że cokolwiek by się działo, Cordian nie zastanawiałby się i z narażeniem własnego życia, skoczyłby za nią w przepaść. Ona była gotowa zrobić dla niego to samo.
Wbiła lekko paznokcie w skórę na jego karku, a swoje biodra docisnęła do jego. Z zadartą głową do góry obserwowała jego twarz, podziwiała go niczym greckiego boga wykutego z kamienia. Czubkiem nosa trąciła jego podbródek, by zwrócić na siebie uwagę. By odciągnąć jego myśli od potencjalnego zagrożenia w postaci gościa, którego wcześniej tatuowała - ów zagrożenie istniało tylko w jego głowie; zazdrość potrafiła zawładnąć jego ciałem, umysłem i emocjami. Trawiła go do samych kości. Nie mogła pozwolić by dziś - ani kiedykolwiek indziej - czuł, że ktoś może zająć jego miejsce.
— Tylko go dziarałam. Zresztą... przyszedł ze swoją żoną — Poinformowała Marshalla, z nieudawaną szczerością w głosie. Powiodła głową i wzrokiem na brunetkę siedzącą przy ścianie; miała ładną buzię, uroczą wręcz, była krągła i pociągająca. Nic dziwnego, że mężczyzna przed chwilą zażyczył sobie wytatuowanie oczu swojej partnerki.
cordian h. marshall
Oh, I miss the misery
: sob wrz 06, 2025 1:27 pm
autor: cordian h. marshall
Przymrużył nieznacznie powieki, słysząc jej odpowiedź i lustrując ją swym ciemnym spojrzeniem. Analizował ją, sprawdzał prawdziwość jej wypowiedzi – czy próbowała go ugłaskać, uspokoić swoimi słowami, czy wypowiadała je szczerze i z przekonaniem. Nie ufał jej na słowo. Corey nie akceptował zapewnień jako formy zobowiązania, liczyły się czyny, za które Court ponosiła odpowiedzialność. Czyny, do których wielokrotnie Corey przypisywał własne interpretacje, więc nauczona ich wspólnym życiowym doświadczeniem, powinna wiedzieć, że nie jej własne intencje były dla niego najistotniejsze, tylko to jak on sam mógł je zinterpretować. Musiała być grzeczna względem innych, nie budzić wątpliwości, nie zachęcać swoimi posunięciami, a swoją niegrzeczną stronę mogła przedstawiać tylko w jego obecności.
Nachylił się ku niej, jego ciało emanowało ciepłem i znajomym zapachem. Wydawałoby się, że zmierza do jej ust, lecz minął je, wędrując w stronę jej policzka. Jego wargi musnęły subtelnie jej skórę i powędrowały dalej, zatrzymując się przy uchu. Milczał. Trzymał ją w niepewności, pozwalając jej jedynie poczuć jego ciepły, wilgotny oddech.
— Zawsze do ciebie wracam. Z a w s z e — podkreślił znacząco, powtarzając to jedno słowo, wypowiadając je wyraźniej i bardziej zdecydowanym tonem. Wyprostował się, wracając centralnie przed jej twarz, a jego usta zbliżyły się ponownie, jednak tym razem w zupełnie innym geście. Delikatnie musnęły jej czoło, zatrzymując się na nim na chwilę, zanim jego twarz ponownie wycofała się do tyłu. Zdała egzamin. Tak można było podsumować jego zachowanie – jak pogłaskanie psa po tym, jak oddał patyk, była g r z e c z n a, powinna tak trzymać dalej, żeby nie narażać się na jego niezadowolenie.
Jego ton, gdy zwracał się do jej kolegi, nie był agresywny, jednakże swoją stanowczością wyznaczał pewne granice, których nie należało przekraczać. Nie obchodziło go, czy tamten miał żonę, dziewczynę czy całą kolekcję zobowiązań. W świecie rządzonym przez pierwotne instynkty żadne umowy społeczne nie miały znaczenia, gdy do głosu dochodziło pożądanie. Zatem żona nie była żadnym gwarantem czystości tej sytuacji. Tym bardziej dla mężczyzny, bo oni mieli specyficzne spojrzenie na relacje z kobietami – czego świetnym przykładem był Cordian – chociaż on był jeszcze bardziej złożonym i nietypowym ewenementem, za którego obecny kształt odpowiadali jego rodzice, środowisko, w którym się wychował i jego własne doświadczenia życiowe, które nie oszczędzały go na niemal każdym etapie jego żywota.
— Mógłby przyjść nawet z mężem, nie obchodzi mnie to. Jak coś mi się nie spodoba, to zareaguje — powiedział, wpatrując się w jej jasne oczy, gdy jedna z jego dłoni oderwała się od jej ciała, by odnaleźć swoje miejsce na jej głowie i przejechać po jej miękkich włosach. Ostrzegał ją, że był w stanie obserwacji i czuwania. W końcu znajdowali się na imprezie, nawet jeżeli była mała i w wąskim gronie, to jednak atmosfera była swobodna, alkohol dostępny, rozmowy prywatne. Court musiała pamiętać, że teraz nie była już s a m a.
Marshall nie pozwolił jej odpowiedzieć. Pozostawił ją ze swoimi słowami, obejmując ją swoim ramieniem i odwracając się przodem do zgromadzonych, którzy ich obserwowali. Wspomniany mężczyzna odpowiedział coś w żartach, ale Corey nawet nie zareagował na jego słowa. Jego spojrzenie skoncentrowało się na żonie, której nie znał i którą wypadało, żeby poznał. Naparł na plecy blondynki, jednocześnie wykonując krok w stronę niewielkiego zgromadzenia. Wypadałoby się przywitać, jednakże Marshall nie przejmował się konwenansami w tak powszechnym postrzeganiu, mimo iż należytych manier nigdy mu nie brakowało. Wyciągnął dłoń w stronę nieznajomej brunetki.
— Nie mieliśmy okazji się poznać. Corey Marshall. Miło mi — powiedział, tonem, który brzmiał na szczery oraz ze szelmowskim uśmiechem namalowanym na twarzy. Nie było w nim wcześniejszej sztywności budzącej niemal grozę. Było zadowolenie z przybycia na spotkanie towarzyskie. Jedyne co nie zmieniło się, to fakt, że Court pozostawała nadal w jego objęciu. — Twój mąż ma dobry gust – i w tatuażach, i w kobietach — powiedział, jednocześnie uprzejmie komplementując kobietę, jak i doceniając pracę swojej ukochanej, którą teraz mógł zobaczyć, gdyż mężczyzna znalazł się bliżej i właśnie demonstrował innym swój najnowszy rysunek na ciele.
— W ramach świętowania serwujesz darmowe tatuaże? Chętnie skusiłbym się na coś nowego... może znajdziemy trochę miejsca — zażartował sobie, zerkając na swoje kolorowe ręce i mówiąc do Court, ale jednocześnie zwracając się do wszystkich i wprowadzając luźniejszą atmosferę. Po swoich słowach powrócił do niej swoim spojrzeniem, ponownie znaczącym i ciężkim, które sugerowało, że mówił na poważnie i oczekiwał, że zaproponuje mu coś interesującego – w co nie wątpił, bo on był chodzącym przykładem tego, że Courtney nie była tylko tatuatorką, lecz była także a r t y s t y k ą.
— Chcesz coś do picia, mała? — zapytał z tym pełniejszym uśmiechem, zwracając się do niej po raz pierwszy w ten sposób. To zdrobnienie, które wypływało z jego ust jak naturalna pochwała, podkreślało nie tylko różnicę wzrostu między nimi, ale całą hierarchię ich świata – gdzie on górował, a ona należała.
Courtney Larue