Memento mori. To mój ulubiony cytat motywacyjny
: śr wrz 24, 2025 7:12 pm
Odkąd wrócił do miasta, celebrował każdą chwilę dwójnasób. Jak gdyby chciał nasycić się wszystkim, co na tak długo utracił, nawet jeśli byłaby to najbanalniejsza proza życia, którą ludzie na ogół marginalizowali, a wręcz nią gardzili. Clifford natomiast chłonął każdą cząstkę Toronto niczym ćma, która przez długie miesiące przebywała w ciemnym pokoju, w końcu mając przez sobą ostre światło latarni. Wszystko dodawało mu energii, krople deszczu uderzające o asfalt, zapach porannej kawy w papierowym kubku, kupionym na rogu ulubionej ulicy, rozmowy na lokalnym straganie i gwar w parku. Potrzebował tych bodźców, by dać sobie złudne wrażenie, że wszystko jest po staremu.
Miasto gnało, ale on zupełnie się nie śpieszył, nie kiedy w końcu zyskał stracony czas. Wolne popołudnie poświęcił na spacer, ręce w kieszeniach, w dłoni ulubiona kawa, a w uszach wyjątkowo brak słuchawek. Niegdyś, wracając z komendy, słuchał ulubionych kawałków, które dawały mu ukojenie po wielu godzinach uciążliwych śledztw. Teraz jednak cenił ciszę jak nic innego. Wszystko było takie jak kiedyś, ale równocześnie zupełnie inne. Być może dlatego, że to on się zmienił? Nie był już takim jak dawniej i czy chciał, czy nie, coraz mocniej oddychał to z każdym krokiem i oddechem.
Z każdym kolejnym ruchem kolejnym krokiem, wiedział, że ten spacer to coś więcej niż piesza przebieżka. To było zdecydowanie coś więcej. Zupełnie jakby z każdym ruchem zagarnął w swoją stronę coś, co było kiedyś jego, każdą ulicę, myśl i rutynę, której niegdyś przestrzegał jak pod przysięgą. Zatrzymał się przy starej księgarni, której witrynę znał na pamięć. Przechadzał się wzdłuż portu, między miejscami, które kiedyś odwiedzał ze swym rodzeństwem. Niczym puzzle rozrzucone po stole w przypływie złości, tak właśnie uderzały w niego poszatkowane wspomnienia.
Nie był szczególnie sentymentalny, ale nawet on czuł pod skórą przedziwną melancholię, nieuchwytną nostalgię, której towarzyszyły te chwile. Miasto przyjęło go z pokorą, niczym stary druh- bez zbędnych pytań z otwartymi ramionami. A on z nutą wątpliwości przyjmował wszystko, licząc, że na nowo przywyknie do tego co niegdyś było tak bliskie.
Spoglądał w niebo, białe obłoki przewijały się leniwie po linii widnokręgu. Pozornie wyglądało na spokojne, jednak bystre oko spostrzegłoby, że zapowiadało się na deszcz. Wilgotny zapach, tak charakterystyczny w betonowej dżungli również wieścił nadchodzącą wilgoć i opady. Jednak nawet wątpliwa pogoda nie zniechęcała przechodniów, którzy tłumnie spacerowali po porcie. Tysiące myśli, trosk i obaw w jednym miejscu.
Clifford najpewniej niewzruszony tłumami, spacerowałby dalej po porcie, w pełni pochłonięty własnymi myślami, gdyby nie to, że jego uszu dobiegł ostry huk. Krzyk przeszył ciszę jak ostra brzytwa. Clifford odwrócił się momentalnie, a jego spojrzenie od razu podążyło w kierunku źródła hałasu. Mężczyzna w średnim wieku leżał kilkanaście metrów od niego, a tuż obok rozklekotany rower sunął jeszcze przez chwile po asfalcie, aż zakończył swój lot na pobliskim drzewie. Brunet nie potrafił stać w bezruchu, to był instynkt, którego nie dało się zagłuszyć. Szybkim krokiem ruszył w kierunku mężczyzny, by rozeznać się w jego stanie i zapewnić pomoc. Po prostu działał, robił to zawsze gdy ktoś potrzebował pomocy, zawodowy nawyk, którego nie mógł się pozbyć.
Connor Walker
Miasto gnało, ale on zupełnie się nie śpieszył, nie kiedy w końcu zyskał stracony czas. Wolne popołudnie poświęcił na spacer, ręce w kieszeniach, w dłoni ulubiona kawa, a w uszach wyjątkowo brak słuchawek. Niegdyś, wracając z komendy, słuchał ulubionych kawałków, które dawały mu ukojenie po wielu godzinach uciążliwych śledztw. Teraz jednak cenił ciszę jak nic innego. Wszystko było takie jak kiedyś, ale równocześnie zupełnie inne. Być może dlatego, że to on się zmienił? Nie był już takim jak dawniej i czy chciał, czy nie, coraz mocniej oddychał to z każdym krokiem i oddechem.
Z każdym kolejnym ruchem kolejnym krokiem, wiedział, że ten spacer to coś więcej niż piesza przebieżka. To było zdecydowanie coś więcej. Zupełnie jakby z każdym ruchem zagarnął w swoją stronę coś, co było kiedyś jego, każdą ulicę, myśl i rutynę, której niegdyś przestrzegał jak pod przysięgą. Zatrzymał się przy starej księgarni, której witrynę znał na pamięć. Przechadzał się wzdłuż portu, między miejscami, które kiedyś odwiedzał ze swym rodzeństwem. Niczym puzzle rozrzucone po stole w przypływie złości, tak właśnie uderzały w niego poszatkowane wspomnienia.
Nie był szczególnie sentymentalny, ale nawet on czuł pod skórą przedziwną melancholię, nieuchwytną nostalgię, której towarzyszyły te chwile. Miasto przyjęło go z pokorą, niczym stary druh- bez zbędnych pytań z otwartymi ramionami. A on z nutą wątpliwości przyjmował wszystko, licząc, że na nowo przywyknie do tego co niegdyś było tak bliskie.
Spoglądał w niebo, białe obłoki przewijały się leniwie po linii widnokręgu. Pozornie wyglądało na spokojne, jednak bystre oko spostrzegłoby, że zapowiadało się na deszcz. Wilgotny zapach, tak charakterystyczny w betonowej dżungli również wieścił nadchodzącą wilgoć i opady. Jednak nawet wątpliwa pogoda nie zniechęcała przechodniów, którzy tłumnie spacerowali po porcie. Tysiące myśli, trosk i obaw w jednym miejscu.
Clifford najpewniej niewzruszony tłumami, spacerowałby dalej po porcie, w pełni pochłonięty własnymi myślami, gdyby nie to, że jego uszu dobiegł ostry huk. Krzyk przeszył ciszę jak ostra brzytwa. Clifford odwrócił się momentalnie, a jego spojrzenie od razu podążyło w kierunku źródła hałasu. Mężczyzna w średnim wieku leżał kilkanaście metrów od niego, a tuż obok rozklekotany rower sunął jeszcze przez chwile po asfalcie, aż zakończył swój lot na pobliskim drzewie. Brunet nie potrafił stać w bezruchu, to był instynkt, którego nie dało się zagłuszyć. Szybkim krokiem ruszył w kierunku mężczyzny, by rozeznać się w jego stanie i zapewnić pomoc. Po prostu działał, robił to zawsze gdy ktoś potrzebował pomocy, zawodowy nawyk, którego nie mógł się pozbyć.
Connor Walker