Strona 1 z 1

my dearest friend and enemy

: pn wrz 22, 2025 8:37 pm
autor: hector golding
one
when I look into your eyes, it feels like
I went nowhere, and all I got was nothing
Powietrze w hali było chłodne. Niosło ze sobą echo pustych trybun, a tafla, gładka niczym lustro, kusiła, by znów poczuć jej znajomy opór pod płozami. Poddał się temu pragnieniu kiedy tylko zasznurował łyżwy; zaczął od prostych ruchów, długich, równych ślizgów, które pozwalały mu przypomnieć sobie, jak jego ciało układa się w rytmie, którego nie słyszał od dawna. Mięśnie rozluźniały się powoli, ramiona odnajdywały dawne gesty, jakby wyciągnięte prosto z pamięci. Jakby robił to od zawsze, bez przerwy.
Gdy nabrał odwagi, pozwolił sobie na coś więcej – obroty, piruety, delikatne podskoki. W pojedynkę wszystko wydawało się prostsze, kontrolowane. Dla niego jazda była niczym matematyka: idealnie wyliczony kąt, kontrola nad ciałem, harmonia z zasadami. I choć każdy obrót pozostawiał za sobą smugę lodowego pyłu, nie dostrzegał go, zbyt zamknięty we własnych myślach. Te kołatały głucho w jego głowie, przypominając o wszystkim, co miało miejsce; o tym, że wracał tu po latach, że druga szansa nie zdarza się często, ale jednocześnie boleśnie świadomy, ile kosztowało go odejście. i ile zostawił za sobą poprzednio.
Kiedy wjeżdżał w kolejny zamaszysty obrót, kątem oka dostrzegł sylwetkę przy wejściu. Przez ułamek sekundy czas się zatrzymał, a on zastygł w tej samej pozycji. Nie zmyliliby go ani ruch, ani sposób, w jaki stanęła, ani nawet cień w spojrzeniu. Dawniej, jeszcze zanim nazywali siebie partnerami na lodzie, zanim ich dłonie splatały się przy każdym podnoszeniu, nauczył się rozpoznawać ją z daleka. Teraz uderzyła go nie tyle jej obecność, co fakt, że była właśnie tutaj, w tym samym czasie.
Serce w jego piersi zabiło mocniej nawet po tych wszystkich latach. Instynkt podpowiadał, że należało uciekać, ale nie był w stanie zmusić się do ruchu. Wiedział doskonale, co się wydarzy: widział oczami wyobraźni kolejne minuty, godziny, a nawet dni, to, że każde spojrzenie, każdy krok, przypomni mu o tym, co stracił, gdy dekadę temu wybrał inny tor. Jednocześnie wiedział też, że nie zrobi tego – przecież nigdy nie pozwolił sobie na wycofanie, gdy w grę wchodziła ambicja, a teraz... ambicja była wszystkim. Musiał sięgnąć po tę szansę, o s t a t n i ą w życiu, nawet jeśli oznaczało to stanięcie twarzą w twarz z przeszłością, której nigdy tak naprawdę nie pogrzebał.
Zwolnił i zatrzymał się na środku tafli, ostrza zaskrzypiały krótko. Czuł, jak mięśnie jego ramion napinają się same, bez jego kontroli; czuł pulsowanie w skroniach, dziwną mieszaninę złości i tęsknoty. Chociaż najchętniej zniknąłby z jej pola widzenia, wiedział, że to niemożliwe. Willow była tu, a on był tu z nią. Raz jeszcze, na nowo. Jakby czas zatoczył pełne koło.
Powietrze zgęstniało, gdy ich spojrzenia w końcu się spotkały. Wszystkie myśli, które jeszcze przed chwilą krążyły wokół kroków i sekwencji, nagle uleciały, pozostawiając pustkę. Obserwując jej delikatne ruchy czuł się tak, jakby ubiegła dekada była jakimś niedopowiedzeniem, jakby dzielił ich nie czas, a przepaść. I może tak właśnie było.
Zebrał się w sobie dopiero po chwili, przeciągając językiem po suchych wargach.
Willow – rzucił, niby na powitanie; jej imię wybrzmiało cicho, jakby tylko sprawdzał, czy wciąż smakuje tak samo na języku. W jego głosie nie było swobody, a raczej ostrożność, jakby zbliżał się do cienkiej tafli lodu, gotowej pęknąć pod pierwszym naciskiem. Podświadomie uniósł brodę wyżej, próbując przywołać na twarz maskę spokoju. Miał swoją małą obsesję budowania wokół siebie wrażenia absolutnej kontroli, a ten wyraz twarzy był jej częścią, od lat nosił go w każdej zawodowej sytuacji. Zazwyczaj przychodziło mu to z dziecinną łatwościa, ale nie teraz. Teraz każdy nerw zdawał się pamiętać, kim dla niego była – nie tylko jako partnerka, ale ktoś więcej, choć nigdy nie odważył się tego nazwać. Teraz zaś musiał udawać, że są jedynie parą na lodzie i że przeszłość nie ma znaczenia.

Willow Greenfield

my dearest friend and enemy

: pn wrz 22, 2025 10:02 pm
autor: Willow Greenfield
Coraz mocniej zastanawiała się, czy może i ona nie powinna przejść na emeryturę i zająć się czymś innym, choć nie była pewna, czym dokładnie, bo to łyżwy od niemal zawsze były całym jej życiem i pewna część jej — czasem wydawało jej się, że ta zdecydowanie przeważająca — nie była pewna, czy bez niemal codziennych treningów i tej rutyny, do której przywykła przez lata, nadal byłaby sobą, czy może tylko jakimś marnym cieniem, desperacko próbującym udawać człowieka. Być może dlatego zgodziła się na, w jej opinii, szalony plan jej trenera, by się nie poddawać i znaleźć nowego partnera. Odpuszczanie nigdy nie było w jej stylu, ale decyzja Toma sprawiła, że poczuła się postawiona na cienkiej linie do balansowania — z jednej strony mogła wpaść w tę mglistą przyszłość, na którą nie była gotowa, a z drugiej czyhało na nią widmo nowej relacji, która przecież wcale nie musiała wyjść. Nigdy nie lubiła niespodzianek — ta ich nieprzewidywalność zawsze rodziła w niej pewien niepokój i choć większość ludzi w jej życiu zdążyła już się nauczyć, by nie zaskakiwać jej imprezami, wyjazdami, czy niecodziennymi prezentami, tak niektórzy — w tym jej trener — za nic mieli sobie jej niechęć. I chyba tylko z obawy przed resztą swojego życia, w desperackiej próbie odwleczenia tej nieuniknionej decyzji w czasie, przystała na jego warunek, choć dobrze pamiętała, że w jej głosie brak było jakiegokolwiek entuzjazmu.
Miała spróbować ostatni raz — pojawić się na lodowisku, spotkać nowego partnera i się z nim dogadać, a przynajmniej postarać się to zrobić, chociaż podczas tamtej rozmowy nie obiecała niczego trenerowi — skoro on nie chciał jej zdradzić nawet imienia tego "świetnego łyżwiarza" to ona nie miała zamiaru na ślepo zapewniać go, że faktycznie będą do siebie pasować — nic nie było pewne w życiu, a wiedziała o tym lepiej niż inni.
Znajomy ciężar skrzydła drzwi pod ręką przyniósł jej nieco ukojenia, gdy odepchnęła je lekko i wślizgnęła się na halę, podrzucając nieco torbę na ramieniu i zaciskając palce na ciepłym ekranie telefonu — mimo że nie mógł być tam razem z nimi, trener zadbał o to, by jak zawsze dać jej kilka cennych wskazówek. Nawet jeśli główną z nich było to, by nie skreślała go od razu, brzmiące niepokojąco do prośby o to, by (nie)przypadkowo nie zabiła swojego nowego partnera. Wystarczyło jej kilka sekund, by zrozumieć, dlaczego powiedział to w ten sposób.
Poznałaby go wszędzie — jego płynne ruchy, tak podobne do innych, a jednak całkowicie odmienne, pewność siebie, która zdawała się od niego emanować, a nawet dźwięk jego łyżew odbijających się od lodu, bo mogłaby przysiąc, że miały swój własny, unikalny ton.
Zamarła i widziała, jak on chwilę później robi to samo. Torba spadła z jej ramienia i z głuchym łoskotem upadła na podłogę, wypełniając nim całą halę, bo ta nagle zdawała się być pogrążona w ciszy, mimo że zawsze pełna była szumu klimatyzatorów i trzeszczenia tej jednej lampy, której żarówka okazjonalnie migotała.
Była pewna, że już nigdy go nie zobaczy — miał już na zawsze zostać tą jedną raną, która nie chciała się zasklepić, co jakiś czas przypominając o sobie, gdy trafiła na jakiś drobny ślad jego dawnej obecności; nie była gotowa na to, by stawić mu czoła, by widzieć się z nim twarzą w twarz, zamiast tylko słyszeć w szatniach szumy jakichś plotek o jego sukcesach. Próbowała się od niego odciąć, tak jak i on to zrobił, ale nie była w stanie, nie gdy istniał w tak wielu kluczowych dla niej rzeczach — lata temu pozwoliła mu na to, by niepostrzeżenie i powoli zapuścił swoje korzenie w każdy zakamarek jej życia i od tamtej pory musiała sobie z tym jakoś radzić, dobrze wiedząc, że doszczętne pozbycie się go było niemożliwe; wspomnienie jego osoby było nierozerwalną częścią jej, i teraz stało przed nią, w całej swojej prawdziwej, żywej postaci, zamiast tej, która do tej pory czasem nawiedzała ją w snach, dręcząc ją wszelkimi scenariuszami tego, co mogło być, a nigdy się nie wydarzyło.
Nie potrafiąc oderwać od niego wzroku, uniosła lekko trzęsącą się dłoń i poluźniła zbielałe od uścisku na telefonie palce, szybko wybierając z listy kontaktów ostatniego rozmówcę, po czym przycisnęła ekran do ucha, drżąco wypuszczając z ust powietrze, gdy trener odebrał po pierwszym sygnale.
To nie ma prawa się udać. — Wyrzuciła z siebie, nie dając mu nawet dojść do głosu i cały czas świdrując spojrzeniem Hectora. — Rezygnuję. — Rozłączyła się, pozwalając dłoni bezwiednie opaść wzdłuż jej ciała, lecz mimo tej deklaracji, tak szokująco do niej niepasującej, nie potrafiła się odwrócić. Nie potrafiła uciec, bo w końcu nie była taka, jak on.


hector golding

my dearest friend and enemy

: pn wrz 29, 2025 11:13 am
autor: hector golding
Czuł, jak dźwięk uderzającej o podłogę torby roznosi się echem po wielkiej hali. Wibrował w nim, w sercu, w skroniach, w samym rdzeniu; podsycał falę wspomnień, które próbował pogrzebać przez dziesięć lat. Nie spodziewał się, że Willow zareaguje właśnie tak: tą gwałtowną potrzebą rezygnacji, odcięcia się od wszystkiego, zanim w ogóle będą mieli szansę, by stanąć naprzeciw siebie na lodzie. Ironia losu ukuła go jak precyzyjnie wbita szpilka: przecież to on przed laty przepadł się bez słowa, zostawił ją samą w miejscu, gdzie powinni znajdować się razem. A teraz słyszał w jej głosie echo własnego wyboru, zwrócone przeciwko niemu.
Czuł, jak jego gardło zaciska się odrobinę pod wpływem emocji, ale zdusił je. Przez chwilę nie potrafił zebrać myśli, nie umiał nazwać tego, co kotłowało się w nim jednocześnie: gniewu, że tak łatwo się poddała, żalu, że widzi w nim już tylko przeszłość i lęku, najbardziej paraliżującego ze wszystkich, że to naprawdę koniec, zanim w ogóle zdołali spróbować. I zanim wykorzystał swoją szansę, by naprawić wszystko, co zepsuł. To było jak oglądanie rozgrywki, której wynik zna się z góry, choć wciąż jest się zmuszonym do rozegrania jej, ruch po ruchu. A on przecież jak niczego innego nienawidził bycia pionkiem.
Nie sądziłęm, że z taką łatwością można postawić kreskę na swoich ambicjach. — Słowa wystrzeliły z jego ust szybciej, niż zdążył je przemyśleć, ostre i zimne jak powietrze unoszące się nad taflą lodu. Dopiero gdy rozbrzmiały w pustej hali, uderzyło go, jak okrutnie to zabrzmiało. Czy to nie on przed laty zrobił dokładnie tak samo? Goniąc za niepewnymi celami sam przekreślił coś – może nie swoje ambicje, ale ich. Ich jako całość. Hipokryzja uderzyła go z całą mocą i tym razem była niezwykle trudna do przełknięcia. Zacisnął zęby, jakby mógł w ten sposób zdusić echo własnych słów.
Nie mógł dłużej tkwić w miejscu, pozwalając, by obnażone emocje pochłonęły go do reszty. Ruch był jedynym ratunkiem, jedyną ucieczką, którą mógł zaakceptować i na którą mógł sobie teraz pozwolić. Obrócił się gwałtownie na łyżwach, wykonując zwrot niemal z przesadną precyzją – jakby chciał udowodnić, że nad czymś jeszcze ma kontrolę. Nogi niosły go same, coraz szybciej, coraz pewniej. Każdy ruch, każdy krok był desperacką próbą przelania całego chaosu w wysiłek, w znajomą strukturę, w porządek choreografii, która jeszcze nie istniała. I która, jak się okazało, nigdy nie miała zaistnieć.
Z kim miał stanąć na lodzie, kiedy Willow usunie się w cień? Robiło mu się słabo na samą myśl o tym, jakie miał alternatywy. Tak, nie spodziewał się jej tutaj, ale z chwilą, kiedy przekroczyła próg, jego ciało jakby zaadaptowało się automatycznie do myśli, że mieli ponownie zatańczyć razem; nie było drugiego takiego ciała, które pasowałoby idealnie do jego, nie było drugiej takiej osoby, która zawsze wiedziała doskonale, jak miały wyglądać kroki. Przez dziesięć lat szukał, tylko po to, by boleśnie przekonać się, że te poszukiwania nigdy nie miały się zakończyć, a drzwi, które kiedyś za sobą zatrzasnął, najwyraźniej miały już na zawsze pozostać zamknięte.

Willow Greenfield

my dearest friend and enemy

: pn wrz 29, 2025 3:07 pm
autor: Willow Greenfield
Wzdrygnęła się, słysząc jego słowa, bo zabolały ją bardziej, niż mogłaby się tego spodziewać — i nie była pewna, czy dlatego, że idealnie podkreślały to, jak ta jej deklaracja nie pasowała do jej charakteru, czy może dlatego, że to właśnie on je wypowiedział, pokazując tym samym, że ją znał, być może lepiej niż ona sama siebie znała; a przecież nie powinien, nie po tym, jak wyjechał i zostawił ją za sobą. Stała tam przez moment w pewnym zawieszeniu i mogła sprawiać wrażenie, jakby zastanawiała się, czy uciec, czy może podjąć walkę, choć tak naprawdę w jej głowie nie było nic, oprócz jego zapętlonego oskarżenia, obijającego się głuchym echem, jakby próbowało wyciągnąć na światło dzienne wszystkie ich wspomnienia, które już dawno pogrzebała daleko w swojej pamięci.
Była w stanie się ruszyć dopiero wtedy, gdy i on to zrobił, odwracając się do niej plecami — zupełnie tak, jakby swoim spojrzeniem trzymał ją w miejscu. Jednak, zamiast podnieść torbę i wyjść z hali, uciekając od niego z podkulonym ogonem, ona zrobiła kilka kroków w jego stronę, zaciskając palce na bandzie lodowiska i przeszywającym wzrokiem śledząc każdy jego ruch; bo z ich dwójki to nie ona była tą, która uciekała i poddawała się bez walki. I tym razem było podobnie, bo nie zamierzała stamtąd wyjść, bez wyrzucenia mu przynajmniej części rzeczy, które na niej ciążyły.
Wiedziałam, że jesteś tchórzem. — Jej chłodny głos wybił się ponad dźwięk łyżew szurających o taflę lodu, gdy spojrzenie wciąż miała utkwione w jego sylwetce. — Ale nie sądziłam, że jesteś też pieprzonym hipokrytą, Hector. — Zmrużyła nieco oczy, zastanawiając się, jak to wszystko niby miałoby wyglądać — gdyby powiedziała sobie sprzed dziesięciu lat, że kiedyś będzie stała w nim w jednej hali i jedyne co będzie miała w głowie to ucieczka jak najdalej od niego, to wiedziała, że by sobie nie uwierzyła, bo od momentu, gdy się poznali, Hector wprowadził jej życie na odpowiedni tor, którego wspólnie się trzymali i nic nie wskazywało na to, by to miało kiedykolwiek się zmienić — aż do momentu, gdy ją zostawił, a jej życie wykoleiło się, zbaczając w ciemną gęstwinę niepewności; i teraz gdy po latach starania się, by wrócić na właściwą ścieżkę, on znów pojawił się w jej życiu, to zwyczajnie bała się, że znów wywróci wszystko do góry nogami. A ona chyba nie miała już na to siły.

hector golding

my dearest friend and enemy

: wt paź 07, 2025 10:10 pm
autor: hector golding
Jej słowa były niczym lodowaty podmuch powietrza, który uderza z taką siłą, że trudno jest oddychać, a co dopiero poruszyć się. Nie musiała nawet podnosić głosu; wystarczyło, że wypowiedziała je w ten sposób, dostatecznie chłodno, pewnie, tak jakby od lat była przygotowana na tę chwilę. Każde z nich wbijało się w niego z chirurgiczną precyzją, odsłaniając to, co tak starannie chował pod warstwami fałszywego opanowania. Wiedział doskonale, że sam wystawił policzek, oddajac pierwszy cios i należało się tego spodziewać, ale... być może nie podejrzewał, że podejmie rękawicę tak łatwo? A być może po prostu nie przemyślał, że jego działania mogą mieć natychmiastowe konsekwencje, zupełnie tak, jak w przeszłości.
Tchórz. Hipokryta. Dwa słowa, które mogłyby brzmieć banalnie, gdyby nie to, jak idealnie do niego pasowały.
Zatrzymał się. Łyżwy wydały nieprzyjemny dźwięk na lodzie, rozdzierając ciszę między nimi i jednocześnie zostawiając głęboką bruzdę w gładkiej powierzchni. Nie potrafił się odwrócić. Wiedział, że jeśli to zrobi, jeśli spojrzy jej w oczy, coś w nim pęknie. A przecież przez dziesięć lat całym sobą walczył o to, by nic więcej w nim nie pękało, a już na pewno nie za sprawą jej obecności.
W jej głosie, ruchach, a nawet w spojrzeniu było coś, co przywróciło mu obraz tamtej nocy, gdy przyjechał się pożegnać. Torby z rzeczami miał spakowane w bagażniku swojego samochodu, a kilkanaście pudełek z rzeczami znajdowało się już w drodze za granicę. Postawił wszystko na jedną kartę i jakby bezwstydnie przyjechał postawić ją przed faktem dokonanym: poinformować, że skreśla to, co mieli, odwraca się plecami i ucieka przed tym, co między nimi było. Wtedy też mówiła podobnie, bez krzyku, bez łez, z pewnego rodzaju nienaturalnym opanowaniem, które bolało bardziej, niż wszystko inne. Chciał wtedy wierzyć, że podejmuje właściwą decyzję, a ich chłodne pożegnanie przez lata służyło mu za swoisty wyznacznik – przecież gdyby chciała, by został, zatrzymałaby go.
Zatrzymałaby go, prawda?
Teraz już wiedział, że to była tylko wymówka. Tchórzostwo w najczystszej postaci, które, jak się okazuje, opanował do perfekcji.
Wiem. — Słowo wymknęło mu się prawie bezgłośnie, bardziej do siebie samego, niż do niej. Jedno, krótkie przyznanie się miało w sobie więcej ciężaru, niż tłumaczenia, które mógłby jej teraz zaserwować. Przeszło mu przez myśl, że prawdopodobnie nie było sensu bronić się przed prawdą, którą oboje znali. Dlatego nie odpowiedział, nie głośno, nie prosto w oczy. Wątpił, by w ogóle był w stanie zdobyć się na coś podobnego.
W końcu wykonał wymierzony półobrót, niemal nieśmiały, jakby bał się stanać twarzą w twarz z własnym odbiciem. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po niej, rejestrując pewność (czy aby na pewno?), dumę zaklętą w jej postawie, ruchach, nawet w uniesionym podbródku. Jeśli czuła tyle, co on, nie dawała łatwo tego po sobie poznać i w pewnym sensie podziwiał to: nie był pewien, czy on sam nadal panuje nad swoimi ruchami, nad swoją mimiką, swoim spojrzeniem. Czuł się tak, jakby tę walkę przegrał już w przedbiegach, choć przecież żadne z nich ewidentnie nie wiedziało, na co się pisze.
Oboje zostali zapędzeni w ten sam kąt i oboje dusili się z niedoboru przestrzeni, nawet w tej wielkiej, lodowatej hali.
Chciał jej coś powiedzieć. Cokolwiek. Wytłumaczyć się, nie, porozmawiać, po prostu zapytać, czy wciąż nie potrafi spać, kiedy przed zawodami pada deszcz, ten absurdalny szczegół, który tylko on pamiętał, albo o to, czy wciąż wiąże łyżwy w ten specyficzny sposób. Ale każde słowo i zdanie, które przychodziło mu do głowy, wydawało się zbyt... nie na miejscu. Zbyt spóźnione. Jednocześnie czuł, jakby widzieli się zaledwie wczoraj i dobitne zdawał sobie sprawę z tego, że między nimi stał potężny mur zbudowany z niedopowiedzeń i dekady milczenia.
Obrócił się w jej stronę bez przemyślenia tego, co cisnęło mu się na usta.
Może jestem tchórzem i hipokrytą, ale wiesz co? Tom nie wróci. — Słowa wystrzeliły z niego zanim zdołał je pomyśleć. — Olał cię, tak jak ja kiedyś. Spojrzał ci chociaż w oczy? — Podjechał w jej stronę. Wiedział, że stąpa po k r u c h y m l o d z i e, przekracza granice, które i tak rozciągnęły się już nienaturalnie, grożąc tragedią; serce dudniło mu tak, że słyszał jego bicie, kiedy próbował złapać oddech, ale nie odpuścił. — Nie odpowiadaj, właściwie mam to gdzieś. — Emocje w nim buzowały, zbliżając się do wrzenia. — Jeśli chcesz coś jeszcze osiągnąć, zanim usłyszysz, że w tym wieku do niczego się już nie nadajesz, wejdziesz teraz na lód, ze mną. — Jeżeli pozwolił jakiejkolwiek emocji przebić się na zewnątrz, była to frustracja; to z niej uszyty był idealny płaszcz dla desperacji, którą czuł, rozlewającą się po jego ciele z każdą chwilą. Bo tak naprawdę bał się. Bał się, że naprawdę zamierzała się poddać, zrezygnować, odejść. Wyślizgnąć mu się przez palce jak ziarenka piasku, rozsypać na miliony kawałków i zniknąć.

Willow Greenfield

my dearest friend and enemy

: czw paź 09, 2025 9:05 pm
autor: Willow Greenfield
Mogłoby się zdawać, że w swoim życiu pełnym precyzji i celów, Willow nie czuła zbyt wiele, skupiając całą swoją energię na osiągnięciu perfekcji; prawda była jednak taka, że często czuła aż zbyt wiele, całą sobą, jednak w takich momentach jak ten zduszała to wszystko, nie pozwalając na to, by to emocje miały kontrolę nad nią, zamykając je za maską chłodnej obojętności. Czasem zdradzały ją zbyt mocno zaciśnięte palce, lekkie zmrużenia oczu czy napięte mięśnie, gdy z całych sił próbowała nie pokazać innym swoich słabości, bo za takowe uważała uczucia, a już szczególnie wtedy, gdy stała naprzeciwko Hectora, który kiedyś potrafił czytać z niej jak z otwartej książki, nawet wtedy, gdy próbowała to przed nim ukryć. Tym razem gotowała się ze złości, gdy miał czelność oceniać ją i jej byłego partnera, gdy tak naprawdę nie wiedział o nich nic — i bardzo chciała wyprowadzić go z tego błędu, dobrze wiedząc, że tym samym mogłaby go zranić, ale coś ją przed tym powstrzymało i wcale nie były to jego słowa, bo nie wierzyła, że go to nie obchodziło, a przynajmniej była pewna, że starego Hectora bardzo by to interesowało; tego, który stał przed nią i próbował udawać, że to on rozdaje tu karty, nie znała ani trochę.
Zmrużyła oczy po raz kolejny, próbując odczytać z jego twarzy coś więcej, choć w głębi bardzo bała się tego, co mogłaby tam dostrzec, gdyby wpatrywała się w niego zbyt długo.
Jedna szansa. To wszystko, co dostaniesz i tylko dlatego, że obiecałam ją trenerowi. — Całkowicie zignorowała to jawne kłamstwo, które, zdawałoby się, mimowolnie wypowiedziała i jeszcze przez krótką chwilę wpatrywała się w niego chłodnym spojrzeniem, jakby chciała tym przekazać to, czego nie powiedziała na głos: nie zasługiwał na tę szansę. Nie po tym wszystkim, co przeszła po jego odejściu, po którym nigdy tak naprawdę w pełni nie doszła do siebie, zupełnie tak, jakby wychodząc z jej życia, bezpowrotnie zabrał ze sobą cząstkę jej i — najwyraźniej — zgubił ją gdzieś po drodze, choć wcale nie była pewna, czy gdyby ją odzyskała, to byłaby w stanie w jakikolwiek sposób wpasować ją w swoje nowe, odmienione życie, nawet jeśli to z pozoru mogło wydawać się takie samo, jak kiedyś.
Może nigdy się do tego nie nadawałam. — Mruknęła pod nosem, gdy w końcu odbiła się od barierki i chwyciła porzuconą pod drzwiami torbę, kierując się do miejsca, które zajmowała od zawsze, z dziwną lekkością wpadając w rutynę, która najwyraźniej była jedyną rzeczą, która w tamtym momencie trzymała ją jakkolwiek przy zdrowych zmysłach — sprawdziła, czy łyżwy są w swoim idealnym stanie, nawet jeśli zrobiła to w domu, tuż przed wyjściem; włożyła je na stopy, najpierw sznurując tę lewą, po czym od razu ją rozsznurowała, poprawiła leżący idealnie język i znów zasznurowała, to samo robiąc z tą prawą — to był ten jeden z jej małych rytuałów, które często skutkowały tym, że inni wywracali na nią oczami, ale nie ważne jak by się nie starała, to nie potrafiła się go oduczyć, bo dobrze wiedziała, że gdyby o tym zapomniała, przez cały czas miałaby wrażenie, że któryś z języków jest krzywo i wbija jej się w stopę, tak jak wtedy, gdy miała sześć lat i omal nie złamała sobie ręki, gdy dyskomfort krzywo założonej łyżwy skutecznie ją zdekoncentrował.
Nie musiała podnosić głowy, by wiedzieć, że ją obserwuje, bo czuła jego spojrzenie całą sobą i zdawała się je słyszeć w tej ciszy, która ich otaczała; w końcu jednak, gdy już czuła, że nie może tego dłużej przeciągać, wstała z ławki i niemal od razu mimowolnie odnalazła go wzrokiem, zupełnie tak, jakby przyciągał ją do siebie samą swoją obecnością. Nie dała się jednak wciągnąć w tę pułapkę wspomnień, dobrze wiedząc, że ta była zbyt niebezpieczna, by się do niej zbliżać, i skupiła się na swoich krokach, zatrzymując się dopiero przed wejściem na lód, gdzie po raz pierwszy od lat się zawahała. I kłamałaby, mówiąc, że nie pamięta, gdy ostatni raz to się stało, bo pamiętała to aż za dobrze — hala wtedy wydawała się być przeraźliwie zimna i nieprzyjazna, jakby wcale nie chciała jej tam widzieć, nie bez niego; pamiętała, że tamtego dnia, gdy pierwszy raz od lat wychodziła sama na lód, czuła się jak błazen próbujący udawać arystokratę — tak szalenie nie na miejscu, że zaczynała wątpić, czy przez te wszystkie lata nie oszukiwała siebie i wszystkich dookoła, że pasuje do tego świata, i przez moment podejrzewała, że może on w końcu to zrozumiał i dlatego zostawił ją samą, bo nie chciał już dalej ciągnąć tej maskarady, pod którą ona ustawiła całe swoje życie.
Wiedziała, że wychodzenie na lód bez rozgrzewki było nieodpowiedzialne, ale jednocześnie czuła jak gorąco jest jej od tych wszystkich emocji — na czele z gniewem — które się w niej kłębiły, dlatego w końcu przełamała swoją chwilową niepewność i płynnie ruszyła po tafli, tak, jak robiła to nieustannie od lat.
Nie czekała na niego — już nie, bo jeśli na to liczył, to spóźnił się o dziewięć lat. Teraz Willow nie czekała już na nikogo ani na nic, prąc do przodu i po prostu licząc, że nagle nie zderzy się ze ścianą.

hector golding