Knockin’ on ER’s Door
: pt wrz 26, 2025 3:03 pm
				
				Seriale uczą, że, jeśli czeka się na izbie przyjęć w szpitalu, można w ciszy wpatrywać się w sufit, podłogę, babę naprzeciwko albo krople deszczu spływające po szybie. Cole Sullivan miał, nie po raz pierwszy zresztą, okazję przekonać się jak odległe od rzeczywistości jest to wyobrażenie. 
Z kubkiem mętnej, kwaśnej berbeluchy, którą automat uparcie nazywał kawą, i z rosnącym po każdym łyku obrzydzeniem na twarzy, bronił swojego miejsca przy ścianie, o którą mógł się oprzeć. Było to mile widziane o tyle, że nieliczne miejsca siedzące były, co do jednego, zajęte. Swoją drogą, sama poczekalnia była na tyle duża, że dałoby się wstawić tu co najmniej dwa, trzy razy tyle siedzeń, ale zamiast tego, zdecydowano się na pozostawienie pustych przestrzeni między nielicznymi krzesłami.
Może dla wygodnego przejścia personelu? Przejazdu łóżek, wózków? Nie miał pojęcia, mógł się jedynie domyślać i mieć nadzieję, że rzeczywiście za takim rozwiązaniem stało jakieś rozsądne i praktyczne uzasadnienie.
Westchnął, odepchnął się od ściany, by zaraz znów się do niej przykleić, gdy zauważył, że w jego stronę momentalnie odwróciły się dwie głowy pechowców stojących na pustej przestrzeni. Sępy liczyły, że odejdzie i skorzystają z jego kawałka chłodnego muru! Nic z tego!
Rzucił okiem na telefon - wiadomość od Rose. Już jedzie.
Rose Brooks mieszkała niedaleko The Big Guy's Little Coffee Shop i Cole, ale - co dzisiejszego wieczora ważniejsze - była matką Logana, czternastolatka, który przewrócił się na rowerze przed kawiarnią. Noga chłopaka zdążyła spuchnąć zanim Sullivan zdążył do niego podejść, więc podejrzenie złamania kości, zerwania więzadeł lub innej poważnej kontuzji było wysokie. Rose była w pracy, więc Cole nie zastanawiał się długo, a po prostu zadzwonił do Rose i poinformował ją, że wiezie jej syna do szpitala.
Dzieciakiem się zajęto, ale personel niewiele mógł zrobić bez obecności prawnego opiekuna. Udało się załatwić tyle, że wzięli go na prześwietlenie.
Scully podniósł głowę znad ekranu Google Pixela 5 i odruchowo przesunął po nim palcem sprawdzając czy pajęczynka pęknięć się nie powiększyła, ale ta od ponad roku pozostawała taka sama, a telefon wciąż działał. Kciukiem zahaczył jeszcze o naderwany narożnik silikonowego, kiedyś przezroczystego, teraz już pożółkniętego, etui kupionego za dwa dolce w kiosku na rogu i schował go do tylnej kieszeni spodni, ekranem do środka, a na wpół zdrapaną naklejką Toronto Maple Leafs - na zewnątrz.
-Iris? - zapytał zaskoczony, jednak natychmiast łącząc twarz z imieniem kobiety, która od jakiegoś czasu pojawiała się u niego w kawiarni. Szła z naprzeciwka. - Nie mów, że przyszłaś tu po tę kawę z automatu, bo ostrzegam, po pierwszym łyku można stracić wiarę w ludzkość.
Iris Valentine
			Z kubkiem mętnej, kwaśnej berbeluchy, którą automat uparcie nazywał kawą, i z rosnącym po każdym łyku obrzydzeniem na twarzy, bronił swojego miejsca przy ścianie, o którą mógł się oprzeć. Było to mile widziane o tyle, że nieliczne miejsca siedzące były, co do jednego, zajęte. Swoją drogą, sama poczekalnia była na tyle duża, że dałoby się wstawić tu co najmniej dwa, trzy razy tyle siedzeń, ale zamiast tego, zdecydowano się na pozostawienie pustych przestrzeni między nielicznymi krzesłami.
Może dla wygodnego przejścia personelu? Przejazdu łóżek, wózków? Nie miał pojęcia, mógł się jedynie domyślać i mieć nadzieję, że rzeczywiście za takim rozwiązaniem stało jakieś rozsądne i praktyczne uzasadnienie.
Westchnął, odepchnął się od ściany, by zaraz znów się do niej przykleić, gdy zauważył, że w jego stronę momentalnie odwróciły się dwie głowy pechowców stojących na pustej przestrzeni. Sępy liczyły, że odejdzie i skorzystają z jego kawałka chłodnego muru! Nic z tego!
Rzucił okiem na telefon - wiadomość od Rose. Już jedzie.
Rose Brooks mieszkała niedaleko The Big Guy's Little Coffee Shop i Cole, ale - co dzisiejszego wieczora ważniejsze - była matką Logana, czternastolatka, który przewrócił się na rowerze przed kawiarnią. Noga chłopaka zdążyła spuchnąć zanim Sullivan zdążył do niego podejść, więc podejrzenie złamania kości, zerwania więzadeł lub innej poważnej kontuzji było wysokie. Rose była w pracy, więc Cole nie zastanawiał się długo, a po prostu zadzwonił do Rose i poinformował ją, że wiezie jej syna do szpitala.
Dzieciakiem się zajęto, ale personel niewiele mógł zrobić bez obecności prawnego opiekuna. Udało się załatwić tyle, że wzięli go na prześwietlenie.
Scully podniósł głowę znad ekranu Google Pixela 5 i odruchowo przesunął po nim palcem sprawdzając czy pajęczynka pęknięć się nie powiększyła, ale ta od ponad roku pozostawała taka sama, a telefon wciąż działał. Kciukiem zahaczył jeszcze o naderwany narożnik silikonowego, kiedyś przezroczystego, teraz już pożółkniętego, etui kupionego za dwa dolce w kiosku na rogu i schował go do tylnej kieszeni spodni, ekranem do środka, a na wpół zdrapaną naklejką Toronto Maple Leafs - na zewnątrz.
-Iris? - zapytał zaskoczony, jednak natychmiast łącząc twarz z imieniem kobiety, która od jakiegoś czasu pojawiała się u niego w kawiarni. Szła z naprzeciwka. - Nie mów, że przyszłaś tu po tę kawę z automatu, bo ostrzegam, po pierwszym łyku można stracić wiarę w ludzkość.
Iris Valentine