Strona 1 z 2

you got the medicine i need

: czw paź 02, 2025 8:05 pm
autor: Elena Santorini
in the land of gods and monsters
i was an angel living in the garden of evil
outfit
Wspomnienie tamtego wieczoru zagnieździło się pod jej skórą, niemożliwe do zmycia gorącymi strugami prysznica i starcia szorstkim ręcznikiem.
Sięgając do niego pamięcią przygryzała wargę, tak, jak zrobiła to gdy mężczyzna nachylił się w jej stronę, dzieląc swoją wizytówką. Napięcie malowało jej skórę pręgami dreszczy, zwijało palce, odruchem zaciskające na materiale pościeli. Spoglądając na to z dystansu, ten wieczór nie różnił się od innych, które spędziła w równie bogatym towarzystwie i wykwintnych miejscach - a zarazem był diametralnie inny w sposób, którego nie potrafiła do końca zrozumieć. Bliskość Egertona podsycała płomień, którego iskierki od zawsze chowały się na dnie jej serca. W ich rozmowie dostrzegała pewną intymność, nawet jeśli rzucane przez nią słowa były puste, jedynie ocierając się o prawdziwą wartość, którą mogły ze sobą nieść. Gdy tylko wizytówka znalazła się w jej posiadaniu, a groźba obietnica jego powrotu do teatru w razie jej niesubordynacji zawisła w powietrzu, w głębi ducha poczuła palącą potrzebę natychmiastowego wybrania miejsca ich następnego spotkania.
I to, jak wszystkie, intensywne emocje, wywołało sprzeciw tej fundamentalnej części charakteru Santorini, z którą się urodziła.
Robert powracał do niej jak natrętna myśl, której źródła nie potrafiła zlokalizować. W trakcie tańca, gdy jedna z nut przywodziła jej na myśl brzmienie jego głosu. Przy porannej kawie, której towarzyszyła pusta wymiana zdań, nagle boleśnie płytka i niesatysfakcjonująca. W lustrzanym odbiciu, gdy układając włosy dostrzegała napięcie, intensywność własnego spojrzenia skupionego na pracy. Wizytówka podarowana jej przez Egertona tkwiła na blacie stolika stojącego obok jej łóżka, pierwsza rzecz, na którą zerkała po obudzeniu i ostatnia, którą widziała przed wyłączeniem światła. Nie wiedziała, czy w ogóle zdecyduje się do niego napisać - na samą myśl w jej trzewiach pojawiał się ten charakterystyczny ścisk, od podszeptów intuicji jej ciało sztywniało, a zarazem serce przecinała p o t r z e b a. A zarazem jej pragmatyczny, kalkulujący umysł dystansował się na widok własnej reakcji na mężczyznę - odsuwał, odkładał wizytówkę, zmuszał do wstania z łóżka i kontynuacji dnia, który miał ściśle zaplanowany harmonogram. Przywykła do tego, że to ona pozostawiała takie wrażenie w mężczyznach, łaknących kontaktu, dalszych spotkań i jej uwagi.
Nie lubiła myśli, że ktoś inny mógłby mieć nad nią taką w ł a d z ę.
Zapisany numer Jonathana w jej telefonie był niczym ostoja komfortu, do którego przywykła. Był przewidywalny, stabilny, b e z p i e c z n y, był dokładnie tym, czego się po nim spodziewała - i niczym innym. To do niego sięgnęła jako pierwszego, niemal z troską sprawdzając ostatni stos pozostawionych przez niego wiadomości. Odpisała na jedną, zadowalając się bladym ciepłem czekających na nią ramion - ciepłem, które kiedyś wydawało jej się wystarczające, ale wspomnienie ognia je zdusiło do wątłego płomyka.
Gdy nie odpisał, ta obserwacja zapisała się w tyle jej głowy, ale Elenie nie zależało na tyle, by zadzwonić od razu - zostawiła to sobie na następny dzień, może dwa. Na tyle, by zostawić pozór walczenia o uwagę mężczyzny, która według niej zwyczajnie jej się n a l e ż a ł a.
Robert zakradł się do jej podświadomości w sposób, w jaki robił to zwykle - kompletnie przez nią niezauważony z daleka. Siedząc na parapecie z kubkiem herbaty w dłoni złapała się na obsesyjnym obserwowaniu zaparkowanych przed blokiem samochodów. Wydawało jej się, że w jednym z nich siedziała osoba - i to siedziała podejrzanie długo, spoglądając w stronę okien jej budynku. Odkąd opuściła Mediolan, ostrożność tańczyła w jej sercu niebezpiecznie blisko paranoicznej granicy. Parkdale samo w sobie było podejrzaną dzielnicą, ale widok foliowych torebeczek wymienianych za pieniądze, bluzgów czy bójek pod jej oknem nie pozostawiał w niej żadnej reakcji - to ciszy się bała. Obecności, samochodów, które nie należały do mieszkańców. Osób, które zatrzymywały się przed drzwiami do jej klatki, bądź zadzierały głowę w stronę jej okna. Niejednokrotnie wydawało jej się, że jest obserwowana, ale wiedziała też, że Salvatore dbał o jej bezpieczeństwo - a przynajmniej taką miała nadzieję.
Nie przeszkadzało jej to jednak wpadać w ciąg neurotycznych myśli, od których potrzebowała wytchnienia.
Wizytówka Egertona lśniła w blasku wpadającego do jej apartamentu słońca. Sięgnęła po nią pod wpływem chwili, impulsu - tego, który oderwał ją od okna, od obserwacji ciemnego samochodu i przeszłości, która zasiała w niej ziarno strachu, którego nie dało się wyplenić.
Ignorowała szaleńcze bicie własnego serca gdy jej telefon zabrzmiał odpowiedzią - to samo, które towarzyszyło jej też przy szykowaniu się do wyjścia.
Odmówiła bycia odebraną z własnego mieszkania. Jego szoferowi wcześniej podała inny adres - jednym z wielu plusów jej przyjaźni z Bowiem był dostęp do jego mieszkania w Financial District, z którego skrzętnie korzystała zawsze, gdy ktoś bardzo chciał odwieźć ją do domu bądź z niego zabrać. Jej mieszkanie w Parkdale było najbardziej skrywanym przez nią sekretem, o który dbał również Giovanni - nie tylko dla utrzymywania pozorów - ale też ze względów bezpieczeństwa.
Pięć minut przed właściwą godziną stała przed drzwiami do filharmonii, w lekkim płaszczu narzuconym na jej ramiona, który nijak chronił przed październikowym chłodem. Wiatr łopotał pomiętą gazetą u jej stóp - magazyn przemykał w stronę ulicy i zatrzymał się przed nią na tyle długo, by wyczytała krzykliwy nagłówek o zbiegłym seryjnym mordercy na jego pierwszej stronie.
- Czy bilety były trudne do zorganizowania? - zagadnęła, a jej usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu jeszcze nim poderwała głowę by spojrzeć na nadchodzącego mężczyznę.

Robert Egerton

you got the medicine i need

: pt paź 03, 2025 1:44 pm
autor: Robert Egerton
3. You talk like a villain,
but you stare like a lover
outfit
Praca z ludźmi wymagała przemyślanych decyzji, precyzyjnie zaplanowanych kroków, zdolności do przewidywania oraz charyzmy. Wymagała też cierpliwości, którą należało spłacać w minutach, godzinach i dniach. Robert, który z ludźmi pracował właściwie od przekroczenia pełnoletniości, doskonale zdawał sobie z tego sprawę — i wielokrotnie przećwiczył wszystkie powyższe cechy na tysiącach sytuacji w swojej karierze zawodowej oraz prywatnie, dla rozrywki manipulowania tymi, którzy łapali się w jego pajęcze sidła. Na przestrzeni lat praca . n a d . ludźmi nie tylko przestała go przerażać, ale wręcz stała się niewyczerpalnym źródłem nowej, pociągającej fascynacji. Był w tym dobry; nie, był w tym najlepszy. Nie tracił kontroli nad sobą ale też nie dawał się porwać do reszty, do utraty zmysłów, zachowując zdolność do trzeźwej oceny sytuacji.
A mimo to z nią było . i n a c z e j . . Z nią cierpliwość Egertona zdawała się wisieć na ostatnim włosku, a jego myśli uciekały w jej stronę podczas umówionych spotkań, rozmów telefonicznych i samotnych, cichych wieczorów, w których cenił sobie najbardziej święty spokój i możliwość wyciszenia galopujących za dnia myśli. Jednak słuchając muzyki albo szumu miasta w dole z balkonu swojego apartamentu, jego myśli w tych dniach bynajmniej nie zwalniały. I nie przestawały obracać się wokół sprawy Eleny Santorini, niemal zmuszając go do sprawdzania ekranu telefonu za każdym razem, kiedy milczał późnymi godzinami, na długo w kolejną czarną noc.
Może dlatego, że łączyła się z dwoma odrębnymi światami, których całkowitego rozdzielenia Robert ściśle pilnował; z biznesowym i prywatnym.
Może z powodu tego, jak cholernie ważna była ta sprawa i jak wiele w niej zależało od tego, czy dziewczyna mu zaufa — albo przynajmniej połknie przynętę na zarzuconym przez niego haczyku.
Może odwet liczył się dla niego bardziej, niż byłby zdolny przyznać przed samym sobą i tworzył z niego coś na kształt tych prymitywnych stworzeń owładniętych żądzą zemsty, którymi na co dzień tak gardził.
Może, może, . m o ż e .
I wtedy telefon odłożony nonszalancko na bok szerokiego blatu biurka w jego gabinecie się rozświetlił, a urządzenie zawibrowało, ogłaszając tym samym nadejście nowej wiadomości i natychmiast przyciągając jego spojrzenie.
W ostatnich dniach jak zwykle Robert odebrał tysiące telefonów, maili i wiadomości.
Jednak czekał tylko na tę jedną.

Przyniosło mu to więcej satysfakcji niż zakładał i więcej niż powinno. A po wymianie wiadomości pełna niecierpliwości ekscytacja wszyła się pod jego skórę; uczucie, które — obawiał się tego — nie było związane ani z zemstą, ani z planem, którego kolejne części wskakiwały gładko na swoje miejsce, ale . z . d z i e w c z y n ą . . Dlatego pojawiając się tego wieczora przez filharmonią, Robert zdecydował się być szczególnie czujny. Musiał pilnować każdego kroku i siebie samego, nie pozwalając emocjom — szczególnie tym prymitywnym — zaprzepaścić tej jedynej, niemożliwej szansy, jaką dostał od losu, kiedy okazało się, że któryś z nich przeżył tamtą noc w Mediolanie.
Właśnie z tą myślą powracającą niczym przypływ i obmywającą jego świadomość, Robert zatrzymał się z rękami w kieszeniach spodni tuż na wprost Eleny, która wciąż jeszcze na niego nie spojrzała.
Okropnie trudne — odparł z uśmiechem, który musiał sugerować coś zupełnie przeciwnego, jednak nie trudził się z wyjaśnieniami. — A i tak łatwiej było je dostać, niż przekonać cię, że nie tylko mi zależy na kolejnym spotkaniu. Wjedźmy — dodał, podając jej ramię wraz z nieznacznym uniesieniem jednej brwi; w wyrazie rozbawionej ciekawości, czy dziewczyna zdecyduje się je złapać, czy raczej znowu będzie uciekać.
Dotyk, kiedy podjęła decyzję — po raz kolejny przez materiał grubych, jesiennych ubrań — nigdy nie mógłby być zadowalający dla zachłannego mężczyzny; a jednak Robertowi i tak przyniósł niezdrową ekscytację. Ponownie, w najmniejszym stopniu nie erotyczną, ale tani erotyzm nieszczególnie go interesował, jeśli nic nie stało za nim. Z nią stało za nim aż za wiele.
Uśmiechnął się bez słowa komentarza i wreszcie razem przekroczyli próg filharmonii. W środku oddali płaszcze pośród dziesiątek innych par szykujących się na spektakl mimo pozostałych ledwie kilku minut do jego rozpoczęcia, a następnie Robert poprowadził ich rozłożystymi, imponującymi schodami z marmurowymi balustradami na piętro, skąd skierowali się w stronę wejść do loży.
Młoda kobieta, poruszająca się sama po zmroku — mruknął, zatrzymując się przed właściwymi z nich, ale jeszcze ich nie otwierając. Zamiast tego posłał Elenie wymowne spojrzenie od oczu niespiesznie w dół, po szyi i materiale sukienki, na chwilę zawieszając to dziwne spostrzeżenie między nimi, zanim znów poderwał wzrok. — Brzmi jak dokładny opis większości ofiar. Nie boisz się czy nie czytasz wiadomości?
Jego oczy błyszczały raczej niegroźnym, swobodnym rozbawieniem, chociaż gdzieś w głębi klatki piersiowej czuł idiotyczne szarpanie na myśl, że pierwszy lepszy napalony idiota, któremu przypadkiem udało się zwiać z więzienia, mógłby mu ją odebrać teraz, kiedy los dopiero co wepchnął mu ją w ramiona. Cóż, nie dosłownie.
Jeszcze nie.

Elena Santorini

you got the medicine i need

: pt paź 03, 2025 4:19 pm
autor: Elena Santorini
Jej wzrok prześlizgnął się po nienagannej sylwetce biznesmena gdy stanął naprzeciw niej, oświetlany blaskiem zawieszonego nad budynkiem filharmonii neonu. Pasowali do siebie, zauważyła ta próżna część jej charakteru - ta świadoma tego, w jaki sposób obydwoje przywiązywali wagę do swojej aparycji, ale też ukontentowana przystojnymi rysami mężczyzny. Robert Egerton wydawał się mężczyzną, którego wiek uszlachetnił, a upływające lata nadały jego twarzy ostrości zamiast ją wygładzić. Coś w tym kontraście jego spokojnego usposobienia z drapieżnym spojrzeniem, którym ją obrzucał, było niemożliwe do zignorowania.
A ona lubiła sposób, w jaki jej własny obraz odbijał się w jego ciemnych tęczówkach.
- Czy sprawiam ci zbyt wiele kłopotów? - odrzuciła, z nutą rozbawienia tańczącą na pograniczu jej niezobowiązującego tonu.
Uniosła dłoń - nieco zbyt szybko, zbyt ochoczo, onieśmielona jego widokiem po kilku dniach stworzonego przez nią dystansu. Natychmiast skarciła się za to w myślach pomimo komfortu, jaki dało jej silne, męskie ramię objęte przez warstwy narzuconych na nich płaszczy. Im większy miał na nią wpływ, tym większą czuła potrzebę okiełznania własnych instynktów - nakazywała sobie czujność, odwracając spojrzenie by rozejrzeć się po wnętrzu filharmonii tak, jakby znalazła się w niej pierwszy raz.
Dopiero gdy znaleźli się przed odpowiednimi drzwiami, obróciła się z powrotem w stronę towarzyszącego jej mężczyzny. Zadarła lekko głowę, odwzajemniając czujne spojrzenie Egertona. Jego pierwsze słowa zasiały ziarno niepokoju w jej sercu, przypominając o każdym, kto mógłby za nią podążać do tego miejsca - by zaś ten niepokój rozwiać, wspominając o ostatnich wydarzeniach w gazecie.
Seryjny morderca, który zbiegł z więzienia stanowił sam koniec listy jej potencjalnych problemów. Daniel Wescott w jej oczach był koszmarem targającym Toronto - koszmarem, z którym ona nie miała nic wspólnego. Znała twarz prawdziwego niebezpieczeństwa - tego, którego kształty widziała w podążających za nią cieniach rzucanych przez wysokie wieżowce tego miasta. Tego, które wyuczyło w niej ostrożność, dzięki której czuła się teraz poza zasięgiem kogoś tak przeciętnego jak zbiegły skazaniec. Widziała wiele obrazów swojej przyszłości i w żadnym z nich nie padała ofiarą przypadkowego napastnika w ciemnej alejce.
W żadnym z nich też diabeł nie pożerał jej swoim spojrzeniem w garniturze od Armaniego.
- To nawet nie brzmi prawdziwie, prawda? - odparła, w lustrzanym odbiciu jego rozbawienia gdy uchylił drzwi, wpuszczając ich do wnętrza loży. - Seryjny morderca uciekł z więzienia w miesiącu, w którym Kanadyjczycy świętują horror i opowiadają sobie straszliwe historie.
Zatrzymała się w przejściu, koło skrytego przy drzwiach wieszaka na ubrania wierzchnie. Jej ciemny płaszcz zsunął się z jej ramion w dół, zatrzymując na łokciach gdy odwróciła się do mężczyzny, pozwalając, by pomógł jej się go pozbyć.
- Uważam, że zło jest znacznie bardziej przyziemnym elementem naszej codzienności niż większość ludzi zdaje sobie sprawę - mruknęła, obracając głowę by zerknąć na niego przez ramię gdy zbliżył się, sięgając po materiał. Jej oczy natychmiast odnalazły spojrzenie ciemnych tęczówki, przywiedzione do nich w magnetyczny sposób. - Ale nie tworzy krzykliwych nagłówków.

Robert Egerton

you got the medicine i need

: ndz paź 05, 2025 7:50 pm
autor: Robert Egerton
Tak, Elena Santorini sprawiała mu . k ł o p o t y , . i to z gatunku tych, które w każdych innych okolicznościach Robert uznałby pewnie za wysoce irytujące, ponieważ odrywały go od pracy i interesów, zaczynały przeszkadzać w spotkaniach i wolnych wieczorach, a ponadto wymagały od niego wysiłku związanego z zasięganiem języka o niej przy jednoczesnym udawaniu przy niej kogoś, kim nie był. Przynajmniej nie do końca.
A jednocześnie nie mógłby z całkiem czystym sumieniem powiedzieć, że te kłopoty naprawdę mu przeszkadzają. Że nie dostarczają mu rozrywki — co prawda spaczonej w ocenie ogółu społeczeństwa, ale wciąż rozrywki — i nie stanowią wyzwania, które podjął z typową dla siebie ambicją i nie tak typową ekscytacją gotującą się gdzieś na dnie żołądka. Zresztą pisał prawdę wtedy, kiedy wymieniali wiadomości; Egerton, jak na drapieżnika przystało, lubił gonić.
Na jej pytanie odpowiedział jedynie typowym dla siebie, enigmatycznym uśmiechem, który był kiepską wskazówką co do miejsc, w jakie uciekały w danej chwili jego myśli.
Natomiast pytając o plotki i nagłówki pierwszych stron gazet, nie planował jej straszyć ani tym bardziej przestrzegać; raczej był zaintrygowany faktem, że zdecydowała pojawić się tutaj sama. I chociaż teoretycznie zastanawiał się, w jaki sposób mógłby jej zagwarantować bezpieczeństwo — przynajmniej do czasu, kiedy będzie mu potrzebna żywa — to jednocześnie miał świadomość, że nie da się tego zrobić niepostrzeżenie. Posyłanie za nią swoich ludzi wydawało się grą daleko na wyrost, dodatkowo zwykłą głupotą i zdradzeniem się przed Eleną. Natomiast próba przekonywania jej, że powinna na siebie uważać, cóż… Robert widział ją kilka razy w przeciągu niespełna dwóch tygodni, ale i tak domyślał się, że przyniosłaby odwrotny efekt.
Jednak myśl o tym, że ktoś może położyć na niej swoje brudne łapy budziła w nim lodowaty, trzeszczący gniew. Bo chociaż samemu daleko mu było do czystego sumienia — w ciągu swojego życia dopuścił się rzeczy, za które najpewniej mógłby dostać kilkakrotne dożywocie — Robert brzydził się prymitywną brutalnością, przypadkowymi ofiarami i morderstwem wyłącznie dla samego aktu, za którym nie szedł żaden cel, żaden zysk, żadna . k o r z y ś ć . poza chwilową, prymitywną euforią.
Nie pozwolił tym myślom odbić się na twarzy, kiedy puszczał ją przodem do loży, w której mieli miejsca.
Nie brzmi też na historię całkowicie wyssaną z palca — odparł z uśmiechem — ale rozumiem dokąd zmierzasz.
Wszedłszy, na moment oderwał wzrok od Eleny i potoczył spojrzeniem po skąpanej w cieniach loży; sztuka miała się zaraz zacząć, więc większość miejsc była już zajęta, a główne światła przygaszone. Zatrzymał się zaraz za nią, kiedy stanęła przy wieszakach. Blisko. Za blisko. Poczuł intensywniej zapach jej perfum i nieco z góry zobaczył zarys jej nagich ramion, kiedy zsunęła z nich płaszcz. Słowa, padające miękko z jej ust, wydawały się lekkie i dźwięczne w irracjonalnym kontraście do wagi, jaką niosły.
Wytrzymał jej spojrzenie bez mrugnięcia okiem, chociaż pierwszy raz od dawna miał ochotę zakląć. I żałował, że nie byli w bardziej prywatnym miejscu; na chwilę niemal go to zatrzymało.
N i e m a l .
Wreszcie powoli podniósł prawą dłoń, ale zamiast sięgnąć po materiał płaszcza, który kobieta mu podawała w zgięciu łokci, Robert uniósł ją wyżej, na wysokość jej ramienia. Zatrzymał palce tuż poniżej ramiączka sukienki, a później przesunął opuszkami w dół, po nagiej skórze Eleny, w kierunku płaszcza. Dotyk był tak subtelny, że ledwo wyczuwalny — ale bynajmniej nie pomijalny przez swoją intymną celowość. Ścieżka była prosta, a nacisk palców niemal niewinny, jednak było coś piekielnie podniecającego w fakcie, że wystarczyłoby odwrócenie się jednej z osób siedzących w fotelach przed nimi, żeby go zobaczyć.
A nie dało się tej sytuacji odczytać na więcej niż jeden sposób.
Czyli ty — zaczął niskim, nieco chrapliwym głosem, kiedy palce dosięgnęły płaszcza, a on przesunął je tym razem poziomo po mapie jej ciepłej, oliwkowej skóry, wzdłuż materiału — nie należysz do większości, Eleno?
Spojrzenie miał wbite wprost w jej oczy, a te jego pałały gorącym, niepokojącym blaskiem w krótkiej ciszy, jaka między nimi zapadła; i jaką sekundę później przerwały pierwsze nuty granej na scenie pod nimi symfonii, kiedy koncert się zaczął.
Masz rację. Zło jest wszędzie — podjął cicho, niemal na granicy szeptu, nachylając się bardzo jednoznacznie w stronę jej ust; choć pozornie miało chodzić tylko o to, żeby Elena mogła go usłyszeć. — A ludzie, goniąc za sensacją, mają przykrą tendencję zapominać, że najbardziej niebezpieczni z nich to często nie ci, którzy brawurowo uciekają z więzienia, ale ci tuż obok, których nie da się tak łatwo sklasyfikować. — Na ułamek sekundy poderwał wzrok i przebiegł nim po loży, a później wreszcie lekko się uśmiechnął, co rozwiało wrażenie powagi pozostawionej przez wcześniejsze słowa. — Usiądziemy, zanim pożrą nas żywcem samymi karcącymi spojrzeniami?
Dopiero po tych słowach Robert z pewnym żalem cofnął dłoń od jej ciepłej skóry i pomógł jej zdjąć płaszcz, żeby następnie odwiesić oba na wolne wieszaki.

Elena Santorini

you got the medicine i need

: pn paź 06, 2025 2:53 pm
autor: Elena Santorini
Powierzając mu zdjęcie własnego płaszcza, własnoręcznie zaprosiła mężczyznę do tej bliskości - lecz wciąż nie wydawała się w pełni na nią przygotowana. Jego dotyk pozostawił ścieżkę gęsiej skórki na jej ramieniu, kącik jej ust zadrżał w odpowiedzi na niski pomruk wypowiedziany wprost koło jej ucha. W półmroku loży, w której się znaleźli, przez krótką chwilę obecność innych ludzi przestała jej przeszkadzać - liczyła się tylko intymność, schowana w głębi prostego, krótkiego gestu.
Przez tę chwilę pomyślała wręcz, że mogłaby się w tym z a t r a c i ć.
- Nie wiem, czy w takiej kategorii wyjątkowość byłaby pożądaną cechą - mruknęła w odpowiedzi, pozwalając, by zsunął resztę materiału z jej ramion. Chłód musnął jej nagą skórę, najmocniej doskwierając na ścieżce, którą wcześniej wytyczyły jego palce.
Jego słowa trafiły na podatny grunt - ale zupełnie inny niż ten, który Egerton skrycie przekazywał. Subtelność zła Santorini znała od podszewki, otaczała ją każdego dnia w trakcie jej życia w Mediolanie, od pierwszych dni, których świadomość zapisała się w jej wspomnieniach. Od dziecka znała więcej jej wymiarów niż inni ludzie, dostrzegając półmrok w miejscach, w których nagłówki dzieliły życie na światła i cienie.
Ale jej dzieciństwo było tak samo pouczające, jak i zaślepiające. Zakorzeniło w niej przeświadczenie, że tego typu rzeczy nigdy nie działy się jej. Że tkwiąc w środku tego cyklonu ludzkiego cierpienia do samego końca miała pozostać nim nieporuszona, a kształty schowane w mroku ich posiadłości nie miały nigdy z niego wypełznąć, ponieważ ona nigdy nie miała na nie spojrzeć.
Gdy zajmowali miejsce, z początku jej uwaga przeniosła się na odległą w dole scenę - jasny punkt kontrastujący z ciemnością otoczenia, na którym zatrzymało się jej spojrzenie. Założyła nogę na nogę, rozsiadając się w miękkim fotelu i rozkoszując brzmieniem orkiestry, wzmocnionym przez akustykę ogromnego pomieszczenia i prześlizgującym między rzędami loży, w której siedzieli.
Ale jej myśli szybko uciekały w inne terytoria - w stronę męskich perfum, których zapach docierał do niej z prawej strony wraz z bijącym od mężczyzny ciepłem. Świadomość jego obecności tak blisko sprawiała, że muzyka z czegoś, co przykuwało uwagę, przekształciła się w tło dla jej rozbieganych myśli.
Zastanawiała się nad tym, jakie Robert mógł mieć intencje i co miało czekać ich dwójkę na końcu tych spotkań. Doświadczenie nakazywało jej sądzić, że nie różnił się od innych mężczyzn swojego pokroju - że jego zainteresowanie jej osobą sięgało tak daleko, jak podążała ich pogoń, na końcu której tkwiło westchnienie pełne uniesienia. Większość osób straciłaby zainteresowanie widząc trudność, jaką potrafiła im wskazać, ale Egerton zdawał się lubować w wyzwaniach i nie tracić względem niej cierpliwości. Perspektywa, w której poświęcałby jej tyle czasu oraz zasobów po to, by ich znajomość zakończyła się jednym wieczorem w jego mieszkaniu wydawałaby jej się absurdalna w kontekście kogoś innego, ale z jakiegoś powodu wydawała się możliwa w kontekście jego.
Inna strona podpowiadała jej, że mógł pragnąć czegoś więcej.
Ta, która doceniała jego maniery, wrodzoną lub nabytą elegancję, z którą odpowiadał na jej kokietowanie zamiast wyłącznie je akceptować szerokim uśmiechem. Łączyła ich pewna nić porozumienia, której formowanie się dostrzegła na ich wspólnej kolacji - język, którym posługiwali się obydwoje. W ich relacji zdawała się chować głębia, gdzieś zaszyta pod powierzchownymi wymianami zdań i pustymi, społecznie akceptowalnymi gestami.
Muzyka zakradła się do jej ciała niepostrzeżenie, choć umysł zajęty był rozmyślaniami. Kontemplowała, jak czułaby się z każdym z tych scenariuszy, podczas gdy jej noga dygała lekko w rytm smyczków, muskając przy tym nogawkę męskich spodni. W jej miejscu nie było miejsca na związki, wyłącznie układy - i jeszcze nie była pewna, czy zawarcie układu z Egertonem nie przyniesie jej zguby.
- Lubisz muzykę klasyczną? - zagadnęła, gdy światła rozgoniły mrok oznajmiając przerwę. Ludzie krzątali się w miejscach, wychodząc na papierosa bądź by towarzysko pokrążyć w korytarzach, odnajdując znajomych. Santorini osunęła się lekko w fotelu, obracając w stronę siedzącego obok mężczyzny. Na jej ustach mignął przebiegły uśmiech. - Czy dzielnie znosisz potworną nudę?

Robert Egerton

you got the medicine i need

: pt paź 10, 2025 7:18 pm
autor: Robert Egerton
Mówił, rzecz jasna, o sobie.
I było coś perwersyjnie fascynującego w fakcie tak jawnego . z d r a d z a n i a . s i ę . przed nią z tego, kim jest naprawdę i jak parszywe są jego zamiary względem niej. W mówieniu tego właściwie wprost, choć jednocześnie tak ogólnie, jeśli nie miało się szerszego obrazu na sprawę, historię i cel Egertona.
A jednak prawda była cały ten czas tuż pod powierzchnią, ukryta na widoku; trzeba było tylko włożyć trochę wysiłku w zdrapanie pierwszej cienkiej warstwy, która tę prawdę przesłaniała.
Zdecydowana większość ludzi i tak nigdy nie pomyślałaby o zrobieniu tego.
Nie odpowiedział już na jej słowa, głównie dlatego, że jego opinia w tym zakresie nie miała większego znaczenia — ale też dlatego, że Elena pewnie wcale o nią nie pytała. Przez chwilę wydawało mu się, że jej myśli odpłynęły od tego miejsca, od muzyki niosącej się po sali o idealnej akustyce i od niego samego; że choć jej ciało było obecne fizycznie na fotelu tuż obok niego, to duchem była gdzieś daleko stąd. Co jakiś czas zerkał na jej profil z ukosa, bardziej zainteresowany dziewczyną niż samym koncertem, ale nie przyglądał się jej zbyt otwarcie ani intensywnie. Wyglądało na to, że Elena naprawdę słucha melodii i naprawdę ją przeżywa, postanowił więc jej nie przerywać i dać w spokoju słuchać.
Nawet jeśli sam nie czuł szczególnego zainteresowania koncertem, a muzyka przepływała mimochodem gdzieś obok, zamiast do niego trafiać. Dlatego parsknął śmiechem, słysząc jej pytanie, kiedy wreszcie nadeszła przerwa i wokół nich się rozluźniło, bo większość widzów wyszła rozprostować nogi. Robert też czuł już potrzebę ruchu, ale zdecydowanie bardziej wolał wykorzystać moment połowicznej prywatności na rozmowę.
To drugie. Mniej więcej — odparł wprost, z ironicznym grymasem wyginającym wargi w krzywym półuśmiechu, który był odpowiedzią na jej niewinną prowokację. — Chociaż wcale nie powiedziałbym, że się nudzę, skoro mam szansę patrzeć na ciebie przez półtorej godziny. — Ta bezpośrednia szczerość zabrzmiała niemal niepokojąco, ale Robert nie zawracał sobie tym głowy; Elena z pewnością wyczuła, że jego spojrzenie co jakiś czas ucieka w jej kierunku, zamiast spoczywać stale na scenie w dole. — I wyobrażać sobie jakie emocje w tobie wzbudza muzyka.
Chociaż wiedział o niej tak wiele, jednocześnie irracjonalnie wciąż nie widział prawie niczego; nie miał więc pojęcia, czy Elena docenia muzykę klasyczną, czy wzbudza w niej jakieś emocje albo niesie powiew nostalgii za Włochami. Czy ma dla niej jakąś prawdziwą wagę, czy to tylko przypadkowe miejsce, w które wybrałaby się z każdym innym mężczyzną na jej miejscu.
Sam Robert natomiast nie czuł . n i c .
Chociaż był wyczulony na sztukę i potrafił docenić piękno, chociaż otaczał się nimi na co dzień — tego wieczora okoliczności nie pozwalały mu się skupić na melodii. Nie pozwalał więc melodii dostać się do wnętrza, nie, kiedy dookoła było pełno obcych ludzi; to robił wyłącznie w zaciszu swojego mieszkania.
Przyznaj się — podjął, nie dając jej czasu na odpowiedź, a przy tym przechylając się ponad oparciem łączącym ich fotele i zniżając głos do tonu niemalże konspiracyjnego: — wybrałaś filharmonię właśnie dlatego, żeby nie musieć ze mną rozmawiać.
Uśmiech mężczyzny nabrał niemal figlarnego wyrazu, czyli czegoś zupełnie obcego dla Egertona. Ale nie dzisiaj. I nie z nią.
Z nią był kolejnym ohydnie bogatym facetem, który ubiegał się o jej uwagę.

Elena Santorini

you got the medicine i need

: czw paź 16, 2025 3:04 pm
autor: Elena Santorini
W półmroku panującym w filharmonii w trakcie przedstawienia była świadoma jego wzroku, uciekającego w jej stronę  gdzieś w polu jej własnego widzenia.
Tak samo, jak była świadoma bliskości, którą oferowały ich znajdujące się obok siebie fotele. Ciepła bijącego od schowanego pod marynarką garnituru ciała, zapachu tych samych perfum, które przywodziły jej na myśl Roberta gdy wyczuwała je w tłumie odkąd pierwszy raz poczuła je wewnątrz zamkniętego teatru. Wyczuwała jego wzrok, tak jak całą jego o b e c n o ś ć, o której nie byłaby w stanie zapomnieć niezależnie od tego, co działoby się na scenie bądź brzmiało w muzyce.
Musiała przyznać, że i tym razem nie była w stanie dostrzec w niej takiego piękna, jakie widziała zwykle.
Może to sezon występów, w którego była środku, nie pozwalał jej rozkoszować się brzmieniem orkiestry w tak obrzydliwie statyczny sposób. Wygrywane nuty wdzierały się do jej wnętrza, łaskotały zakamarki duszy, napinały mięśnie, które rwały się do manifestacji ruchu, którego w tej chwili potrzebowała.

A może to Egerton, jak zwykle, zaprzątał jej myśli, utrudniał usiedzenie w miejscu. Myślała, że spotkanie z mężczyzną pozbędzie się tego poruszenia, w którym tkwiła, przywróci spokój ducha, którego jej brakowało - tymczasem jego bliskość zdawała się wywoływać w niej odwrotny efekt. Chciała więcej gdy znajdowała się obok, wiecznie niezaspokojona, wiecznie łaknąca czegoś, czego nie potrafiła nawet nazwać, choć doskonale wiedziała jak to sobie w z i ą ć.
Dlatego przysunęła się nieco w reakcji na jego figlarny uśmiech, opierając łokieć o szczyt siedzenia, w którym przodem do siedzącego z boku mężczyzny. Zadarła lekko głowę, wkraczając w tę intymną przestrzeń, w której powietrze wydawało się gorące od jego oddechu, usta tak bliskie, tak kuszące, schowane w cieniu rzucanym przez sufitowe lampy.
- Spodziewasz się po mnie najgorszego - cmoknęła z udawanym niezadowoleniem, a spojrzenie jej ciemnych tęczówek mimowolnie oderwało się od jego własnych, przesuwając w dół - po wydatnym nosie, idealnie wygolonym policzku aż na wargi znajdujące się niebezpiecznie blisko jej własnych. - O czym chciałbyś ze mną porozmawiać, Robercie? - dodała przebiegle, wiedząc, że w miejscu takim jak to, przekroczenie tej jednej granicy, na której balansowała en pointe, byłoby co najmniej nie na miejscu.
Przypomniało jej o tym głośne, nachalne odchrząknięcie jakiejś kobiety siedzącej za nimi, od którego na twarzy Santorini pojawił się wyraz rozbawienia. Spojrzała w kierunku Egertona znacząco nim powoli, opieszale, odsunęła się, siadając poprawnie na swoim miejscu, zdejmując łokieć ze szczytu oparcia i odwracając się przodem w stronę sceny.
Część osób już wracała na swoje miejsca - chwila przerwy była tylko tym, chwilą, która w towarzystwie Roberta zdawała się zbyt krótka, zbyt szybka. Jej wzrok z odrobiną znudzenia błądził po szukających swoich miejsc gościach, noga podrygiwała w dźwięku melodii, która jeszcze nie rozbrzmiała w sali - tym razem w wyrazie zniecierpliwienia, oczekiwania. Przyglądając się obcym, pozwalała swoim myślom krążyć - dopóki jej spojrzenie nie prześlizgnęło się po karku jednego z siadających dwa rzędy dalej mężczyzn.
Dopóki nie dostrzegła wąskiej strużki tuszu znaczącego jego skórę, wzoru pnącego się ku czaszce węża. Mrugnęła - jak zawsze, gdy wspomnienia przeszłości przedzierały się przez cienką barierę rzeczywistości, igrając z jej wzrokiem, pastwiąc się nad jej umysłem. Mrugnęła, oczekując, że obraz zniknie, jak znikały wszystkie inne. Gdy jednak to zrobiła, mężczyzna obrócił się lekko w bok, węża na jego szyi przecięły linie marszczącej się skóry, a światło padło na jego profil.
Po czym zgasło.
Santorini zastygła w miejscu, jej noga zatrzymała gwałtownie, nieporuszona melodią, która z wolna rozbrzmiała w powietrzu. Jej serce uniosło się w górę, powędrowało do gardła, pozostawiając w trzewiach pustkę, od której jej ciało zamarzło. Rosnąca panika przekształciła je w kamień, w tkwiącą w loży ozdobę, zupełnie zobojętniałą na rozgrywające się na scenie wydarzenia.
Ponieważ mężczyzna, którego dostrzegła, był duchem - elementem jej przeszłości, w którego oczach błyszczał ogień, a w dłoni tkwił nóż.
- Przepraszam - wydusiła z siebie pomiędzy brzmieniem muzyki, zbliżając do Roberta w geście, który nigdy wcześniej nie wymagał od niej takiego wysiłku. - Muszę wyjść, ale za chwilę wrócę.
Prawda goniona przez kłamstwo wydostała się z jej ust pośpiesznie nim wstała, odruchowo, natychmiastowo - jakby to sam pień mózgu przejął inicjatywę, zdusił wszystkie jej myśli do nieznośnego brzęczenia owadów gdy skierowała się do wyjścia, zapominając nawet o płaszczu, tkwiącym gdzieś pod dziesiątką innych, niemożliwy do zlokalizowania w czerni panującej w loży.
Musiała znaleźć się na zewnątrz, musiała wyjść.
Musiała zniknąć, natychmiast - a dopiero wtedy, gdy ciężar z jej klatki piersiowej się uniesie, gdy sięgnie po telefon i zadzwoni - do kogo? - będzie mogła pomyśleć o tym, co przed chwilą zobaczyła.
I co to może dla niej oznaczać.

Robert Egerton

you got the medicine i need

: pn paź 20, 2025 7:15 pm
autor: Robert Egerton
Było tak wiele rzeczy, o których chciał z nią porozmawiać naprawdę, nie tylko dla utrzymania pozoru tej starej jak świat gry nazywanej uwodzeniem, ze starym jak świat finiszem, który, choć przyjemny, nie interesował Egertona najbardziej z zakresu jej możliwości — ale wciąż jeszcze nie mógł. Podstawową zasadą jego planu związanego z dziewczyną, która nie powinna przeżyć tamtej makabrycznej nocy, było zdobycie jej . z a u f a n i a , . a prawdopodobnie nie istniała rzecz, która roztrzaskałaby to zaufanie szybciej i skuteczniej niż przyznanie się, że Robert wie o jej tragedii. Nawet jeśli zachowałby dla siebie tę informację, według której był zamieszany w jej planowanie, nawet jeśli tajemnicą pozostałby fakt, że ma krew jej najbliższych na rękach — po zdradzeniu się z tym zapewne nie zobaczyłby już nigdy więcej Eleny Santorini. Zniknęłaby tak samo, jak zniknęła z Mediolanu, w ułamku sekundy ze wszystkich radarów szukających jej ludzi; rozpłynęłaby się w powietrzu i tak niespodziewana, że ocierająca się o cud szansa, jaką dostał od losu na zemstę przeszłaby mu koło nosa.
Dlatego musiał działać ostrożnie. Powoli. Z rozmysłem i cierpliwością; szczęśliwie tych cech nigdy mu nie brakowało.
Poczuł przyjemny dreszcz, kiedy jej spojrzenie zsunęło się niżej — w sposób, który wskazywał na sprytnie celowe działanie — na jego usta. A chociaż było to kuszące, Robert powstrzymał się od odpowiedzenia jej tym samym; zamiast tego przyglądał się jej oczom otoczonym wachlarzem rzęs i napawał tą ciepłą satysfakcją płynącą z każdego cichego słowa, które wypowiadała tak blisko jego warg. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, usłyszał chrząknięcie i cień irytacji przebiegł mu przez twarz, kiedy przelotnie strzelił spojrzeniem w kierunku jakiejś zdegustowanej kobiety za nimi.
Dlatego właśnie muzyki należało słuchać w samotności.
Ewentualnie z kobietą, dla której się jej słucha.
Wyprostował się niespiesznie, wymieniając już tylko porozumiewawcze spojrzenie z Eleną i nie odpowiadając na jej wcześniejsze pytanie. Wiedział, że jeszcze będą mieli okazję do tego wrócić, a wolał nie wdawać się w niepotrzebną dyskusję z nadgorliwą obserwatorką. W pierwszych minutach wznowionego koncertu jego spojrzenie utkwiło w okolicy skrzypaczek i z tego powodu całkowicie przeoczył moment, w którym . c o ś . się zmieniło. . E l e n a . się zmieniła.
Co?, zdążyło tylko przeciąć jego umysł, kiedy spojrzał w bok w reakcji na jej ruch, a następnie zderzył się z jej krótkimi, padającymi jak strzały komunikatami, które w niczym nie przypominały tej kobiety, którą zdążył poznać; zawsze królowej sceny, nawet jeśli akurat na niej nie występowała.
Poczekaj- — rzucił za nią, ale Elena już była dwa rzędy dalej, a on mógł ją tylko odprowadzić do drzwi, zaskoczonym spojrzeniem spod wysoko uniesionych brwi.
Przez chwilę siedział nieruchomo, starając się zrozumieć, co się właśnie stało — bo to, w jaki sposób kobieta podniosła się i wyszła, nie było w najmniejszym stopniu naturalne — ale w jego umyśle nie pojawiało się żadne logiczne rozwiązanie. Na moment nawet znów usiadł prosto i przebiegł uważnym spojrzeniem po scenie oraz omiótł tyły głów widowni zlewające się z tego poziomu w jednolitą, nieruchomą masę cieni, ale odpowiedzi na tą zagadkę nie znalazł. Nie czekał jednak długo. Coś w jej głosie zgrzytało, kiedy mówiła, że zaraz wróci — nawet jeśli nie wzięła ze sobą płaszcza, co mogłoby sugerować, że faktycznie potrzebowała wyjść na chwilę, do łazienki czy odebrać telefon. Ale nie miała w dłoni telefonu. Ani na niego nie patrzyła, kiedy to się stało.
Robert posłuchał instynktu; wstał, zapiął guzik marynarki, mało grzecznym mruknięciem przepraszając sąsiada i ruszył do wyjścia. Zamknąwszy za sobą drzwi, rozejrzał się po korytarzu.
Elena! — krzyknął, nie musząc nawet udawać, że w jego tonie brzmi prośba, bo póki co jedynie jego głos mógł dogonić jej oddalającą się pustym korytarzem sylwetkę.
Nie zatrzymała się. Robert zgrzytnął zębami, zmełł między nimi przekleństwo, bez chwili wahania dłużej wrócił po oba płaszcze i dopiero z nimi w ręce puścił się biegiem wzdłuż korytarza, w stronę rozłożystych głównych schodów prowadzących do wyjścia. Za nią. Czuł, jak serce obija się o żebra i nie miało to nic wspólnego z wysiłkiem — raczej z irracjonalnym, niemożliwym lękiem, stanem dla Egertona raczej obcym i zdecydowanie nieprzyjemnym. Lękiem, że stało się coś, co go zdradziło; że stracił swoją szansę; że . j ą . stracił, a przecież nawet jeszcze nie zdążył dobrze zacisnąć na niej swoich szponów.
Dogonił Elenę na szczycie schodów opustoszałego podczas trwania koncertu foyer — poza nimi kręciło się tu tylko kilka osób z obsługi w dole, przy szatniach, ale nawet gdyby się nimi teraz zainteresowali, z tej odległości i tak nie mogliby usłyszeć ich rozmowy. A kiedy wreszcie znalazł się tuż za nią, złapał jej nadgarstek, żeby ją zatrzymać; zmusić do obrócenia się; do spojrzenia w jego stronę; do jakiejkolwiek reakcji. Cokolwiek, byle tylko zyskać jej uwagę i zyskać szansę na zrozumienie, co się właśnie stało. Omiótł spojrzeniem jej twarz i na jedno uderzenie serca zamarł.
Nie widział jeszcze . t a k i e j . Eleny Santorini i ten fakt chwilowo wytrącił go ze stabilnej równowagi, jaką dotychczas zachowywał w jej towarzystwie. Nie potrafił powiem powiedzieć dokładnie, na czym polega różnica.
Hej, zaczekaj — rzucił wraz z powstrzymaniem jej i zmuszeniem do obrócenia się. Klatka piersiowa Roberta unosiła się miarowo i szybko, w oczach błyszczało pytanie. Może troska, a przynajmniej jakieś jej odbicie, bo Robert Egerton nie znał prawdziwego pojęcia tego uczucia. — Proszę. — Zabrzmiało wiarygodnie, kiedy wypowiadał to słowo cicho, choć dosadnie, ze spojrzeniem wbitym w jej oczy.
Nie przyciągnął jej do siebie ale też jej nie puścił, jakby bał się, że jeśli przestanie ją dotykać, Elena naprawdę rozpłynie się w powietrzu. Jego spojrzenie tylko na moment uciekło w dół, na jego palce zaciskające się delikatnie na jej nadgarstku; w sposób, który pozwalałby jej na wyrwanie się jednym zamaszystym ruchem, jeśli by tego chciała.
Dokąd idziesz? — zapytał, wkładając wszystkie swoje umiejętności w to, żeby to pytanie zabrzmiało miękko, a nie nachalnie. — Co się stało, El?
To . z d e c y d o w a n i e . zabrzmiało miękko.

Elena Santorini

you got the medicine i need

: wt paź 21, 2025 5:13 pm
autor: Elena Santorini
Gdyby była w stanie wydostać się spod pazurów szarpiących jej duszę, zwróciłaby większą uwagę na swój nietakt, w którym zignorowała mężczyznę usiłującego ją zatrzymać. Prawda była jednak taka, że choć chwilę wcześniej Robert Egerton wypełniał jej myśli, a świadomość jego obecności obok wydawała się niemożliwa do zignorowania, osoba mężczyzny utonęła w tym bezlitosnym brzęczeniu. Krzyk nawoływania, który potoczył się przez długi korytarz prowadzący z ich loży do foyer, nie przedostał się przez barierę jej podświadomości. Należał do innego świata, innej wersji rzeczywistości, innej Santorini.
Tej, która zamówiła nowy czajnik do swojego mieszkania w drobnym, a zarazem przełomowym geście. Która tego dnia trzykrotnie zmieniała swoją sukienkę, starając się znaleźć złoty balans pomiędzy elegancją filharmonii a uwodzicielskimi kształtami, które odzież miała podkreślać. Tej, która osiadła w Toronto, pozwalając, by atmosfera miasta i proza jej nowego życia osiadła w czeluściach jej nawyków. Podświadomie, niechętnie, budowała swoją rzeczywistość, chowając przed przeszłością, w której tkwiły ruiny jej poprzedniego wcielenia.
Do samego końca nie dopuszczała do siebie świadomości, by Toronto miało stać się jej domem. A jednak jego codzienność prześlizgnęła się do jej podświadomości, sprawiając, że myśli coraz rzadziej spoglądały do tyłu. Skupiona na swoich występach, w duchu liczyła ilość par butów, które musiała jeszcze przygotować w tym sezonie. Pochłonięta nowym mężczyzną w swoim życiu, kontemplowała tkwiącą na jej stoliku przy łóżku wizytówkę, a obracając kawałek papieru w palcach zastanawiała się nad tym, na co powinna sobie mu pozwolić.
Jej zesztywniałe z paniki ciało nie dopuszczało do siebie innych emocji, lecz gdzieś w jego głębi chowała się złość w parze ze wstydem. Tamta Elena Santorini nagle wydawała jej się najgłupszą osobą na całym wszechświecie. Tą, która dała się zamroczyć nadziei nowych początków, naiwnie chwyciła klocki usiłując zbudować z nich coś na nowo. Która dała zwieść się obietnicom Salvatore'a, która obiecywała sobie, że nigdy nie przestanie zerkać przez ramię, po czym świadomie przejmowała się randkami, nowym czajnikiem, pieprzonym baletem, ślepnąc na zagrożenie, które nie odpuściło jej ani na chwilę.
Spoglądając teraz na jej nowe życie, wydawało jej się tylko pustym mirażem - ostatnimi podrygami ciała, do którego nie dotarło jeszcze, że jej dusza spoczęła na krwawej posadzce jej posiadłości. Taniec, przyjaźnie, droga biżuteria i przygodny seks nie były nigdy oznakami jej nowego początku, a zaledwie zasłoną skutecznie maskującą wyrytą u podstawy jej czaszki datę ostatecznego końca.
Docierając do foyer, w rozszalałym wirze myśli odruchowo sięgnęła po telefon, wybierając numer swojego kuzyna - kuzyna, który nawet nie odebrał połączenia, a automatyczna sekretarka poinformowała ją, że obecnie przebywał na delegacji. Ostatnia, wątpliwa deska ratunku, po którą zdecydowała się sięgnąć od razu, boleśnie uświadomiła jej obecne położenie.
Mrok za przeszklonymi drzwiami prowadzącymi na zewnątrz nagle stał się nieprzenikniony, przerażający. Zastanawiała się, czy udałoby jej się złapać taksówkę, czy już przy samej filharmonii czekało na nią niebezpieczeństwo. Powrót do jej mieszkania wydawał się nierozważny, niemądry - przypominając, że nie miała żadnych alternatyw. Choć jej klatka piersiowa unosiła się gwałtownie w górę i dół, a ciało skostniało pod chłodnym, znajomym oddechem śmierci owiewającej jej kark, umysł wciąż, desperacko, poszukiwał alternatyw.
Podskoczyła, czując męską dłoń zaciskającą się wokół jej nadgarstka. Krzyk nieomal wydarł się z jej gardła, powstrzymany przez strach, którego silny uścisk pozbawił ją głosu. Odwróciła się, spodziewając dostrzec mężczyznę, którego widziała w ich loży - kompletnie nieświadoma tego, że Robert za nią podążał, że wypowiedział w jej stronę choćby słowo. Jego zdania powoli docierały do jej świadomości, wymuszając blady uśmiech na ustach - uśmiech pełen ponurego rozbawienia ich sytuacją.
Jeszcze chwilę temu zastanawiała się nad tym, w jaki sposób potoczy się ich wieczór - gdy jej but muskał nogę siedzącego obok mężczyzny. Mężczyzny, który nie należał do tego świata, a którego obecność przypomniała jej o problemach i zagwozdkach, które chwilę wcześniej wypełniały jej głupie, oślepione serce.
- Przepraszam, źle się czuję - powtórzyła na wydechu, wysuwając nadgarstek spod jego palców. Jej wzrok prześlizgnął się po foyer gdy chowała telefon do swojej torebki. Po siedzącej na obitej skórą kanapie kobiecie, sączącej jakiś alkoholowy napój. Dwójce mężczyzn pochłoniętych rozmową, przez którą wyszli ze spektaklu. Czujnym wzrokiem śledziła wszystkich, każdego z osobna, szukając znajomych twarzy.
Szukając zagrożenia.
Jej ciało zadrżało od desperackiej potrzeby wyjścia na zewnątrz, ucieczki do bezpieczeństwa, którego została pozbawiona, a jednak stopy nie ruszyły ze swojego miejsca, powstrzymane strachem przed wyjściem na zewnątrz. Z desperacją przeniosła spojrzenie z otaczających ich gości filharmonii z powrotem na stojącego naprzeciw mężczyznę. Wiedziała, że nie istniały wyjaśnienia, przez które jej zachowanie nabrałoby dla niego sensu. Odruch, w którym odsunęła się od męskiej sylwetki, uwolniła rękę spod jego uścisku był prawidłowy. Uwikłanie go w potencjalne konsekwencje swojej głupoty byłoby samolubnym aktem szaleństwa. Egerton był wpływowym człowiekiem, ale w świecie, z którego umknęła, każdy wpływ zakończony był chłodnym dotykiem broni. Jeśli w foyer znajdowali się pozostali, jeśli czekali na nią na zewnątrz, nie każąc mu tutaj pozostać ściągnęłaby na niego zgubę. Zasługiwał na więcej, zasługiwał na to, by jego życie nie zostało skalane podjętymi przez nią wyborami gdy baletnica, którą znalazł w Kanadyjskim teatrze, okazała się przewiązana krwawą liną do świata pełnego przemocy.
Krwawą liną, która z wolna zaciskała się na jej szyi w sposób, którego nie potrafiła znieść.
- Zabierz mnie stąd. - wyrwało się z jej ust samo, na wydechu, tak ciche, że niemal utonęło w gwarze sporadycznych rozmów prowadzonych wokół nich. Jej ciało drgnęło, wyszarpnięte z ogarniającego je marazmu, lgnąc do męskiej sylwetki stojącej naprzeciw - tchórzliwie, samolubnie. - Gdziekolwiek. Proszę. Robert Egerton

you got the medicine i need

: pt paź 24, 2025 7:43 pm
autor: Robert Egerton
Jego świat był ułożony, kierował się logicznymi zasadami, niezmiennymi i obowiązującymi nawet bez udziału jego woli niczym prawa fizyki. Na ogół ludzie nie zastanawiali się nad grawitacją i siłami tarcia, które pozwalały im się swobodnie poruszać i tak samo Robert nie kwestionował logicznych ciągów przyczynowo-skutkowych ani racjonalnych reakcji. Nie roztrząsał emocji, nie poddawał się im tak, jak robili to zwykli ludzie. I być może właśnie dlatego nagła reakcja Eleny — ponieważ była tak daleko od racjonalnej, jak tylko mógł sobie to wyobrazić, kiedy tak gwałtownie obróciła się w jego stronę, a jej oczy błyszczały nienaturalnie w złotym świetle żyrandoli, natomiast twarz zdawał się przecinać czysty lęk — była dla niego wzorem zupełnie nierozpoznawalnym, którego nie potrafił przypisać do niczego, co znał.
Mówiąc wprost: nie rozumiał jej.
Fakt ten budził w nim jednocześnie irytację i skrobiący w potylicę niepokój, w mieszanych proporcjach, choć wolałby ich nie odczuwać w żadnych. Jednak w zrozumieniu nie pomogły ani jej słowa, ani subtelne, choć stanowcze uwolnienie się spod jego dotyku. Rzecz jasna pozwolił jej się wyrwać i nie zrobił ani jednego kroku w jej stronę, kiedy automatycznie zwiększyła między nimi dystans. W jego oczach wyglądała na spłoszoną łanię szukającą najkrótszej drogi ucieczki, więc wydawało się oczywistym, że źle się czuła — widać to było po napiętej sylwetce, bledszej niż zwykle twarzy i spojrzeniu toczącym się nerwowo po całym pomieszczeniu — ale sytuacja zmieniła się zbyt gwałtownie, żeby to mogło być zwyczajnie kiepskie samopoczucie. Jeszcze pół godziny temu wyglądała jak zawsze, ubrana w tę swoją elegancką nonszalancję ukrytą pod sztucznym woalem uprzejmości i aurę niedostępności, którą otaczała się od pierwszego spotkania.
Niewłaściwość zgrzytała pod powiekami wraz z każdym mrugnięciem, alarmy ostrzegawcze wyły, a pytania piętrzyły się z tyłu świadomości, mimo to Robert nie poruszył się. Nie zrobił też tego, co chciał zrobić odruchowo — czyli oderwać od niej wzrok i rozglądnąć się, przebiec wzrokiem tę samą ścieżkę, którą biegło jej spojrzenie — i wciąż pozostał skupiony na Elenie.
Odezwała się dokładnie wtedy, kiedy Robert spodziewał się, że odwróci się i odejdzie. I zaskoczyła go nie tylko samym czynem, ale też wyborem słów. A chociaż nic nie wskoczyło na swoje miejsce i nie nabrało nagle sensu, miał przynajmniej świadomość, że nie stracił swojej jedynej szansy na miliony w równaniu prawdopodobieństwa. Jeszcze nie.
W porządku — odpowiedział wreszcie, ostrożnie przeciągając sylaby. Możliwości przeskoczyły mu pod powiekami przy milisekundowym mrugnięciu; restauracje, parki, kina, jego mieszaknie. Wszystkie jednak wydawały się nieodpowiednie, dlatego zdecydował się postawić na coś nieoczywistego. Coś, czego Elena Santorini jeszcze o nim nie wiedziała. — Wyglądasz na kogoś, kto potrzebuje prawdziwej rozrywki, panno Santorini. I tak się składa, że przypadkiem znam odpowiednie miejsce — dodał, tym razem pozwalając sobie na cień uśmiechu, który miał rozładować to dziwne napięcie.
Zdjął jej płaszcz ze zgięcia w ramieniu i podał go jej; jednak nie zbliżył się przy tym do niej ani nie pomógł jej go włożyć. To jedno zrozumiał z całą pewnością — nie chciała być dotykana.
Weźmiemy taksówkę — rzucił, kiedy kobieta się ubierała i wyciągnął telefon z kieszeni spodni od garnituru, żeby w aplikacji zamówić przejazd. Tam, gdzie się wybierali, nie podjeżdzało się limuzyną z szoferem.

Chociaż oficjalna, najbardziej prestiżowa i ciesząca się największym zainteresowaniem seria gonitw Triple Crown, rozpoczęta jak co roku przez King’s Plate była już dawno za Kanadyjczykami — a Robert pojawił się na każdym z wyścigów — to inne, mniej ekskluzywne wydarzenia wciąż jeszcze miały miejsce na torach; dla ludzi, którzy nie mieli wystarczająco szczęścia i gotówki — lub obu — żeby załapać się na wyścigi królewskie. Albo po prostu szukali adrenaliny, odskoczni i możliwości postawienia absurdalnych pieniędzy na swoich faworytów. Nieistotne. Na tych Robert również bywał — i to je darzył większym sentymentem, bo podczas gdy dusił się między snobami o zbyt mocnych perfumach i zbyt sztywnych konwenansach w wyścigach dziennych, tak nocne wzbudzały w nim tę niemożliwą do podrobienia ekscytację.
Taksówka zatrzymała się pod torem, ale Robert zamarł z dłonią na klamce i wciąż jeszcze nie wysiadł; zamiast tego rzucił Elenie przelotne spojrzenie.
Zaraz zobaczysz coś prawdziwego — rzucił z uśmiechem igrającym w kącikach ust. Prawdziwego o świecie. O mnie.
Po tych słowach szarpnął za klamkę i wysiadł, odczekał aż Elena zrobi to samo i razem skierowali się do bramek. W ich okolicy znajdowało się kilka niskich budynków, zza których w nocne niebo wzbijała się łuna ostrego, nienaturalnego światła, a chłodne jesienne powietrze przecinała niespokojna wrzawa.
Wiem, że pewnie jestem ci winny wyjaśnienia — zaczął, kiedy zbliżyli się do kas i zerknął na nią z ukosa — ale chcę, żebyś zobaczyła to sama.
Chociaż w jego głosie brzmiała ta sama lekkość podszyta nutą ironii, w rzeczywistości Robert pozostawał czujny i napięty, a spojrzenie uciekające w kierunku kobiety nie miało tym razem zabarwienia erotycznego ani nawet flirtu; obserwował ją. Sprawdzał. Jakby samym spojrzeniem mógł rozgryźć to, z czym najwyraźniej nie zamierzała się przed nim odkrywać.

Elena Santorini