It's hard to laugh when I'm the joke
: czw paź 02, 2025 7:32 pm
				
				Phileas wpadł w wir pracy, z którego nie potrafił się wykaraskać, między rozprawami nie dawał sobie czasu na oddech, na sen czy choćby espresso. Znajdował jednak czas, aby się napić, by spirytualia paliły jego trzewia, dawały złudne uczucie ukojenia i koiły co zszargane, ale tylko pozornie. Czemu to robił? Trudno powiedzieć, bowiem ktoś tak zapatrzony w siebie z tak zakorzenionym hedonizmem momentalnie i bezsprzecznie popadł w marazm. Nie dawało mu radości nawet ludzkie potknięcie, korki na głównej ulicy, gdy postanowił akurat iść pieszo i ostatni pączek z lukrem, który sprzątnął komuś sprzed nosa. Mówią, że nic tak nie daje szczęścia jak cudze nieszczęście, w każdym razie Phileas zwykł tak mówić, ale tym razem to nie działało. Siedział więc nad kubkiem parującej kawy, zasępiony jak nigdy, i dywagował nad marnością swego żywota, przeglądając okazjonalnie telefon, a raczej skacząc między wyskakującymi powiadomieniami, które tylko roziskrzały ekran jego iPhone’a.
A przecież nie tak zupełnie dawno był swoistym mistrzem marionetek, panem życia, które tak skrupulatnie kreował. Wchodził na salę rozpraw jak na scenę, przepełnioną reflektorami, gdzie każde słowo, które wypowiedział, miało znaczenie, dawało zysk, było żywą korzyścią. Kochał tę adrenalinę i idącą z nią w parze pewność siebie, świadomość, że potrafi obrócić rzeczywistość na swoją korzyść jednym dobrze dobranym zdaniem i sprytnym fotelem. To było jak narkotyk, odurzające i uzależniające zarazem.
Teraz to wszystko wyparowało, jak dym z cygara, które zgasło zbyt szybko. Każda kolejna wygrana sprawa nie smakowała już jak kiedyś. Każdy kieliszek whisky po dniu spędzonym w sądzie był tylko kolejnym przypomnieniem, że nic nie działa tak jak dawniej, tak jak powinno. Zupełnie jakby znienacka się wypalił. Że coś w nim się wypaliło – coś, czego nie potrafił nawet nazwać.
Siedział więc tak nad kubkiem parującej kawy, w swym odpiciu w jej tafli nie widząc tego co kiedyś. Spojrzenie bez błysku, twarz jakby zakurzona. Zupełnie jakby ktoś ze sklepowej wystawy przeniósł go do magazynu starego antykwariatu. Pustka, to właśnie czuł.
Teraz to wszystko zdawało się mdłe, wyzute z wszystkiego, co ważne, co ostre i wyraźnie. Energia ulatywała z niego w dal, jak dym z niedogaszonego papierosa. Każda kolejna wygrana sprawa nie smakowała już jak kiedyś, nie dawała mu radości, nie dodawała wiatru w żagle. Wprawdzie rozmawiał nawet z Malen o krótkim urlopie, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu mimo zgody szefowej, lub jak kto woli wspólniczki. Nawet decyzyjność na tak niskim poziomie go przerastała, a to było zupełnie niepodobne do Phileasa. Niegdyś zaplanowałby ten urlop od a do z, rozplanowując skrupulatnie każdy hotel, spa i atrakcję, którą odwiedzi, przewalając pieniądze naiwnych szaraków, którzy liczyli na jego empatię i cokolwiek poza sumiennością. Teraz nawet nie potrafił wrzucić na booking upragnionej lokalizacji, bo takowej nie posiadał.
Po dłuższej chwili, w końcu zamoczył usta w kawie, która dawno straciła już całe swe ciepło. Zupełnie jakby świat gnał coraz szybciej, a on utknął w miejscu, gdzieś między czasem, w martwym punkcie. Niczym pociąg, który wjechał na niewłaściwe tory. Czuł się zupełnie pozbawiony dawnej iskry, bananowy dzieciak z przykrą skłonnością do mocnych trunków, w płaczu jak z lodu o spojrzeniu mogącym ciąć niczym brzytwa.
artemis rosewood
			A przecież nie tak zupełnie dawno był swoistym mistrzem marionetek, panem życia, które tak skrupulatnie kreował. Wchodził na salę rozpraw jak na scenę, przepełnioną reflektorami, gdzie każde słowo, które wypowiedział, miało znaczenie, dawało zysk, było żywą korzyścią. Kochał tę adrenalinę i idącą z nią w parze pewność siebie, świadomość, że potrafi obrócić rzeczywistość na swoją korzyść jednym dobrze dobranym zdaniem i sprytnym fotelem. To było jak narkotyk, odurzające i uzależniające zarazem.
Teraz to wszystko wyparowało, jak dym z cygara, które zgasło zbyt szybko. Każda kolejna wygrana sprawa nie smakowała już jak kiedyś. Każdy kieliszek whisky po dniu spędzonym w sądzie był tylko kolejnym przypomnieniem, że nic nie działa tak jak dawniej, tak jak powinno. Zupełnie jakby znienacka się wypalił. Że coś w nim się wypaliło – coś, czego nie potrafił nawet nazwać.
Siedział więc tak nad kubkiem parującej kawy, w swym odpiciu w jej tafli nie widząc tego co kiedyś. Spojrzenie bez błysku, twarz jakby zakurzona. Zupełnie jakby ktoś ze sklepowej wystawy przeniósł go do magazynu starego antykwariatu. Pustka, to właśnie czuł.
Teraz to wszystko zdawało się mdłe, wyzute z wszystkiego, co ważne, co ostre i wyraźnie. Energia ulatywała z niego w dal, jak dym z niedogaszonego papierosa. Każda kolejna wygrana sprawa nie smakowała już jak kiedyś, nie dawała mu radości, nie dodawała wiatru w żagle. Wprawdzie rozmawiał nawet z Malen o krótkim urlopie, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu mimo zgody szefowej, lub jak kto woli wspólniczki. Nawet decyzyjność na tak niskim poziomie go przerastała, a to było zupełnie niepodobne do Phileasa. Niegdyś zaplanowałby ten urlop od a do z, rozplanowując skrupulatnie każdy hotel, spa i atrakcję, którą odwiedzi, przewalając pieniądze naiwnych szaraków, którzy liczyli na jego empatię i cokolwiek poza sumiennością. Teraz nawet nie potrafił wrzucić na booking upragnionej lokalizacji, bo takowej nie posiadał.
Po dłuższej chwili, w końcu zamoczył usta w kawie, która dawno straciła już całe swe ciepło. Zupełnie jakby świat gnał coraz szybciej, a on utknął w miejscu, gdzieś między czasem, w martwym punkcie. Niczym pociąg, który wjechał na niewłaściwe tory. Czuł się zupełnie pozbawiony dawnej iskry, bananowy dzieciak z przykrą skłonnością do mocnych trunków, w płaczu jak z lodu o spojrzeniu mogącym ciąć niczym brzytwa.
artemis rosewood