Strona 1 z 2

The truth is… she still orders water

: czw wrz 25, 2025 4:04 pm
autor: Cole Sullivan
-Ekhm.
Chrząknięcie. Łagodne, niemal przyjazne, choć podszyte umiejętnie skrywaną, narastającą irytacją, której Cole jeszcze nie pozwolił wylać się na głowy dwójki małolatów. Ona – szatynka w ramonesce, pod którą kryła się koszulka z, ku przerażeniu Sullivana, wizerunkami jakichś k-popowych gwiazdek; on – najbardziej przeciętny siedemnastolatek, jakiego można sobie wyobrazić, bo nawet patrząc na niego, trudno było opisać jego twarz. Oboje wpatrzeni w smartfony.
Uniósł oczy ku niebu w myślach prosząc kogokolwiek, kto zasiadał ponad chmurami, bez względu na to czy to Jahwe, Zeus, czy Wielki Przedwieczny, by zesłał na tych dwoje dar zdrowego rozsądku. Niestety, tego dnia, najwyraźniej, wszystkie połączenia telefoniczne były zablokowane przez, oczarowanych ekranami, e-zombie i niemożliwym było dodzwonić się na Olimp, bo nic się nie zmieniło - tych dwoje nadal zajętych było małymi, elektronicznymi urządzeniami.
-Ekhm.
Tym razem chrząknięcie było już głośniejsze i bardziej natarczywe - głównie dlatego, że towarzyszyło mu podsunięcie pod nos chłopaka kawiarnianego menu. Dzieciak zastygł w bezruchu, po czym powoli uniósł, lekko przekrwione, oczy na Cole'a. Ten pozbawiony zrozumienia, pytający wzrok sprawiał, że Scully miał ochotę młodzieńca zdzielić w potylicę, lecz zamiast tego, cierpliwie stuknął palcem wskazującym w prawy dolny narożnik menu, gdzie widniał prosty symbol przekreślonego telefonu komórkowego.
-Ekhm - jeszcze raz chrząknął dla podkreślenia wskazywanego zakazu.
-Tu się uprasza, by nie używać telefonów komórkowych - przytomnym tonem wyjaśniła dziewczyna w ramonesce, choć sama wzrok uniosła jedynie na chwilę, by spojrzeć w oczy Sullivanowi. - Takie zakazy były popularne, gdy ludzie przez telefon rozmawiali. Głosowo. Teraz nie przeszkadzają innym, bo piszą. Mamy 2025 rok.
Upiła łyk swojego karmelowego latte i wróciła do telefonu.
– Oczy sobie popsujesz i kark cię będzie bolał – odparł Cole, chcąc mieć ostatnie słowo. Odszedł od stolika, zanim zdążyło do niego dotrzeć lekceważące prychnięcie nastolatki.
Minął regał z używanymi książkami. Tych do The Big Guy's Little Coffee Shop wniósł wystarczająco dużo, by zdominować nimi wystrój wnętrza. Jako konkurencję mając McDonald's na końcu ulicy, musiał dbać o to, by jego lokal miał niepowtarzalną atmosferę. Podszedł do, odziedziczonego po ojcu, boomboxa i z szafki pod nim wyszperał kasetę z napisem "Pop rock 2002" – odręcznie nakreślonym niezmywalnym mazakiem na opakowaniu.
Miał nadzieję, że ktokolwiek wejdzie następny, nie będzie uzależniony od smartfona.

@Mickey I. Gilmore

The truth is… she still orders water

: czw wrz 25, 2025 10:01 pm
autor: Mickey I. Gilmore
Choć droga do The Big Guy's Little Coffee Shop wlokła się przez pół miasta, Mickey od dawna traktowała ją jak poranny rytuał – niemal tak niezbędny jak kawa, której nie zamierzała pić. Bywały dni, że po prostu nie potrafiła zacząć poranka bez znajomego zapachu świeżo mielonych ziaren i widoku zakurzonych półek z książkami, które Cole uparcie kolekcjonował od lat. Przez ostatni miesiąc jednak jej krzesło w rogu – to z wytartą tapicerką, tuż pod oknem – stało puste. Sprawy służbowe, których nie mogła nikomu wyjaśnić, tym bardziej jemu, trzymały ją z dala od tej kawiarnianej enklawy. I choć była przyzwyczajona do pracy w terenie, brak tego miejsca w codzienności uwierał ją jak kamyk w bucie.
Skręciła w znajomą ulicę i poczuła, jak coś w niej mięknie. Tu, gdzie latami rozgrywały się ich nastoletnie epizody – z odcinkami Archiwum X przemycanymi na kasetach VHS – wszystko wciąż wyglądało tak samo. Dom Gilmore'ów stał dwie przecznice dalej; kiedyś potrafili godzinami dyskutować o Mulderze i Scully, wspólnie rozwiązywać zagadki i debatować na temat tego, czy piosenki Beatlesów puszczane od tyłu to zaklęcia na przywołanie szatana.
Pociągnęła za klamkę, czując znajomy opór. Dzwoneczek nad drzwiami zadźwięczał cicho, zwiastując jej powrót. Przez szybę zdążyła jeszcze zauważyć, że w środku ktoś odsuwa się od regału – wysoka sylwetka, znajoma linia ramion. W nozdrza uderzył ją zapach świeżo zaparzonej kawy i nuty cynamonu, które zawsze unosiły się tu o tej porze. Wewnętrzne napięcie, którego nawet nie była świadoma, rozluźniło się odrobinę. Zmierzwiła krótką czuprynę i poprawiła w dłoni trzymany kask.
Naniosła mu trochę syfu w postaci błota i liści. Rozejrzała się w szybkim rekonesansie po wnętrzu. Zauważyła dwoje nastolatków wpatrzonych w telefony i na wiszącą tabliczkę o zakazie. Ile razy się o to sprzeczała z Sullivanem...
- Noo, no es amor, lo que tu sientes se llama obsesión - zakręciła biodrami, prawie strącając kaskiem książki z regału - Że tak moją ulubioną piosenką na dzień dobry? Cześć, Sully!
Uśmiechnęła się, a Cole Sullivan zaliczał się do nielicznego grona, który na ten uśmiech zasługiwał. Nie ściskała go jednak, ani nie cmokała w policzki na powitanie. Ruszyła w stronę swojego miejsca, jakby nigdy nic. Zignorowała ciekawskie spojrzenia.

- Nie waż się zmieniać piosenki - zastrzegła, kładąc kask na stolik. Rozpięła skórzaną kurtkę i zawiesiła na oparciu - Co tak ładnie pachnie cynamonem?


Cole Sullivan

The truth is… she still orders water

: pt wrz 26, 2025 12:59 pm
autor: Cole Sullivan
-Cynamon, jak przypuszczam.
Ciche mruknięcie podparte było kilkusekundowym zawieszeniem palca nad wytartymi klawiszami odtwarzacza działającego na przekór upływającemu czasowi i improwizowanym naprawom dokonywanym przez Sullivana Juniora. Dwukasetowiec całym sobą dawał do zrozumienia, że używany jest codziennie od czterdziestu czterech lat, a jego obecny właściciel nie ma zamiaru pożegnać się z nim żegnać. Przewód zasilający zgubił się dawno temu i obecnie zastąpiony był, wpiętym na sztywno, kawałkiem budowlanego przedłużacza w charakterystycznej, pomarańczowej otulinie, miejscami pozaklejanej czarną taśmą izolacyjną. Chromowane suwaki dawno straciły, nie tylko połysk, ale - wytarte nieustannie grzebiącymi przy nich paluchami - chyba i swój oryginalny kształt, equalizer działał, ale pokrętło głośności trzeba było lekko docisnąć, by chwyciło. Jedna z kieszeni otwierała się tylko po lekkim stuknięciu z boku, druga zaś notorycznie wciągała taśmę kaset. Teleskopowa antena ułamana była w połowie, a zamiast niej Cole dosztukował na końcu sztywny drucik. Odbierać można było Radio Toronto, ale tylko jak się antenę ustawiło pod odpowiednim kątem, co akurat mu nie przeszkadzało. Obecnie w radio i tak grali sam szajs.
Nie odwracając się, by Mickey nie dostrzegła cienia radości na jego twarzy, gdy usłyszał jej głos, przesunął dłonią po wypłowiałej nalepce Molson Canadian, naklejonej na obudowę jeszcze przez jego ojca, a dalej po podpisie „Scully”, wydrapanym scyzorykiem w latach młodzieńczego buntu.
-Mam świeże bajgle. Dzisiaj z peameal bacon i musztardą, albo klasycznie: cheddar, bekon i sadzone jajko.
Zamknął drzwiczki szafki z kasetami i wreszcie odwrócił się do Mickey. Po tylu latach znajomości nie mogło jej umknąć, że pod maską obojętności kryły się jednocześnie radość i ulga na jej widok. Cole wiedział, że panna Gilmore jest policjantką, i był pewien, że nie wypisuje mandatów za złe parkowanie, ale poza tym miał mgliste pojęcie o jej pracy. Mimo to podskórnie wyczuwał, że jej dłuższe nieobecności są z nią związane.
-Czy tam, gdzie byłaś nauczyli cię pić kawę?

Mickey I. Gilmore

The truth is… she still orders water

: sob wrz 27, 2025 9:02 pm
autor: Mickey I. Gilmore
Mickey uniosła brew w półuśmiechu, w którym więcej było rozbawienia niż odpowiedzi. Nie spieszyła się z komentarzem – zamiast tego zsunęła z dłoni rękawiczki, jedna po drugiej, strzepując z nich niewidzialny pył. Rękawiczki wylądowały na stole obok kasku, a ona sięgnęła po krzesło, przesuwając je nieznacznie, jakby odruchowo chciała, by zgrzyt drewna o podłogę oznajmił jej obecność głośniej niż dzwonek przy drzwiach.
- Tam gdzie byłam nikt nie pił kawy, istny raj - odparła, zasiadając do stolika. Bokiem, wyprostowując nogi i opierając się ręką nonszalancko o oparcie. Tam gdzie była, wlewano w siebie wysokoprocentowe trunki, a o kawie nikt nie słyszał. Może jedynie sprzątaczki. Dźwięk kasety, którą Cole przed chwilą wcisnął do magnetofonu, wypełniał przestrzeń znajomym, lekko chropowatym brzmieniem – i choć udawała, że tego nie słyszy, wewnątrz poczuła coś w rodzaju miękkiego ukłucia. Dokładnie za tym tęskniła w ciągu minionych tygodni. W życiu nie przyznałaby się nikomu, że tęskni za klimatem malutkiej kawiarni, muzyką z lat 2000' i najlepszymi śniadaniami, które serwował tylko Cole Sullivan. W przypływach słabości, zazdrościła mu takiego prostego życia i tego, że potrafił tak żyć. Ona żyła w wiecznej pogoni za fantomowym celem.
– Ty za to wcale się nie zmieniłeś – dodała po chwili, jakby z tą konstatacją musiała się oswoić – Nawet ten twój… – skinęła brodą w stronę boomboxa – …eksponat z epoki dinozaurów wciąż działa. Cud techniki czy magia twoich paluszków?
Rzuciła pytanie lekko. Z Cole’em nie potrzebowała pozorów – nauczyli się siebie nawzajem, jeszcze zanim którekolwiek z nich wiedziało, jak się buduje mur między sobą, a światem.
– Daj no mi tego bajgla z bekonem. Klasycznego – zdecydowała w końcu, z tą samą swobodą, co zawsze – I jakiś napój do tego. Byle nie kawa.

Zastukała palcami w blat stolika, jakby wygrywała nimi melodię, po czym gdy Cole zniknął na chwilę, ona wstała i sięgnęła po najnowszą gazetę Toronto Star. Pośliniła palce i przekartkowała kilka stron. Powroty do normalności przypominały Mickey wybudzanie się ze śpiączki. Należało się zresetować, powtórzyć własną mantrę, by mieć pewność, że jest się tym, kim się jest, a nie tym, kim chciało. Jej uwagę przykuła rubryka plotkarska. Należało nadrobić informacje kto z kim i jak długo.


Cole Sullivan

The truth is… she still orders water

: pn wrz 29, 2025 3:57 pm
autor: Cole Sullivan
-Nikt nie pił kawy, hm? - Cole uniósł brew i przechylił głowę, jakby chciał z niej wyczytać odpowiedź, zanim ta w ogóle padnie. - Zostałaś mormonem czy poleciałaś do Londynu? Tam faktycznie zamiast espresso wciskają herbatę z mlekiem i udają, że to to samo.
Mimowolnie otrząsnął się, jakby próbował zrzucić z pleców niechciany ciężar. Herbatę można było pić niemal ze wszystkim: syropem klonowym, sokiem malinowym, cytryną, cukrem czy miodem. Brytyjczycy z tych wszystkich możliwości wybrali mleko. Sam pomysł – już nie mówiąc o realizacji – wydawał się Sullivanowi atakiem na zdrowy rozsądek. Było w tym coś, co nie dawało mu spokoju: naruszenie logiki smaków, którą przez lata pielęgnował w swojej głowie.
Bez względu jednak na smakowe preferencje wyspiarzy, krzesło Mickey pozostawało puste dostatecznie długo, by przybrać wymiar symbolicznej luki w codziennym rytmie kawiarni. Obecność kobiety była więc jak naturalne domknięcie tej pustki.
-Sama jesteś z epoki dinozaurów. Przecież ono wcale nie jest takie stare, bo... - Scully przerwał gwałtownie w ostatniej chwili orientując się, że może nie powinien liczyć lat wysłużonemu odtwarzaczowi Sharp GF-777 - ...bo gdyby było i przestało działać to bym je wymienił na nowe. Dopóki gra to po co zmieniać?
Zatrzymał spojrzenie na urządzeniu, w którym mieściła się cała historia rodzinnego miejsca, coś więcej niż tylko technologia – fragment pamięci ojca, odgłosy dzieciństwa, zapach smażonych frytek i głosy klientów, którzy przez lata przewijali się przez knajpę. Potem, jakby uciekając od zbyt natarczywego sentymentu, przeszedł do kuchni, aby przygotować śniadanie. W niewielkiej, ukrytej przed wzrokiem klientów, kuchni panował miły Cole'owi porządek. Wrzucił bekon na patelnię, na drugą rozbił jajko, rozkroił bajgla i w kilka minut wyczarował kanapkę, może i pozbawioną wyszukanej formy, lecz niosącą jednoznaczne skojarzenie z domowym ciepłem.
Po niecałym kwadransie przed nosem Mickey wylądował talerz ze śniadaniem. Z przekrojonego bajgla wypływało gęste, ale jeszcze nieścięte żółtko sadzonego jajka, a zapach świeżo smażonego bekonu na moment przytłumił nawet wszechobecny aromat kawy. Cole usiadł obok i podał jej szklankę z napojem.
Lemoniada.
Z grapefruita i mango.
W nowoczesnym szkle. Ze słomką.
To było coś, czego nie można było się spodziewać po Scully'm - powiew orzeźwiającej świeżości.
-No, opowiadaj - powiedział jakby nigdy nic, ale nie przestawał spoglądać to na twarz Gilmore, to na stojącą przed nią szklankę z napojem, który stanowił nowość, nie tylko w menu kawiarni, ale i chyba całym życiu Cole'a "Scully'ego" Sullivana.

Mickey I. Gilmore

The truth is… she still orders water

: wt wrz 30, 2025 2:09 am
autor: Mickey I. Gilmore
Zadarła lekko brodę, patrząc na szklankę podejrzliwie. Grapefruit i mango? Przez sekundę milczała, zanim wyciągnęła rękę i uniosła naczynie – przyglądając się zawartości.
– Zdradziłeś kawowy front – mruknęła w końcu, przesuwając kciukiem po zimnej tafli szkła – I to na rzecz… egzotyki. Nie poznaję cię, Scully. – kąciki ust drgnęły w krótkim, ledwie widocznym uśmiechu. Sięgnęła po słomkę, ale zamiast od razu spróbować, zakręciła nią w szklance, obserwując, jak barwy układają się w wirujące pasma. Przez moment była pewna, że Cole dostrzega, jak bardzo ją to bawi, więc z namysłem uniosła wzrok.
– Nie mów, że teraz co piątek robisz wieczory z parasolkami i daiquiri – dorzuciła, uśmiechając się półgębkiem. W końcu(!) się napiła. Niewiele brakowało, a zachowałaby kamienną twarz, jednak posmak grejpfruta zostający na języku wykrzywił nieco jej twarz.
- Mango świetne, ale ten grejpfrut... Zmieniłabym na coś innego, ale jak się uprzesz przy swoim, to dodawaj go nieco mniej - wyrocznia przemówiła. Zapach świeżo smażonego bekonu wypełnił powietrze, a żołądek dał o sobie znać cichym burknięciem. Mickey złapała bajgla w obie dłonie i wgryzła się w chrupiące pieczywo z taką swobodą, jakby ten rytuał niczym nie różnił się od setek poprzednich poranków. Rozlewające się żółtko zabarwiło palce, ale nie przejęła się tym ani trochę – jedynie oblizała kciuk, krótko, bez zbędnego skrępowania. Było za gorące, jednak nie przerwała jedzenia.
– Cholera, zapomniałam, jak to smakuje – przyznała półszeptem, z pełną buzią, bardziej do siebie niż do niego. Przełknęła i sięgnęła po serwetkę - Gdyby ode mnie to zależało, byłbyś topką lokali w Toronto. Jak idzie interes? Skąd pomysł na lemoniadę z grejpfruta i mango?
Była gotowa pomóc z papierkową robotą i kwestiami podatkowymi. W ostatnich latach biznesy takie jak ten nie miały łatwo, a Mickey nie wyobrażała sobie nie móc już przekroczyć progu The big guy's i nie zjeść śniadania.

- Jak czegoś potrzeba to mów. Ogarnie się - choćby miała nagiąć przepisy. Za takiego bajgla zrobi wszystko.


Cole Sullivan

The truth is… she still orders water

: śr paź 01, 2025 3:13 pm
autor: Cole Sullivan
-Nic nie zdradziłem - w głos Cole'a wdarły się ledwo słyszalne nuty, nawet nie zdenerwowania, ale... paniki? - Po prostu ktoś mi zasugerował, że może takie... e... - zawahał się, jakby przypominał sobie, co powinien powiedzieć - orzeźwiające smaki mogą... e... cieszyć się popularnością wśród młodszej grupy klientów.
W spojrzeniu rzuconym Gilmore, łatwo było dostrzec oczekiwanie potwierdzenia słów, które wypowiadał - zupełnie jakby sam nie był do nich przekonany. Dotychczas w The Big Guy's Little Coffee Shop dostać można było kawę pod każdą postacią, herbatę, również mrożoną, wodę i świeżo wyciskane soki, a z całej tej grupy napojów najbardziej ekstrawaganckie były właśnie te ostatnie. Przynajmniej pozornie, bowiem wyciskarka - sprawna, czysta i już legendarna - była niewiele młodsza od boomboxa.
-I nigdy nie zniżyłbym się do wieczorów z parasolkami i... - westchnął i machnął ręką jakby odganiał komara. - Nieważne. Nie ma wieczorków w piątki - milczał przez chwilę, po czym dodał cicho. - Są w czwartki. Z książką, nie daiquiri. Ruszą za tydzień.
Podsunął jej ulotkę. Złożoną na cztery i nieco wymiętą, bo wyciągniętą z kieszeni flanelowej koszuli w kratę, ale prawdziwą. Taką na matowym papierze, kolorową, równo przyciętą - gilotyną, a nie nożyczkami na zapleczu.
Ulotkę.
-Dobrze byłoby zaktywizować... e... lokalną społeczność - powiedział wyraźnie i nawet bez szczególnie słyszalnego wahania w głosie, co nie zmieniało faktu, że wzrok wbity miał w kartkę na stoliku. - Pierwsze spotkanie w przyszły czwartek. Byłoby miło, gdybyś... e... przyszła. Będzie dyskusja o... feministycznych głosach we współczesnej literaturze kanadyjskiej - ostatnie słowa wypowiedział na jednym wydechu, po czym dodał już normalnym tonem. - I będę dawał mniej grapefruita. Słowo.
Kartka rozłożyła się na stoliku, odsłaniając nadruk, który nijak nie pasował do reszty wystroju The Big Guy’s. Matowy papier połyskiwał delikatnie w świetle wpadającym przez okno, a pastelowe barwy – róż grejpfruta i ciepła pomarańcz mango – układały się w geometryczne plamy, jakby ktoś dobierał je z katalogu modnych szablonów. Od razu przywodziły na myśl szklankę stojącą obok: lemoniadę, której kolorystyka zbiegiem okoliczności niemal idealnie powtarzała się na ulotce.
Duże, białe litery głosiły:
Głosy kobiet. Spotkania literackie w The Big Guy’s Little Coffee Shop
Margaret Atwood i inne głosy, które zmieniły Kanadę, pierwszy czwartek października, godz. 19:00
-Tak... no... trochę zmiany wprowadzamy... wprowadzam. Żeby wykorzystać potencjał, zbudowanego przeze mnie, klimatu tego miejsca.
Wyglądał jak uczeń na próbie przedstawienia, recytujący wyuczoną kwestię, nie zważając przy tym na otoczenie i słowa innych osób - by się nie pomylić.
Dość żałośnie, można rzec.
A z boomboxa płynął głos młodej Avril Lavigne:
You try to be cool
You look like a fool to me
Tell me
Why'd you have to go and make things so complicated?



Mickey I. Gilmore

The truth is… she still orders water

: pt paź 03, 2025 6:10 pm
autor: Mickey I. Gilmore
Odłożyła powoli bajgla na talerz, choć żołądek domagał się jeszcze jednego kęsa. Pastelowe barwy kartki wydawały się aż dziwnie kontrastować z ciężkim drewnem stolika i znajomym, swojskim zapachem smażonego bekonu unoszącym się w powietrzu. Nie spodziewała się tego po Cole’u. Spotkania literackie? Feministyczne głosy? To nie pasowało do niego w żadnym stopniu, przynajmniej nie do obrazu, który znała od lat. Zmarszczyła brwi, ale zamiast od razu rzucić komentarzem, wpatrywała się w ulotkę, przesuwając palcem po jej krawędzi. Dopiero po chwili spojrzała na Cole’a. Wyglądał jak skazaniec oczekujący na wyrok. Wzięła wdech i bez większego namysłu przytaknęła.
– Wpadnę, jasne – powiedziała spokojnie, jakby to było oczywiste – Nie musisz się o to martwić. A jak masz więcej ulotek, to daj. Rozrzucę po okolicy, kilka zostawię na komendzie. Ludzie teraz lubią takie rzeczy.
Ujęła szklankę, jeszcze raz pociągnęła łyk napoju, tym razem świadomie, i odstawiła ją z lekkim stuknięciem. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie przejąć kontroli nad tematem, który Cole podjął.
– A aktualizowałeś Instagrama? – zapytała rzeczowo – Facebook, TikTok, cokolwiek jeszcze teraz jest modne. Wrzucaj zdjęcia lokalu, bajgli, nawet tej lemoniady. Zasięg robi robotę.

Sama nie mogła aktywnie prowadzić mediów społecznościowych, tym bardziej oznaczać miejsc w których bywała. Wszystko ze względu na pracę jaką wykonywała. Oparła łokcie o stolik, przechylając się lekko do przodu. Widziała po nim, że to nie do końca jego świat. Social media pewnie traktował jak zło konieczne, coś, co tylko marnuje czas. Ale wiedziała, że w dzisiejszych czasach bez tego nie da się prowadzić małej kawiarni, która chce wybić się poza grupkę stałych bywalców.
– Ktoś w ogóle będzie prowadził to spotkanie? – zapytała ostrożnie. Ton miała neutralny, ale nie do końca potrafiła ukryć ciekawość. Nie wyglądało na to, żeby Cole miał ochotę sam siadać na środku i wygłaszać wykłady o Atwood. Cokolwiek by nie mówił, znała go na tyle, żeby wiedzieć, że w takich sytuacjach wolał stać z boku, parzyć kawę i obserwować. ALE oczywiście mogła się mylić. Przecież Margaret Atwood nie zawitałaby w skromne progi kawiarni. Zerknęła jeszcze raz na ulotkę, na duże litery i krzykliwe kolory. Trudno było jej przyzwyczaić się do tego widoku w The Big Guy’s. Ale równocześnie poczuła, że jeśli ktoś potrafi sprawić, żeby takie pomysły miały ręce i nogi, to właśnie Cole. A ona chętnie mu pomoże.


Cole Sullivan

The truth is… she still orders water

: pn paź 06, 2025 2:57 pm
autor: Cole Sullivan
-TikTak? – wyszczerzone zęby, uniesiona prawa brew i radosny błysk w oku Cole’a jednoznacznie zapowiadały nadchodzący żart dnia. Próby utrzymania poważnego wyrazu twarzy spełzły na niczym; wyglądał jak pięciolatek, który właśnie wymyślił coś, co w jego przekonaniu miało rozbawić cały świat dorosłych. – Aktualizuję go przy każdej zmianie czasu z letniego na zimowy i odwrotnie! – oznajmił, jakby właśnie ogłosił coś przełomowego.
Radość z dowcipu wręcz rozpierała Scully'ego, który z trudem powstrzymał się przed wycelowaniem w Mickey palców wskazujących niczym luf wyimaginowanych rewolwerów. Uśmiech rozciągnął mu się na pół twarzy, a przez krótką chwilę widać było w nim nie właściciela kawiarni po trzydziestce, tylko chłopaka z liceum, gdy wrzucenie gumowego pająka do szuflady nauczycielki wydawało się genialnym pomysłem. Wydawał się naprawdę dumny z tego tekstu - zupełnie jakby przygotował go sobie wcześniej i od tygodni, czy miesięcy nawet, czekał na idealną okazję, by w końcu wypalić.
Gilmore miała okazję załapać się na wielką premierę.
-Mam Twittera - powiedział po chwili, nieco zbyt ostentacyjnie, jakby próbował nadrobić wpadkę. - I Facebooka też, czasem wrzucam posty...
Umilkł, bo dopiero teraz dotarła do niego intencja, która kryła się za tymi obietnicami rozniesienia ulotek i pytania, porady dotyczące portali społecznościowych. Mickey uznała, że nieszczęśliwy Sullivan postawiony jest pod ścianą przez ekonomiczną stronę prowadzenia kawiarni oddalonej o żabi skok od McDonald's i cały ten pomysł z wieczorkami literackimi to próba utrzymania się na powierzchni, ściągnięcia nowych klientów zwabionych wizją atrakcji rodem z XIX wieku.
W zasadzie miała prawo tak pomyśleć, bo każda inna opcja - w przypadku Cole'a - wydawała się zbyt abstrakcyjna.
No, trudne się wylosowało, Cole.
-No tak, będzie miał kto poprowadzić, no bo... taka jedna Agnes, która wpadła na cały ten pomysł ze spotkaniami literackimi i nawet zaprojektowała... e... te ulotki. No. I ona... e... zaproponowała, że się podejmie tego, więc ja się ten... e... zgodziłem.
Podrapał się po karku, uśmiechnął się i wygładził koszulę w kratę. Wyprasowaną - wciąż flanelową, co prawda, ale jednak - wyprasowaną. Jeśliby Mickey rzucił teraz okiem ponad ramieniem Scully'ego, w stronę lady, zauważyłaby, że ciastka i pączki pod szklanymi kloszami oblane były pomarańczowym i różowym lukrem. Takim prawie jak z ulotki.
-Ta Agnes to kiedyś wpadła tu na kawę jakoś i tak się miło z nią ten... e... rozmawiało. No i w ogóle... jak będziesz w czwartek... e... to będziesz miała okazję... ją poznać? - powiedział.
Czerwony był jak ten grapefruit.

Mickey I. Gilmore

The truth is… she still orders water

: ndz paź 12, 2025 2:16 pm
autor: Mickey I. Gilmore
Mickey przez moment tylko patrzyła na niego, próbując zrozumieć, o co właściwie chodzi. Im dłużej mówił, tym mniej była pewna, czy dobrze słyszy. Agnes? Pomysłodawczyni spotkań? Projektantka ulotek? Jej brew uniosła się lekko, ale nie przerwała mu. Słuchała w milczeniu, a im dalej w to brnęli, tym trudniej było jej utrzymać neutralny wyraz twarzy. Z każdą kolejną wzmianką o tej „miłej rozmowie” i o tym, że „tak się dobrze rozmawiało”, czuła jak w środku coś się napina. Dziwne uczucie — nie złość, nie zazdrość nawet, raczej coś pomiędzy. Jakby ktoś właśnie wszedł do pokoju, który uważała za swój.
Przecież to był Cole. Ten sam, który latami narzekał na klientów, co siedzą z telefonami przy stolikach, ten, który powtarzał, że „interakcje społeczne to sport kontaktowy”. A teraz pojawiła się jakaś Agnes, z ulotkami, pastelami i planami. I on się na to zgodził. Z jej inicjatywy. Z jej projektem. Czuła, że coś w tym obrazie nie pasuje, ale nie potrafiła się od tego odciąć.
Uśmiechnęła się lekko, choć ten uśmiech miał w sobie coś twardszego niż zwykle.
– Agnes, tak? – powtórzyła, jakby chciała się upewnić, że dobrze zapamiętała imię – A nazwisko? Sprawdzę ją w bazie, wiesz, na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, może to jakaś oszustka albo seryjna morderczyni – rzuciła tonem, który brzmiał pół-żartem, pół-serio.
Oparła się na oparciu krzesła i skrzyżowała ramiona, wciąż obserwując jego reakcję. Wiedziała, że to brzmi jak przesada, ale nie potrafiła inaczej. Nie chodziło przecież o tę całą Agnes, tylko o to, że Cole nagle zaczął otwierać się na kogoś spoza ich znanego rytmu. A ona poczuła się… dziwnie zbędna.

Nie lubiła tego uczucia. Nie potrafiła też udawać, że wszystko jedno.
– Nie patrz tak, to tylko rutynowe sprawdzenie – dodała, już spokojniej, choć ton wciąż miał w sobie odrobinę zadziorności – Przecież sam wiesz, ilu dziwaków i krętaczy się kręci po mieście.
Sięgnęła po bajgla, tylko po to, żeby zająć czymś ręce, ale nie wzięła kęsa. Czuła, że coś w niej niebezpiecznie drga, więc wbiła wzrok w talerz, udając, że przygląda się zrumienionemu brzegowi pieczywa.



Cole Sullivan