Strona 1 z 1

Knockin’ on ER’s Door

: pt wrz 26, 2025 3:03 pm
autor: Cole Sullivan
Seriale uczą, że, jeśli czeka się na izbie przyjęć w szpitalu, można w ciszy wpatrywać się w sufit, podłogę, babę naprzeciwko albo krople deszczu spływające po szybie. Cole Sullivan miał, nie po raz pierwszy zresztą, okazję przekonać się jak odległe od rzeczywistości jest to wyobrażenie.
Z kubkiem mętnej, kwaśnej berbeluchy, którą automat uparcie nazywał kawą, i z rosnącym po każdym łyku obrzydzeniem na twarzy, bronił swojego miejsca przy ścianie, o którą mógł się oprzeć. Było to mile widziane o tyle, że nieliczne miejsca siedzące były, co do jednego, zajęte. Swoją drogą, sama poczekalnia była na tyle duża, że dałoby się wstawić tu co najmniej dwa, trzy razy tyle siedzeń, ale zamiast tego, zdecydowano się na pozostawienie pustych przestrzeni między nielicznymi krzesłami.
Może dla wygodnego przejścia personelu? Przejazdu łóżek, wózków? Nie miał pojęcia, mógł się jedynie domyślać i mieć nadzieję, że rzeczywiście za takim rozwiązaniem stało jakieś rozsądne i praktyczne uzasadnienie.
Westchnął, odepchnął się od ściany, by zaraz znów się do niej przykleić, gdy zauważył, że w jego stronę momentalnie odwróciły się dwie głowy pechowców stojących na pustej przestrzeni. Sępy liczyły, że odejdzie i skorzystają z jego kawałka chłodnego muru! Nic z tego!
Rzucił okiem na telefon - wiadomość od Rose. Już jedzie.
Rose Brooks mieszkała niedaleko The Big Guy's Little Coffee Shop i Cole, ale - co dzisiejszego wieczora ważniejsze - była matką Logana, czternastolatka, który przewrócił się na rowerze przed kawiarnią. Noga chłopaka zdążyła spuchnąć zanim Sullivan zdążył do niego podejść, więc podejrzenie złamania kości, zerwania więzadeł lub innej poważnej kontuzji było wysokie. Rose była w pracy, więc Cole nie zastanawiał się długo, a po prostu zadzwonił do Rose i poinformował ją, że wiezie jej syna do szpitala.
Dzieciakiem się zajęto, ale personel niewiele mógł zrobić bez obecności prawnego opiekuna. Udało się załatwić tyle, że wzięli go na prześwietlenie.
Scully podniósł głowę znad ekranu Google Pixela 5 i odruchowo przesunął po nim palcem sprawdzając czy pajęczynka pęknięć się nie powiększyła, ale ta od ponad roku pozostawała taka sama, a telefon wciąż działał. Kciukiem zahaczył jeszcze o naderwany narożnik silikonowego, kiedyś przezroczystego, teraz już pożółkniętego, etui kupionego za dwa dolce w kiosku na rogu i schował go do tylnej kieszeni spodni, ekranem do środka, a na wpół zdrapaną naklejką Toronto Maple Leafs - na zewnątrz.
-Iris? - zapytał zaskoczony, jednak natychmiast łącząc twarz z imieniem kobiety, która od jakiegoś czasu pojawiała się u niego w kawiarni. Szła z naprzeciwka. - Nie mów, że przyszłaś tu po tę kawę z automatu, bo ostrzegam, po pierwszym łyku można stracić wiarę w ludzkość.

Iris Valentine

Knockin’ on ER’s Door

: pn paź 13, 2025 2:48 pm
autor: Iris Valentine
Choroba nauczyła ją kompromisów i każdego jednego dnia powtarzała sobie, że ta praca była kompromisem. Nieważne jak bardzo chciałaby wrócić do czynnej służby – nie mogła tego zrobić, jej dokumentacja medyczna była grubsza niż ulotka tabletek antykoncepcyjnym, więc nikt o zdrowych zmysłach nie pozwoliłby jej wrócić. Mogłaby zapewniać, że czuje się dobrze, przekonywać wszystkich dookoła i siebie samą, że jest w najlepszej możliwej formie (a wcale nie była), a to i tak na nic się nie zdało. Izba przyjęć i chirurgia urazowa to wszystko, na co było ją aktualnie stać. I powinna być wdzięczna, że mogła robić chociaż tyle.
Trudno jednak być wdzięcznym, gdy masz trzydzieści lat i wszystkie twoje ambitne plany na życie szlag trafił, a każdy jeden dzień wyglądał prawie tak samo. Prawie, bo koniec końców praca w szpitalu jakąś tam dawkę adrenaliny przynosiła. Niewystarczającą, ale jakąś… na tyle, że po dwunastogodzinnej zmianie móc stwierdzić, że jest się zmęczonym.
I dzisiaj właśnie była zmęczona. Szpitalne scrubsy zamieniła na parę jeansów i trochę zbyt dużą bluzę z kapturem, torbę zarzuciła na ramię i przemierzała szpitalne korytarze wpatrując się w podłogę. Nie rozglądała się, nie patrzyła po twarzach oczekujących pacjentów, żeby się nie złamać, żeby nie przedłużyć swojej zmiany o kolejne godziny, żeby w jakikolwiek sposób skrócić ich czas oczekiwania. Nie mogła tego zrobić. Dlatego sparaliżowało ją w momencie, gdy usłyszała swoje imię.
Stanęła jak wryta, podniosła wzrok na mężczyznę, a zmęczony umysł potrzebował przynajmniej kilku sekund na dodatnie dwa do dwóch, dopasowanie twarzy do imienia i jakąkolwiek reakcje. Uśmiechnęła się. Przesunęła wzrokiem po jego sylwetce, zatrzymując się na kubku kawy, którą trzymał w dłoni i pokręciła rozbawiona głową.
- Kogo jak kogo… ale ciebie podejrzewałam o więcej szacunku do samego siebie. Nikt z własnej, nieprzymuszonej woli tego nie pije. – i ona się tej zasady zdecydowanie trzymała. I chociaż nie pogardziłaby teraz sporą dawką kofeiny to na pewno nie tej – Także nie. Jestem wierna dobrej kawie, a teraz po prostu stąd wychodziłam. – wyjaśniła, zerkając przez ramię na wejście na oddział – Coś się stało? Jakoś ci pomóc? – bo nawet jeśli miała plan to była w stanie go zmienić jeśli tylko ktoś, kogo znała i lubiła, potrzebowałby pomocy. To prawdopodobnie jej największy problem… zdecydowanie za bardzo potrzebowała czuć się potrzebna.



Cole Sullivan

Knockin’ on ER’s Door

: wt paź 14, 2025 4:40 pm
autor: Cole Sullivan
-Co? Ja? - podniósł wzrok z autentycznym zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zorientował się, że w ogóle siedzi w szpitalu. – Nie, nie… nic mi nie jest.
Machnął ręką, a kubek w jego dłoni niebezpiecznie się zachwiał.
-Wiesz, plecy trochę strzykają, ale to pewnie od stania. Po prostu… – zawahał się, jakby musiał sobie przypomnieć, po co tu właściwie jest – przywiozłem dzieciaka. Czternastolatek, Logan Brooks, przewrócił się na rowerze tuż pod kawiarnią. Noga zaczęła przypominać arbuza, więc go podrzuciłem. Jego matka była w pracy, ale już jedzie. Pewnie patrzył w telefon komórkowy.
O ile wyjaśnienia opatrzył wzruszeniem ramion – jakby przewiezienie obcego dzieciaka do szpitala było czymś tak zwyczajnym jak dwunasta kawa o wpół do jedenastej wieczorem – o tyle przy ostatnim zdaniu ton jego głosu zgęstniał. Obrzydzenie, z jakim wypowiedział słowo "telefon", nie wymagało żadnych dopowiedzeń, a na dodatek można było przysiąc, że na końcu zdania słychać było kropkę.
-Nie wiem jak oni to robią, że z tymi ekranami wiedzą gdzie jadą - dodał już łagodniej.
Rozejrzał się po poczekalni.
Na końcu korytarza pielęgniarka pchała wózek z kroplówkami, które kiwały się lekko w rytm jej kroków, jakby same już zasypiały. Ktoś drzemał z głową opartą o ścianę, z kurtką podwiniętą pod kark jak poduszka. Jakiś, na oko może czterolatek, z uporem maniaka kolorował zakolorowaną kartkę. Automat z kawą zasyczał, wypuszczając brunatny strumień cieczy prosto do kubka — zapach przypominał Cole’owi przypaloną gumę i stare filtry. Którąkolwiek opcję wybrała matka młodocianego artysty, trafiła gorzej niż Scully, który wiedział, że w takich miejscach - wbrew zwyczajom i gustom - należy brać kawę z mlekiem i największą możliwą ilością cukru, by zabić smak ropy.
Odwrócił wzrok z powrotem ku Iris. Świat za jego plecami zlał się w jednostajny szum klimatyzacji i świateł jarzeniówek. Tylko ona wyglądała w tym wszystkim jak ktoś, kto tu naprawdę pasował — i jednocześnie jak ktoś, kto dawno temu miał już tego dość. Przynajmniej na dziś.
-Ty tu pracujesz - powiedział z zaskoczeniem w głosie. Dopiero teraz połączył kropki: jej obecność w tym miejscu i rozmowy w kawiarni. - Chryste, ten automat jest tu po to, żebyście mieli więcej pracy czy to po prostu zemsta na pacjentach za chorowanie w czasie nocnych dyżurów? Bo jeśli to zemsta, to skuteczna – dodał, unosząc kubek i krzywiąc się po kolejnym łyku. – Chociaż może wam to daje jakąś przewagę. Pacjent po tym... czymś... nie wie już, czy boli go noga, czy serce.
Jego na pewno bolała dusza, ale był gotów się upodlić pijąc ten mazut, byle do krwiobiegu wprowadzić dawkę kofeiny.
-Ty wyglądasz, jakbyś też nie do końca wiedziała, co cię boli - jego uśmiech złagodniał. - Wychodzisz stąd, bo skończyłaś dyżur, czy wychodzisz stąd, bo idziesz operować mózg, jelita czy inne wnętrzności, których nie powinno się wyciągać na świat zewnętrzny?

Iris Valentine

Knockin’ on ER’s Door

: wt paź 14, 2025 5:24 pm
autor: Iris Valentine
Jej mózg zaczął automatycznie pracować na szybszych obrotach w miarę jak poznawała więcej szczegółów i zaczynała łączyć wątki, rozpoznała nazwisko małego pacjenta i stan, w którym pojawił się na oddziale. Automatycznie też na jej twarzy pojawił się uśmiech i to z dwóch powodów. Po pierwsze oznaczało to, że wcale nie musiała wracać z mężczyzną na oddział, żeby po znajomości wcisnąć go tam poza kolejką, a po drugie dlatego, że doskonale wiedziała, że młodociany pirat drogowy był w dobrych rękach. Zabawnie było też poznać… szczegóły wydarzenia, a twarz bohatera, który przywiózł dzieciaka do szpitala pod nieobecność jej matki nagle nabrała bardzo ludzkiej twarzy. Zabawne…
- Obstawiam, że gdyby wiedział… nie musiałbyś tego pić. – skwitowała, bezradnie wzruszając ramionami, a kącik ust drgnął jej w lekkim rozbawieniu. Widziała prawdziwe cierpienie na twarzy Sullivana, gdy kubek z kawą zbliżył się do jego warg. Z jednej strony miała ochotę się roześmiać a z drugiej wytrącić mu ten nieszczęsny kubek z dłoni, bo naprawdę… nikt nie powinien tego pić. Zdecydowanie nikt.
- Jeśli to miał być komplement to powinieneś jeszcze nad tym popracować, Cole. – bo doskonale wiedziała, że wyglądała na zmęczoną, ale aż tak? I czy naprawdę musiała to od niego usłyszeć, naprawdę… brutalne – I na całe szczęście dla wszystkich mózgów, jelit i wnętrzności… nikogo nie operuję. Chociaż wkładałam kiedyś jelita do środka… ale to nie jest opowieść na teraz. Albo w ogóle. – ściągnęła mocniej brwi i pokręciła lekko głową, przywołując się do porządku – I wychodzę stąd. Niedaleko jest całkiem porządny bar, w którym znajdziesz dwie rzeczy… przyzwoitą kawę i najlepsze frytki w mieście. – oczywiście pod warunkiem, że nie oczekuje się dania godnego restauracji z gwiazdkami. Zdecydowanie mówiła o całodobowym barze szybkiej obsługi – Jesteś zainteresowany? – zaproponowała zupełnie poważnie i chociaż nie miała dla siebie żadnego wytłumaczenia, bo… właściwie dlaczego miałby iść z nią na kawę, gdy sam prowadził kawiarnię? Jednak propozycja wypłynęła z jej ust zupełnie spontanicznie i wcale jej nie żałowała.
A to… – wskazała na automat, który przyprawiał o dreszcze nie tylko jego – Stoi tu pewnie dłużej niż my żyjemy na tym świecie… i zachowało swój dawny standard. Zresztą jesteś w publicznym szpitalu, chyba nie oczekujesz luksusu? – dodała przekornie, uśmiechając się pod nosem, poprawiając torbę na ramieniu i robiąc krok w stronę wyjścia, jednocześnie jednak ciągle zachowując kontakt wzrokowy z mężczyzną – Dzieciak jest w dobrych rękach, nic mu nie będzie, możesz opuścić posterunek.


Cole Sullivan

Knockin’ on ER’s Door

: czw paź 16, 2025 3:10 pm
autor: Cole Sullivan
-Słuszna uwaga, punkt dla ciebie - Cole uniósł brew i przechylił głowę, jednocześnie kierując palec wskazujący w stronę Iris w geście przyznania racji. - Czyli są głupsi od naszego pokolenia, by my wiedzieliśmy, że się przewrócimy.
Te słowa o "naszym pokoleniu" pozostawiły w ustach Cole'a dziwny posmak gorzkiej rzeczywistości. Daleko mu było jeszcze to leciwych mentorów z bagażem doświadczeń porównywalnym do pełnej walizki kobiety wyjeżdżającej na dwudniowe wakacje lub geeka niosącego "kilka figurek" do kolegi na planszówkowy wieczór, ale coraz częściej docierało do niego, że rzeczywiście za nim idzie fala ludzi myślących na tyle inaczej, że można nazwać ich innym pokoleniem.
Kurwa, jakie to było depresyjne.
Jednak to nie wiek był teraz jego największym zmartwieniem, ale oczywisty nietakt, jakiego się dopuścił, co nie uszło jej uwadze. I, oczywiście, nie zostało też przemilczane.
„Jeśli to miał być komplement…” — no jasne. Był idiotą.
Powinien się zamknąć po tym, jak powiedział „Ty wyglądasz…”, ale nie. Musiał brnąć dalej.
– To znaczy... – zaczął, unosząc dłonie w obronnym geście, jakby właśnie próbował się wytłumaczyć z rozbicia ulubionego wazonu ciotki Edel – wyglądasz na… w sensie… no, zmęczoną, ale nie tak, że jakoś bardzo źle. Raczej… realistycznie?
Wyobraził sobie taki zabawkowy stateczek w dziecięcej wannie. No i dzieciak na ten stateczek powoli wylewa wodę z kubeczka, woda z pokładu spływa niżej, między szczeliny w plastiku, zwiększa wagę, zmniejsza wyporność i ostatecznie ciągnie łódkę na dno.
W tym wyobrażeniu on był jednocześnie i tym statkiem, i tym dzieckiem.
-Znaczy... oczywiście, że realistycznie, bo przecież jesteś... zmęczona naprawdę - pewnie, debilu, coraz lepiej, przeszło mu przez myśl. Nie wiedział już co zrobić z kubeczkiem. Zgnieść go nie mógł, bo w środku wciąż była kawa, ale wypić tego na raz też nie dałby radę. - W kontekście, że wyglądasz jakbyś rzeczywiście pracowała!
To byłby świetny moment, żeby popełnić samobójstwo, ale nie miało to sens. Był w szpitalu, więc dość szybko udzielono by pomocy, odratowano i skazano na dalsze upokorzenie - już na obserwacji, w tym psychiatrycznej. Rozgorączkowany Scully, który zdecydowanie lepiej czuł się w roli kawiarnianego gbura marudzącego na telefony komórkowe przy stolikach, podjął ostatnią próbę ratunku, obrócenia wszystkiego w zgrabny żart.
–To był komplement, przysięgam. Po prostu zaginął gdzieś między kubkiem kawy a moim mózgiem.
Gdyby było to możliwe, Sullivan niewątpliwie nadawałby się na kandydata na przeszczep poczucia humoru. Przy okazji, skoro byłby już na stole operacyjnym, poprosiłby również o wyparzony język i rozrusznik mózgu. Ten ostatni organ chyba wreszcie jednak zaczął działać, bo neurony niemal zauważalnie zaiskrzyły i wysłały komunikat, by jak najszybciej zmienić temat - w wanience, oprócz dzieciaka z kubeczkiem, pojawiła się góra lodowa.
Wciągnął szpitalne powietrze, jakby miał wypowiedzieć coś mądrego, po czym zawahał się. Spojrzał na nią, na torbę przewieszoną przez ramię, na sposób, w jaki odwróciła się lekko w stronę wyjścia, i dopiero wtedy wyrzucił z siebie słowa.
–Już nie będę próbował ratować sytuacji. Z przyjemnością będę ci towarzyszył przy najlepszych frytkach w mieście. – powiedział i prawdopodobnie było to najlepsze, co mógł zrobić w tej sytuacji.
Na ułamek sekundy uniósł brwi, jakby chciał się upewnić, że oferta naprawdę nadal obowiązuje, że nie przegapił właściwego momentu.
–Ale hej, przynajmniej wiem, że tam nie będziesz mi operować mózgu. To daje mi jakąś nadzieję na przeżycie wieczoru.
Scully. Mistrz Taktu.
Jemu to nie rozrusznik, ale przeszczep mózgu potrzebny.


Iris Valentine

Knockin’ on ER’s Door

: czw paź 16, 2025 8:15 pm
autor: Iris Valentine
Cole próbował zrzucić wszystko na swoje… wyrafinowane poczucie humoru, a właściwie Iris całkiem nieźle się bawiła. Nie, wróć. Bawiła się doskonale! I nie to, że znęcanie się nad nim sprawiało jej jakąś wielką frajdę, bo przecież widziała jak bardzo próbował wybrnąć z tego, co powiedział na temat jej zmęczenia i jak bardzo mu to nie wychodziło, ale no… nie ma co się oszukiwać. Znęcanie się nad nim w tym momencie sprawiało jej ogromną frajdę. Złożyła ręce na piersi, a jej brwi z każdym kolejnym wypowiedzianym przez mężczyznę słowem wędrowały do góry i mogłaby wyglądać jakby naprawdę się pogrążał, a nawet sobie u niej nagrabił… i niewiele brakowało, żeby śmiertelnie się na niego obraziła.
W rzeczywistości jednak skupiała się na tym, żeby nie parsknąć śmiechem zbyt szybko. Przecież chciała usłyszeć koniec tych tłumaczeń, finał… chciała znać puentę! I dopiero wtedy się roześmiała w głos, szczerze i bez najmniejszego skrępowania.
- Następnym razem polecam jakieś… tak, ale nawet zmęczona wyglądasz ładnie – wyszczerzyła kły w szerokim uśmiechu, bo zdawała sobie sprawę, że być może właśnie przekraczała granicę, której przekraczać nie powinna, bo hej… wcale nie musiał uważać, że wyglądała ładnie! Mógł też nie zrozumieć jej durnego w tym momencie poczucia humoru. W końcu nie znali się tak dobrze, prawda? Albo… w ogóle się nie znali? Może jednak była zbyt zmęczona, żeby martwić się takimi konwenansami i szczegółami. Ewentualnie zwyczajnie poprawił jej humor.
- I przestań… to było całkiem zabawne. Przynajmniej ja się bawiłam doskonale, więc spokojnie możesz próbować ratować sytuację tak często, jak tylko masz ochotę. – a tym czasem jeszcze zanim opuścili szpital wyjęła z jego dłoni ten nieszczęsny kubek z resztką obrzydliwej kawy i wrzuciła go do najbliższego mijanego kosza – Uwierz mi, pacjenci wrzucają tam dużo gorsze rzeczy. – rzuciła konspiracyjnym szeptem i zaśmiała się, znowu poprawiając torbę na ramieniu i przyspieszając kroku skoro już zdecydował, że idzie z nią.
Pozytywnie ją to zaskoczyło i miała nadzieję, że nie poczuje się rozczarowany. Powiedzmy, że… czuła się w obowiązku trochę się odwdzięczyć. Przesiadywała w jego kawiarni, gdy była w kiepskim okresie swojego życia, po odejściu z wojska, po diagnozie, po leczeniu, jeszcze zanim zaczęła pracę w szpitalu… miała wtedy za dużo wolnego czasu, którego nie chciała spędzać w czterech ścianach swojego pustego depresyjnego mieszkania. Polubiła jego towarzystwo (nawet jeśli bywał gburowaty!), a sama kawiarnia teraz kojarzyła jej się bardzo dobrze.
- I obiecuję, żadnych operacji. Ale gdyby przed kawiarnią wybuchł samochód to obiecuję, że będę dzielnie upychać wnętrzności do środka. Słowo! – miała wybitne poczucie humoru, więc raczej nie powinien mieć wyrzutów sumienia… oboje byli w tym kiepscy – A tak już poważnie… – zaczęła, gdy wyszli na świeże powietrze i ruszyła we wcześniej zaproponowanym kierunku – Dzięki, że przywiozłeś tego dzieciaka. Przynajmniej połowa mojego oddziału, a już na pewno żeńska połowa oddziału, wzdychała do tego bohaterskiego zachowania. – trochę żartowała, a trochę wcale nie. Zerknęła na mężczyznę i uśmiechnęła się pod nosem – Miał więcej szczęścia niż rozumu, że trafił na ciebie.



Cole Sullivan

Knockin’ on ER’s Door

: pn paź 20, 2025 3:59 pm
autor: Cole Sullivan
-Niemożliwym jest, żeby znaleźć coś gorszego od tej kawy - mruknął Cole, ale nie protestował, gdy Iris wyjmowała kubek z jego dłoni, choć na ułamek sekundy mocniej zacisnął na nim palce. - Ale chociaż miała kofeinę.
Przynajmniej miał nadzieję, że to była kofeina, a nie odpadowy polimer po destylacji gumy.
Jeden z jego znajomych zasugerował mu kiedyś, by - w sytuacjach takich, jak ta sięgał po napoje energetyzujące, które - oprócz bąbelków i zgagi - zapewniały także odpowiednią dawkę kofeiny podbitej mityczną tauryną. Cole odpowiedział mu, żeby więcej nie odzywał się w jego towarzystwie. Wolał najpodlejszą kawę, choć z każdym jej łykiem tracił kawałek własnej duszy, niż tę abominację w puszce.
Jakkolwiek jego nie bawiła własna nieporadność w komunikacji, ulżyło mu, gdy Iris uznała całą sytuację za zabawną. W kontaktach z ludźmi często zwykł przywdziewać maskę niegroźnego gbura mruczącego coś pod nosem, dziwaka z kiepskim poczuciem humoru - w ten sposób łatwiej było zachować dystans – udawać, że to świat jest zbyt głośny, a nie on zbyt cichy. Sarkazm i suchy dowcip działały jak bufor, tłumiąc wszystko, co wymagało emocji. Łatwiej było zgrywać człowieka, który ironizuje na temat świata, niż przyznać, że po prostu nie umie się w nim odnaleźć.
Uniósł lekko łokieć w stronę Iris - nie jako ktoś, kto miałby ją poprowadzić - na Mocne Espresso i Inne Świętości, nie miał pojęcia dokąd idą - ale jako ktoś oferujący zwyczajne oparcie. Może i był gburem, ale wiedział, że tak po prostu wypada.
Za szklanymi drzwiami rozpościerało się Toronto. Żółte światła latarni, czerwone światła stopów samochodów, wielokolorowe neony i białe okna odbijały się na mokrym asfalcie tworząc wzory przywodzące na myśl farby rozlane na ulicy. Cole nawet, czekając na izbie przyjęć, nawet nie zauważył, że padało. Liczył, że niebo nie ma już nic więcej do powiedzenia.
-Nie wiem czy tego, co jest wokół środka nie należałoby najpierw pozszywać po takim wybuchu - skrzywił się lekko na myśl o rozczłonkowanym kierowcy takiego samochodu. - Jeśli byłoby co zbierać. Nie wiem co zostaje z człowieka po czymś takim.
Zakładał, że z osób siedzących w samochodzie - nic, co dałoby się ratować. Wyobraził sobie przechodniów z powbijanymi w brzuchy fragmentami karoserii czy oparzonymi dłońmi, którymi próbowali zasłonić się przed żarem eksplozji. Skrzywił się w duchu. Na szczęście, takie rzeczy działy się tylko przed śródsezonową przerwą serialu o szpitalu w Seattle.
Chyba.
Przeszedł go dreszcz. Nie wiedział czy ze względu na, wciąż żywe w jego głowie, obrazy ofiar wybuchu samochodu, czy z powodu chłodnego, wilgotnego powietrza, jakie ich otoczyło, gdy wyszli na ulicę.
-Nie przesadzałbym z tym bohaterstwem - powiedział nieco zawstydzony takimi słowami. Były na wyrost, a i on dziwnie się czuł słysząc je. Spróbował obrócić sytuację w żart. - Choć może w tym coś jest. Może cały ten heroizm to właśnie takie głupoty: podać komuś rękę, przywieźć dzieciaka do szpitala, zaprosić ulubionego baristę na najlepsze frytki w mieście, przepuścić kogoś w kolejce do kasy, zamiast w głowie ułożyć mu nekrolog i pamiętać, żeby uśmiechnąć się do kogoś, kto wygląda na bardziej zmęczonego niż ty.
Na moment zamilkł i zapatrzył się przed siebie, jakby szukał potwierdzenia swojej teorii w błyskających światłach ostrzegawczych odjeżdżającego ambulansu. Ktoś wyruszał ratować życie komuś innemu - tak naprawdę, a nie podając kawę studentce przed egzaminem. Ale przecież ta studentka, bez kawy, może nie zda egzaminu, może nie zapamięta jakiegoś szczegółu, który kiedyś w przyszłości pozwoli jej na stole operacyjnym zatrzymać innego człowieka na tym padole?
Bohater od kawy, parsknął w myślach.
-Nie, wypowiedziane na głos jednak się nie klei - powiedział. - Bohaterski jest strażak, co wynosi dziecko z płonącego domu albo żołnierz walczący za ojczyznę. To takie rzeczy nieosiągalne dla baristy, chyba że ktoś kiedyś uzna, że wojna toczy się na kofeinę. - uśmiechnął się - No bo ilu znasz żołnierzy, co?

Iris Valentine

Knockin’ on ER’s Door

: pn paź 20, 2025 7:55 pm
autor: Iris Valentine
Wystarczył pierwszy krok, który zrobiła poza szpitalem, żeby wymownie się skrzywiła i zmarszczyła swój zadarty nos. Nie lubiła deszczu i wychodząc z oddziału nie była na to przygotowana. Niestety. Kiedy jednak powiedziało się A, należało też powiedzieć B i skoro obiecała Sullivanowi kawę oraz frytki to teraz trzeba było ruszyć się w deszczu w kierunku kawy oraz frytek. I naprawdę w duchu cieszyła się, że zaproponowała coś, co faktycznie było blisko i nie musieli pokonać kilku przecznic w tej paskudnej pogodzie. Miasto w tych okolicznościach może wyglądało dobrze, może miało swój urok… pewnie nawet mogłaby to docenić, gdyby nie to, że momentalnie poczuła jak robi jej się okrutnie zimno. Jak zawsze jednak starała się robić dobrą minę do złej gry, nikt nie musiał o tym wiedzieć. A ona starała się jednak skupić na rozmowie i swoim towarzyszu.
I może chciał zażartować, ale tak naprawdę Iris się w stu procentach z tym zgadzała. Wcale nie trzeba było wyciągać kociaków z płonącego budynku, żeby zostać bohaterem. Te małe rzeczy były czasami tak samo ważne. Ba! Te drobne rzeczy miały zdecydowanie większy wpływ na nasze codzienne życie. Tym bardziej, że ona sama… miała doświadczenie. Znała wielu bohaterów – prawdziwych bohaterów, którzy w całości zasługiwali na swój tytuł. Ale znała też kogoś takiego jak Cole, który przywoził cudze dzieciaki na ostry dyżur i bez zadawania głupich pytań pozwalał w swojej kawiarni przesiadywać dziewczynie, która wyglądała jakby właśnie zdjęli ją z krzyża (bo wtedy wyglądała gorzej niż po najdłuższym i najbardziej męczącym dyżurze) i nawet swoją markotną osobowością sprawiał, że jej codzienność była trochę bardziej znośna.
- Klei. – zaprotestowała, uśmiechając się pod nosem – Bo ten barista może każdego jednego dnia poprawić humor komuś, kto tego bardzo potrzebuje. Nie trzeba wcale robić wielkich rzeczy, żeby móc zostać docenionym. Także nie bądź taki skromny, Sullivan. Chociaż opinią moich koleżanek aż tak bym się nie przejmowała… one robią bohatera z faceta, który pamięta na, co jest uczulone ich dziecko. – dodała pół żartem, pół serio… te koleżanki, które uznały go za bohatera miały bardzo nisko postawioną poprzeczkę. Bardzo. Ona sama?
Zaśmiała się, gdy wspomniał o żołnierzach.
- Wielu. Porucznik Iris Valentine, taka ciekawostka – nigdy mu tego o sobie nie mówiła, bo niby dlaczego miałaby, prawda? – Chociaż nie jestem pewna, czy jeszcze mogę tak o sobie mówić. – wzruszyła lekko ramionami – A teraz musimy się ruszyć… nie zamierzam zmoknąć. Musimy dobiec do tamtego budynku… – pokazała mu kierunek, w którym mieli się udać. Założyła na głowę kaptur swojej bluzy i wyszczerzyła kły w szerokim uśmiechu – To będzie lepsze niż kofeina, chodź! – i ruszyła, bo naprawdę nie miała zamiaru spacerować w deszczu. Im szybciej dobiegnie na miejsce tym lepiej, starając się po prostu nie wpaść pod żaden samochód, nie przewrócić się na żadnej kałuży i nie stracić oddechu przy tej krótkiej aktywności. Nie mogła sobie przecież narobić wstydu!


Cole Sullivan

Knockin’ on ER’s Door

: śr paź 22, 2025 4:05 pm
autor: Cole Sullivan
Deszcz można lubić, gdy ogląda się go zza szyby, siedząc w ciepłej kawiarni. Wtedy jest melancholijny, świetnie komponuje się z głosem Michaela Stipe'a albo Leonarda Cohena i jest pokarmem dla wewnętrznej potrzeby przygnębienia związanego np. z upływającymi latami oraz doskonale komponuje się z szarością dnia codziennego.
Natomiast deszcz, który leje się za kołnierzy, gdy Cole biegnie zjeść frytki jest złym deszczem. Należy go nie lubić, unikać i przeklinać pod nosem przy każdym kroku, który kończy się pluskiem.
Biegli w milczeniu, za co Cole dziękował losowi z dwóch powodów. Po pierwsze: miał czas przetrawić wiadomość, że Iris służyła w wojsku, co samo w sobie nie było niczym nadzwyczajnym,
(może oprócz tego, że jest sprawna fizycznie, leniwy spaślaku)
ale gdyby kobieta była zagadką logiczną dla dzieci, wiadomość ta stanowiłaby dodatkową kropkę do połączenia liniami tworzącymi obrazek. Po drugie zaś, choć nie był jakimś grubasem z bebechem obijającym się o kolana, rozmowa w czasie biegu mogłaby spowodować wyplucie płuc albo zawał serca.
Zapatrzony w swoje buty, co ułatwiało mu utrzymanie rytmu i tempa oddechu, niemal wpadł w zamknięte, szklane drzwi knajpki. Udało mu się zatrzymać w ostatnim momencie i otworzyć drzwi przed Iris.
Wzrok zawiesił gdzieś pomiędzy progiem lokalu, a napisami na szybie po jego prawej stronie. Nie patrzył na towarzyszkę, żeby nie zaświecić jej przed oczami twarzą czerwoną po biegu. Puszczał ją przodem, żeby za jej plecami zaczerpnąć powietrza i przestać udawać, że doskonale kontroluje oddech.
Weszli do środka i Scully'ego od razu uderzył zapach oleju używanego we frytkownicach. Owszem, robił kawę, ale umiał rozpoznać przepalony, niewymieniany od pięciu miesięcy olej. Ten tutaj był świeży, co było dobrze obiecującym znakiem. Zasadniczo, nie powinien podważać gastronomicznego zmysłu Iris, skoro kawę pijała w jego kawiarni, a i - jeśli go pamięć nie myliła - zdarzyło jej się u niego zjeść do niej bajgla.
Udało mu się uspokoić oddech na tyle, by móc się odezwać, chociaż w skroniach jeszcze słyszał szum rozpędzonej krwi i łomotanie własnego serca zmuszonego do niespodziewanego wysiłku. Po takim biegu należały mu się podwójne frytki. Przecież to było co najmniej sto pięćdziesiąt metrów!
-Jakożeznaszme... - wysapał, po czym wziął oddech i spróbował jeszcze raz. - Jak, że znasz menu, w wyborze zdam się na ciebie, ale ja stawiam.
Rozejrzał się po wnętrzu lokalu, ale jeszcze niespecjalnie rejestrował jego wystrój i klimat. To przyjdzie za chwilę - jak ochłonie.
-W wojsku też był obowiązkowy sprint po gorące jedzenie, czy to tylko twój sposób, żeby sprawdzić, czy klient wytrzyma tempo, pani porucznik - pokręcił głową z niedowierzaniem. - Kurde, naprawdę biegałaś z karabinem po naszych lasach?

Iris Valentine

Knockin’ on ER’s Door

: ndz paź 26, 2025 8:41 pm
autor: Iris Valentine
Nawet przez myśl nie przeszło jej rozmawiać z nim w trakcie tego krótkiego (na szczęście) biegu. Po pierwsze nikt nie lubi biegać w deszczu – szczególnie takim deszczu, gdy daleko mu do przyjemnej letniej mżawki. Po drugie jej kondycja nadal pozostawiała wiele do życzenia. W trakcie terapii straciła sporo na wadze, głównie niestety tkanki mięśniowej i chociaż stawała na rzęsach, żeby odzyskać dawną formę to pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Potrzeba czasu.
Na szczęście bieg był krótki, bardziej ją rozbawił niż zmęczył – nawet jeśli musiała wziąć kilka głębszych oddechów, gdy już wpadli do środka to głównie się śmiała. Zwłaszcza, że nawet jeśli Cole unikał jej wzroku to i tak trudno było nie zauważyć, że bieganie nie było jego ulubioną formą aktywności fizycznej. Nie podejrzewała go o to! Sprawiał wrażenie dobrze zbudowanego i w niezłej formie. Nie skomentowała tego jednak słowem, bo hej… kim ona była, żeby oceniać czyjąkolwiek kondycję? Wyszczerzyła tylko kły w szerokim uśmiechu i skinęła, gdy zdał się na nią przy wyborze czegoś z menu. Póki co jednak rozejrzała się po wnętrzu i pociągnęła go w kierunku jej ulubionego stolika. A właściwie boksa z kanapami. Na uboczu, bez ciekawskich spojrzeń w kierunku twojego talerza.
I w oczekiwaniu na kelnerkę wbiła spojrzenie w swojego towarzysza po drugiej stronie stolika.
- Nie biegałam z karabinem po lasach… znaczy… umiem posługiwać się bronią, ale byłam pielęgniarką. Znaczy jestem pielęgniarką, ale tam też nią byłam. Po studiach wstąpiłam do armii, przeszłam pełne szkolenie wojskowe i rzuciłam Tortonto na rzecz trochę cieplejszych pustynnych klimatów. – wyjaśniła, wzruszając lekko ramionami, bo jak się nad tym zastanawiała to odnosiła wrażenie, że było to poprzednie życie. Inne. I najbardziej denerwował ją brak możliwości powrotu… życie zdecydowało za nią i szlag ją o to trafiał – I hej… wolałeś spacer w tej ulewie zamiast krótkiego biegu? Wyobrażasz sobie jakbyśmy po tym spacerze wyglądali? Jak prosto spod prysznica… a wybacz, ale trzeba się trochę postarać, żebym zamieniła się dla kogoś w miss mokrego podkoszulka. – zażartowała i oderwała wzrok od Sullivana, żeby zerknąć na kelnerkę, która podeszła do ich stolika. Więc zamówiła kawę i dwa razy frytki na wypasie z serem i bekonem. Bo nie ma nic lepszego niż milion kalorii w jednym posiłku – Mam nadzieję, że twój cholesterol jest w normie. – przynajmniej do czasu tego posiłku!



Cole Sullivan