Strona 1 z 1

Let's taco 'bout it

: ndz paź 05, 2025 5:08 pm
autor: Eunsoo Cheon
Całe życie była sama i w głowie, i w sercu. Wszędzie. Niezmiennie. Zarówno w domu, jak i poza nim, w otoczeniu rodziny i znajomych, w pokojach stłoczonych obcymi, tańczącymi w niby transie sylwetkami i w pokoju własnym, we wieczór i we dnie, w Korei i w Kanadzie, w ciszy i podczas jazgotu z głośników. Zawsze sama. I chociaż ludzie uwielbiali nazywać ten stan niebywałym cierpieniem, to Cheon nigdy on nie przeszkadzał; życie było pod wieloma względami prostsze, gdy było się wolnym od cudzych oczekiwań, nacisków i pragnień.

Tym jednak, co zajmowało jej głowę, były nieustępujące od lat koszmary. Nie było tam żadnych potwornych wymysłów z powyginanymi, paskudnymi twarzami. Oj nie. Były natomiast sny tak abstrakcyjne, że aż niemożliwe do ujęcia słowami; pełne obrazów, które wywołują nadmierną produkcję potu i niemożliwe do skontrolowania drganie ciała, do tego dźwięki świdrujące każdy zmysł. Emocje, które towarzyszyły po przebudzeniu, można przyrównać do tych, które pchają w ramiona obłędu lub, co słabszym, od razu uwiązują pętlę na szyi i kopią w krzesło. Za nic w świecie nie mogła się ich pozbyć na trzeźwo, toteż ładowała w siebie garści tabletek lub litry alkoholu. Czasami oba na raz.

Owszem, czuła się zmęczona. Cholernie zmęczona. Na zapas. W przód zmęczona tym, że będzie zmęczona. Nieustannie jednak ciągnęła samą siebie za włosy, przeciągała z dnia na dzień i szlifowała umiejętność układania twarzy tak, by bez wyjątku odstraszać wszystkich wokół i kończyć każdą znajomość, nim ta w ogóle miała szansę zaistnieć. Uśpiony gniew, śmiertelna trucizna i anarchia z nutą zblazowania złączyły się w jedność, by wydać niedzielnemu południu w Toronto tenże gnijący kwiat.

Przeszła pod gałęziami platanów, z których liści skapywały krople porannej i wciąż trwającej mżawki. Nie miała ochoty na spacery, a tym bardziej w tak kapryśną pogodę, ale, jak można się domyślić, sympatie i antypatie Eunsoo uginały się pod kaprysami białego tygrysa. Summa summarum zagubiła się gdzieś w środku własnych myśli, a po prawdzie – miasta.

I jakoś tak to już było, że robiąc krok pierwszy, drugi i trzeci, w końcu zapominała dokąd idzie i po co. Nie zawsze było to złe. Gdzież tam. Niekiedy udawało się trafić w miejsca, do których z własnej woli nigdy by nie poszła. Tak było też tym razem. Toksyczna żółć przypomniała, iż, w rzeczy samej, istnieje świat wykraczający poza ten wewnętrzny.

Zatrzymała się w okolicy wywieszonego na froncie „Yellow Filter” menu i obtarła powierzchnię czarnych okularów brudnym rękawem zdecydowanie za dużej kurtki. W oczach jej pociemniało od nadmiaru opcji, ale odetchnęła głęboko i zgodnie z porzekadłem głoszącym, że ani chuj, ani żarcie rozmyślań nie lubią, zdecydowała się na jedną z pierwszych propozycji. O kuchni meksykańskiej wiedziała po prawdzie tyle, co o odpowiedzialności. Zresztą, cholera, jadła by żyć, a nie żyła by jeść.

— Kartą. Tacos bez kolendra.

Bo smakuje jak mydło – ale tego już nie powiedziała. Podobnie jak nie odmieniła znienawidzonej zieleniny na liczbę mnogą. W każdym razie komunikat miał być i był lakoniczny, więc nie został poprzedzony żadnym „dzień dobry”, ni zakończony „proszę”, „dziękuję” czy choćby „pocałuj mnie w dupę miły, jeśli zechcesz się schylić”. Nie była osobą religijną, od mistycyzmu robiła zawsze krok w tył, natomiast głęboko wierzyła w myśli Konfucjusza. Szczególnie w tę jedną – czego sam nie pragniesz, nie czyń drugiemu – więc cóż, nie pozostawiała przestrzeni na small-talk.

Nim zdążyła minąć sekunda, już uderzała obdrapanymi z czarnego lakieru paznokciami o blat. Zdawała się przy tym w niczym nie różnić się od wiecznie biegnącej części mieszkańców Toronto; do pełni wizerunku brakowało jedynie wyprasowanego, idealnie skrojonego garnituru, teczki pod pachą i telefonu przy uchu. Najlepiej takiego, z którego wrzeszczał szef czy inny złamas. Rzecz w tym, że porzucenie byle-jakich t-shirtów i wygodnych, luźnych bermudów nie wchodziło w grę. Przynajmniej na razie.

Elías Violante

Let's taco 'bout it

: ndz paź 05, 2025 7:40 pm
autor: Elías Violante
Dzisiejsza aura zdawała się nie napawać optymizmem. Pogoda nie zachęcała do cieszenia się życiem, przyjemnych spacerów z rodziną czy przyjaciółmi, a on je uwielbiał. Nie to, że sam był wielbicielem pieszych wędrówek. Co to, to nie. Ale kiedy robili to inni? Jak najbardziej. Może skończył edukację na podstawówce, jednak z matematyki był doskonały. Dobra pogoda, równała się większej liczbie ludzi. Więcej ludzi równało się większej liczbie klientów. A to znaczyło więcej pieniędzy. Czyli tracił.

Tymczasem on niemalże tańczył w niewielkiej kuchni, ruszał biodrami na boki podczas przygotowania rzeczy wszelakich, choć w tej konkretnej chwili siekał cebulę, od czasu do czasu delikatnie przemieszał sos birria, który właściwie już kończył się gotować. Do tego nucił Cambio Dolor jakby sam był zbuntowanym aniołem, czemu zdawał się przeczyć wiszący na jego szyi krzyż. Wbrew panującemu dookoła nastrojowy był szczęśliwy. Cholera, dowiedział się, że Reyna, jego siostra się zaręczyła i wyprowadziła się do swojego partnera. A kochał swoją rodzinę, wręcz dosłownie ich szczęście było jego szczęściem, to w pełni usprawiedliwiało jego, w praktyce publiczne okazywanie radości.

Nawet nie obawiał się o tego szczęściarza, który ją wybrał. Była najmądrzejszą z całej rodziny. Jako jedyna skończyła studia, więc to mówiło samo przez się. Nie chciałaby się związać z byle kim. Zwłaszcza nie z kimś takim jak ojciec, choć chwili kiedy o nim pomyślał o mało co nie splunął odruchowo przed siebie - co zdarzało mu się świeżo po otwarciu "Yellow Filter". Nikt na smak nie narzekał, ale dawał z siebie wszystko, żeby tylko na wspomnienie starego w jego gardle nie gromadziła się żółć. Często zapijał to tequillą, dodawał ją do niektórych marynat. A, że czasem musiał marynować swoje podniebienie... No nic. Szczęście poznania wybranka siostrzyczki go ominęło, ale co się odwlecze to nie uciecze - na weselu będzie musiał się pojawić, niezależnie kiedy miałoby być.

W pierwszej chwili nawet nie zwrócił uwagi na to, że ktoś się pojawił. Był zbyt skupiony na celebrowaniu szczęścia, aby zwracać uwagę na nieszczęścia.

-CAAAMBIO DOLOOOR, POR LIBERTAAAD - wykrzyczał obracając się ku ladzie, nóz kuchenny robił mu za mikrofon, ten sam, którym kroił cebulę. Nie można było mu odmówić, że przynajmniej dbał o autentyczność. Wtedy też zobaczył azjatkę stukającą o blat. Nawet nie czuł się zawstydzony. Wielu przechodniów często widziało i słyszało gorsze rzeczy. Równie dla nich zrozumiałe, kiedy z rodakami rozmawiał po hiszpańsku. Odłożył nóż, nachylił się nad blatem opierając się o niego łokciami, wisiorek z matką boską wisiał swobodnie.

-Hej, co dla Ciebie? - Uśmiechał się, ale szczerze, nie jak wyuczony kasjer obawiający się kontroli. Miał przecież powody. -Może birria taco? Właśnie skończyło się gotować. Mówi się, że nic tak nie podnosi na duchu jak dobre birria. - Nikt tak nie mówi, właśnie to wymyślił, a reklama dźwignią handlu, a dla niej wydawało się to doskonałe. Przynajmniej według tego co zdążył wywnioskować po rzuceniu na nią okiem, wielce prawdopodobnym było też to, że osądził źle przez to jak sam czuł się nakręcony.

-Niedźwiadek chyba się zgadza. - Spojrzał na psiaka, który właśnie stał na dwóch łapach opierając się o bok wozu tuż obok lady, jakby liczył, że uda mu się zajrzeć do środka. Co się dziwić, zapach był, według jego nieskromnego zdania, niesamowity. -Mu też coś podać? - rzucił wskazując głową na surowe mięso, które leżało na blacie za jego plecami.

No i bez pytania sięgnął by pogłaskać psinkę. Czy było to rozważne, aby głaskać obcego psa? Skądże. Na (nie)szczęście nie był najrozważniejszym człowiekiem

Eunsoo Cheon

Let's taco 'bout it

: ndz paź 05, 2025 10:17 pm
autor: Eunsoo Cheon
Rzeczywiście, niektórych ludzi nie trzeba było nawet bacznie obserwować, by potwierdzić pierwsze wrażenie. Mówili oni, podobnie jak Elías, każdym gestem, bodaj było to toczenie kółek biodrami czy darcie japy w niezrozumiałym języku, iż – jeszcze jak! – mają nierówno pod sufitem. Ich charaktery były proste, łatwe i nieskomplikowane: najpierw działaj, później myśl. Naturalnie, w tej pobieżnej ocenie Eunsoo kierowała się ignorancją, brakiem obiektywizmu, przeświadczeniem o własnej wyższości i z góry zmierzała ku określonemu celowi: irytować się wszystkim, czym tylko mogła. Bo, o właśnie, w takich warunkach łatwo było znaleźć uzasadnienie dla wszelkich niepowodzeń, które ją spotykały i gniewu, jaki napędzał do czynienia kolejnych złośliwości. Gdyby była inna, cóż, najpewniej siedziałaby na kozetce jakiegoś mądrali mówiącego o przeszłości, do której wracać nie zamierzała w żadnym momencie swojego życia. Porzuciła ją. Tylko ona jakoś nie chciała porzucić jej. Cholera.

Zadarła głowę, gdy mężczyzna w końcu zdecydował się porzucić marzenia o karierze tancerza i zrobić to, co zrobić miał: przyjąć zamówienie. Nie skupiała się na twarzy, bo nic ją nie obchodziła morda osoby, którą widzi pierwszy i najpewniej ostatni raz – nadzieję wobec smaku dania zdążyła porzucić w przedbiegach – ale zawędrowała spojrzeniem na medalik. Symbol katolików. Uniosła brew, w duchu przyznając, że rzeczywiście dobrze to sobie wymyślili klechy – najlepszy ojciec to taki, który jest nieobecny. Pożałowała nawet, że i jej ojciec, naturalnie niewierzący w nic i w nikogo, nie zachwycił się księgą nad księgami. Może wtedy poszedłby wzorem ichniego stwórcy. Może.

Zignorowawszy absolutnie wszystko, co powiedział, położyła plastikową kartę na ladzie.

— Tacos bez kolendra — powtórzyła mechanicznie i bez entuzjazmu.

A on, entuzjazm znaczy się, zawisł w powietrzu, tylko niekoniecznie w tym, które łapała nozdrzami celem uzupełnienia braków w płucach. Tak czy owak, nie wnikała w to, czym jest proponowana birria, jaki powód do radości ma sprzedawca i czemu tak słaby gust muzyczny. Nie dała się nawet skusić na przewrót oczami – choć pokusa była olbrzymia – bo, jak dobrze wiemy, to wymaga wysiłku kilku mięśni, a lenistwo, zaraz po gburstwie, przylepiło się do skóry koreanki niczym paskudna, brocząca ropą narośl.

Tak jak była spokojna i rzeczowa, tak też w momencie, gdy mężczyzna zawisł rękoma nad Baekho, wszystko w niej stanęło gwałtownym ogniem. Zęby zwarła, aż zgrzytnęły, brwi ściągnęła w jedną czarną linię. Oczy, choć niewidoczne spod przyciemnionych szkiełek, napełniły się wściekłością, gotowe by strzelić kurwikami i wypalić dziurę w czole tego, który stał naprzeciwko. Usta wykrzywiła w grymas, słowa już się nanież cisnęły, ale utrzymała je na smyczy. Podobnie jak psa, który z czystej przekory rozdziawił paszczę, by ugryźć rękę, która chciała karmić. Niech tylko ktoś spróbuje podważyć teorię, jakoby zwierzę upodabniało się do właściciela – oto potwierdzenie, dowód żywy jak marudliwa sąsiadka spod piątki. A wszyscy wiemy, że stare baby nie chcą zdychać.

— Zabieraj łapy — syknęła toksycznie, wręcz z obrzydzeniem, jak na prawdziwą żmiję przystało i pociągnęła zwierzę w tył.

Ani myślała pozwolić psu na kolejne zatrucie – ni mięsem z kota i miski, które, jak podejrzewała, stanowiło podstawę farszu do tacos, ni tym, z którego zbudowany był sprzedawca. Troski, w każdym razie, o dobrostan Elíasa nie miała w sobie nawet krzty. Bo i czemu miałaby go żałować? O meksykanach zdążyła nasłuchać się wystarczająco, by nie mieć względem nich choćby zalążka ludzkich odruchów – że brudni, że leniwi, w dodatku najczęściej nielegalni i higienę traktujący w kategorii „opcjonalnie”.

— Gāisǐ de Mòxīgērén — zaburczała pod nosem, bardziej do siebie, niż do sprzedawcy, dając upust wpompowanemu w krew poirytowaniu, które zaprowadziło ją na peryferia ojczystego skarbu – rasizmu.

Ten, cóż, w wydaniu Azjatów, wcale nie był tępiony u podstaw. Wręcz przeciwnie: cały świat dawał im nieme przyzwolenie na traktowanie się jako jedynej słusznej rasy na własnych terenach. Jak więc nietrudno się domyślić, czym skorupka za młodu… Rzecz działa się w Kanadzie? Nieważne, bo jak każdy przedstawiciel tej szczególnej narodowości, nawet będąc migrantką, nie czuła, iż wpada pod ten sam parasol, co „tamci” – czyli czarni, śniadzi i w ogóle nie-biali (z białymi też bywało przecież różnie). Gdzież tam. Hipokryzja w najgorszym wydaniu. Niemniej nie odczuwała z powodu tej nieuświadomionej głupotki żadnego bólu w piszczeli czy innym splocie słonecznym. Ba, nawet gdyby zechciała się nad tym wszystkim głębiej zastanowić, najpewniej wyklęłaby go tak samo. Go i wszystkich innych, choćby niewinnych niczemu niczego. Obrażała ludzi bowiem z tak samo żywą pasją, jak ksiądz zamachuje się szczotą i wodą święconą – chlup w głupi dziób. Prawo-lewo, bez patrzenia. Przecież pierwszą i najistotniejszą zasadą przy złoszczeniu się jest to, by szybko się jej pozbyć.

Double it and give it to the next person. Była w tym bardzo szczodra.

— Baekho-ya… Jinjeonghaera! — zwróciła się z kontrastującą czułością, tym razem po koreańsku, do psiska, które zaczęło ujadać. Miłość Eunsoo była trudną miłością. Tak otulającą, jak każdy azjatycki rodzic miał w naturze – zatem w wymiarze zupełnie autorytatywnym, skondensowanym w karcącym palcu, który ulokowała nad łbem Shiby.

Zwierzę wcale nie zamilkło. Otóż stała się rzecz zupełnie odwrotna. Natychmiast do wskazującego dołączyła reszta palców i, bynajmniej nie w chęci uderzenia, sięgnęła pyska Tygrysa, ażeby za nań złapać, przytrzymać i w efekcie uciszyć tak wrzaski, jak i warczenie. No, prawie. W każdym razem wystarczająco, by doczekać zamówienia. Chyba.

Elías Violante

Let's taco 'bout it

: pn paź 06, 2025 2:17 am
autor: Elías Violante
Tyle się mówiło o tym jacy Azjaci są do przesady grzeczni, tak zawsze słyszał, kiedy ktoś na nich narzekał, że nie da się z nimi dogadać jak z ludźmi, bo zaraz za wszystko chcą przepraszać, a to coś nie wyjdzie w pracy to zaraz padają na kolana. Nawet Ci, których miał okazję poznać - klienci, w dużej mierze losowi turyści, może nie byli jego ulubionymi, ale przynajmniej zostawiali po sobie porządek, a i miał pewność, że wieść o jego smakach rozejdzie się po trzech pokoleniach w każdą stronę, tyle zdjęć nawalali czy to na tle jego ciężarówki, że coś w tym musiało być. Pewnie jakiejś córce go pokażą, a on jedyne co odpowie to Ni Hao czy inne przywitania, bo u wielu z angielskim było na bakier, to coś niecoś podłapał.

Choć oceniając ją przez pryzmat wszystkich skośnych byłoby nieuczciwe. Inni nie mieli tylu dziar. Generalnie nie mieli. Byli tak porządni, że aż bałby się ich zatrudnić. Ona było ich przeciwieństwem - bałby się jeszcze bardziej. Jednak po pierwszych słowach założył, że też ma problem językiem. Nawet nie chodziło o błędną odmianę. O samo "bez kolendra". Jakim chujem, ktoś mógł nie chcieć kolendry? Nie ufał takim ludziom. Mieli coś nie po kolei w g łowie, a zdarzali się tacy wariaci. W tej sytuacji "tylko wariaci są coś warci" nie miało żadnego zastosowania. To cudowne zielsko było podstawą smaku. Powiewem świeżości pośród mórz pikanterii. Ale jak to mawiali - nasz klient nasz Pan. Nawet już wiedział co jej podać.

-Przepraszam, Perra. - wyrzucił z siebie przeprosiny zaraz po tym jak odciągnęła "niedźwiadka", nawet nie dlatego, że to zrobiła, a dlatego z jakim urokiem to zrobiła. Zdecydowanie wpasowałaby się do mezcalu. Nie, żeby kiedykolwiek zdarzyło mu się zjeść żmiję. A to, że wyburczała coś czego nie zrozumiał, tylko dodatkowo wymusiło jego reakcję. Choć uśmiech zniknął tylko na ułamek sekundy, zastąpiony nawet nie przez złość, miał za dobry humor by to go rozzłościło, a bardziej zaskoczenie. Tak, jego ton wciąż był uprzejmy, pozory w handlu były niezmiernie ważne. Większość klientów pozwalała na głaskanie. To, że zwykle przy kolejnych wizytach było zwykłą ciekawostką. Nawet pokazał gest serduszka z kciuka i palca wskazującego. Podpatrzony od azjatyckich dziewcząt, które prosiły by robił im za fotografa.

Przecież nie obraziłby klienta w obcym języku. Był ponad to. Jednak błądzić było rzeczą ludzką, a mapy zawsze były przesadnie skomplikowane.

Oczywiście, skasował też ją za wybrane przez niego zamówienie. Ponoć nieznajomość prawa szkodziła. Zdecydowanie musiał wymyślić to powiedzenie ktoś, kto podczas zamawiania jedzenia nie dał wolnej ręki osobie wystawiającej rachunek. Nie tak, że skasował ją podwójnie, czy specjalnie wybrał coś najdroższego z menu. Ot, doliczył jej dodatkową porcję wieprzowiny. Można więc założyć, że zrobił to wyłącznie mając na celu zadowolenie klientki.

Nie zerkał na ujadającego psiaka, odwrócił się i przygotowywał porcję, kukurydziane placuszki położył na suchej patelni aby je zagrzać i upewnić się, że będą odpowiednio miękkie - nie za, ale też nie będą się kruszyć, jednocześnie podgrzał wieprzowinę. Reszta składników, czyli cebula i limonka, nie wymagały większej roboty niż to co wykonał wcześniej.

-Está pinche loca. - wymsknęło się podczas składania taco, kiedy to na małą tortille kładł kawałki chrupiącej wieprzowiny, choć soczystej w środku - czego był więcej niż pewien, zawsze sprawdzał przed podaniem. Trzeba było dbać o markę, zwłaszcza w przypadku osoby, która odwiedza go pierwszy raz. Na to pokrojona cebula, skropił odrobiną soku z limonki. To ostatnie zrobił imitując legendarnego solmistrza, całe szczęście nic na niego nie poleciało.

-Tacos des carnitas, bez kolendra. - Położył na ladzie kartonową tackę, która bardziej wyglądała jak pokrywka od jakiegoś niewielkiego pudełka. Prostokąt ze ściankami, mały na tyle, aby tacos nie miały możliwości upaść, będąc jeszcze dodatkowo wypchany połówką limonki. Salsy verde i roja w szklanych buteleczkach umieścił na ladzie. "Zapomniał" o dodatkowym białku.

-Zły dzień? Mam knebel, jakby niedźwiadek za głośno prosił o przypadkowy okruszek.- Przecież nie mógł po prostu się zamknąć. Gościu w foodtrucku nie różnił się niczym od barmana. Z tym, że zamiast rozmawiać z pijanymi, to rozmawiał z głodnymi. Prawie to samo. Zwłaszcza, kiedy nie miał zbyt dużego ruchu. Z kneblem żartował. Chyba. Po co miałby go mieć?

Eunsoo Cheon

Let's taco 'bout it

: pn paź 06, 2025 3:44 am
autor: Eunsoo Cheon
Powiedzieć, że korzystała z samodzielne nadanego prawa do bycia największym chujem świata, to jak nie powiedzieć zupełnie nic. Doskonale zdawała sobie sprawę z własnej przewagi w nierównej, acz chwilowej relacji klient-sprzedawca i korzystała z niej bez umiaru. Bo mogła. Bo chciała. Bo co jej niby zrobi? Nie było w tej postawie nic kusząco-prowokacyjnego; nie nosiła się jak osławione na zachodzie dzieci scene czy innego emo, które sepleniły coś o otwartych ranach i zamkniętym świecie. Nie. Była widocznie i bez dyskusji paskudną osobą. Prawdziwie paskudną, taką, nad którą nie chce się już wyzłośliwiać, a co najwyżej litować – wredną bez powodu, z przyjemności i dla zasady, myślą, mową i uczynkiem. Taką, której życzy się źle przy okazji urodzin i Bożego narodzenia. I niezależnie od tego, czy patrząc na własne odbicie w lustrze była zadowolona, czy też nie, niezaprzeczalnie stanowiła główny ciężar w tonie śmieci, za których uważała innych. Właśnie przeciw takim stawał cytat z Ewangelii wg św. Mateusza, ten, który obejmował rozdział siódmy, mniej więcej w okolicach trzeciego wersetu.

Przeprosiny, w każdym razie, przyjęła z należytą, wgraną w sposób bycia, obojętnością, żeby nie nazwać tego paskudnie mdłym zblazowaniem. Nie miała zielonego pojęcia, czego substytutem miałoby być kończące zdanie „perra”, przy czym nie zadała sobie również absolutnie żadnego trudu, żeby zagadkę tę rozwikłać. Primo: próbowała uspokoić rozhulanego wizją zatopienia zębów w cudzej ręce psa. Sekundo: niezależnie od tego, co to miało znaczyć, prawdopodobnie nie zrobiłoby się jej ani cieplej, ani zimniej. W ogromnych pokładach własnej ignorancji uznała nawet, że mogło to być coś miłego. Customer service, do jakiego przywykła w rodzimej Korei zaburzał trzeźwy osąd – tam zawsze wina była po stronie obsługującego, nigdy wrednego – a nim niewątpliwie była – klienta.

W ostudzeniu wściekłego ujadania – tym razem Eun, nie psa – nie pomogło nawet idiotyczne ułożenie palców. Dla takich ludzi chyba nie było żadnej nadziei, szczególnie przez wgląd na fakt, że sami z siebie zdawali się ją porzucić. Nie porzucali natomiast chęci spieprzenia dnia innym. Oh nie. Eunsoo była jak dziecko, które za cel własnego jestestwa uznaje doprowadzenie własnych rodziców na skraj szaleństwa – testowała granice wszędzie i zawsze. Teraz, na ten przykład, odwróciła się plecami, wzdychając podczas oczekiwania jak umęczony drogą krzyżową Jezus. Nie byłoby przesadą uznać, że nieco uziemienia dobrze by jej zrobiło. Najwidoczniej w całej swojej toksyczności była również cwana – bo zębów miała pełen komplet, a i żadnego fioletu na twarzy dostrzec nie w sposób.

Usłyszawszy pytanie, ściągnęła palcem mostek okularów i spojrzała już niefiltrowanymi czernią, pustymi oczyma na swoją ofiarę. Zamiast od razu otworzyć wrota zgnilizny, moralnego upadku i beznadziei – jak to miała w zwyczaju – wpierw chwyciła za tackę. Zapłaciła, więc było jej – niezależnie od tego, co miało nastąpić później i jak bardzo nie powinna tego mówić. Możliwe również, że to, co opuściło usta kucharza podczas przygotowania jedzenia, byłoby całkiem niezłym usprawiedliwieniem zgryzoty, jaka nieustannie cisnęła się na usta Eunsoo, a wkrótce i z nich wypełznie podobna paskudnym larwom. Tego jednak wiedzieć nie mogła – nie znała hiszpańskiego. Aspiracji na poliglotę w każdym razie nie wykazywała. W ogóle: aspiracji jako takich, choć języków znała całkiem, cóż, sporo. Niekoniecznie tych, które miały na sobie jakiekolwiek słowa. Ślinę i owszem.

— Im dłużej tu stoję, tym gorszy — mruknęła, nim zdążył dokończyć, cokolwiek tylko chciał dokończyć. Nie słyszała, bo zniknęła tak, jak to kobiety tego rodzaju mają w zwyczaju znikać – nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy. Z psem, rzecz jasna, który najpewniej wcale na to ochoty nie miał. Baekho był bowiem tym tragicznym przypadkiem, którego zamiar zawsze stawał w kontrze do zamiaru Cheon.

Uroku, w każdym razie, nie w sposób jej było wmówić; była równie zachęcająca, co przysiad gołą dupą na mrowisku (z prawa do skorzystania z tej oferty wykreślono jednakowoż masochistów). Tak samo kusząca w obyciu, jak i wizualnie. W dni wolne, a takie były właśnie niedziele, niespecjalnie przejmowała się czy wygląda ładnie, czy nie. W sumie… We wszystkie pozostałe też wkładała rękę do szafy i losowała, przywdziewając na ciało dokładnie to, co wysypało się ze sterty zmieszanych ubrań. Nie zdążyła ich jeszcze… Zorganizować. Tak. To wina braku czasu na organizację. Była zalatana, zabiegana i zarobiona. Żadne lenistwo i wygodnictwo. Cóż, droga ku wolności zwykle jest wybrukowana hipokryzją. A przecież nikt nie zaprzeczy, że łatwiej stawiać kroki po bruku, niż błocie i kałużach.

Elías Violante

Let's taco 'bout it

: pn paź 06, 2025 11:14 pm
autor: Elías Violante
Jako sprzedawca szczęścia, dla niektórych i marzeń, wyjątkową przyjemność sprawiało mu realizowanie zamówień klientów. Nawet i tych mniej przyjaznych charakternie czy wizualnie (a jeżeli jedno łączył drugie, to tym gorzej), zdawał sobie sprawę z tego, że każdemu mógł przytrafić się gorszy dzień. Wstanie złą nogą, ręką nie tam gdzie trzeba czy obok kogoś, na kogo widok pierwszą myślą było wykonanie telefonu na numer ratunkowy - wcale nie ze względu na ledwie wyczuwalny oddech współtowarzysza/ki. To dlatego, że był człowiekiem, który dostrzegał nie tylko drzazgi, ale i belkę. Przed tą ostatnią często się uchylał, lata praktyki pod postacią regularnych modlitw i prywatnych spowiedzi przygotowały go do tego szczególnie wyjątkowo. Wracając - uwielbiał pracę w gastro, kiedy wydawał dania, a nawet i największy gbur zdawał się pomlaskiwać z uznaniem, a oddech przyśpieszał jakby kogoś spotkała mała śmierć. To ostatnie mogło być spowodowane zbyt łapczywym wepchnięciem sobie w gardło gorącego kawału mięsiwa, ale wciąż uznawał, że zaliczył kolejnego zadowolonego klienta.

-Bo jeszcze nie skosztowałaś carnitas. - zaśmiał się, jakby właśnie wyrzucił z siebie największą oczywistość wszechświata i rozbawił go fakt, że ona tego nie wiedziała. Chciał zobaczyć jej reakcję, w chwili, w której smak tacos nada światu nowych barw. Smakowały domem, więc musiało tak być. Tylko lepiej, głębiej. Pozwalał sobie na korzystanie z innych składników niż, jak to mawiała jego mamusia: "weź to z dzisiejszą datą, jest najtańsze". Im się nie przelewało, ale przynajmniej ojcu nie wylewało się za kołnierz. Tak zwana "równowaga w naturze", którą w tym przykładzie było domostwo rodziny Voliante, została zachowana.

A ona? Nawet nie próbowała docenić posiłku, potraktowała to jak przykrą konieczność, w której realizacji równie dobrze sprawdziłaby się tekturowa żywność kupiona w 7-Eleven, a przynajmniej zapłaciłaby mniej. Pomyślał, że i jej psiak miał większy szacunek do sypanej mu karmy. Niestety, sam celebrował niemalże każdy posiłek - w tym często odmawiając modlitwę prosząc o błogosławieństwo posiłku dziękując za dary królestwa niebieskiego. Nawet będąc ze znajomymi, którzy krzywym okiem patrzyli na jego zwyczaje, "jego" ponieważ uważali to za dziwactwo. Kto normalny się modlił nad kawałkiem krowiego truchła? Poczciwy Meksykanin, bo za takiego się uważał. I niewybrednie wyrażał swoją opinię o znajomych, którzy nie mieli dosyć cierpliwości, żeby wytrzymać aż zakończy swój rytuał. Wiadomo, sam przed foodtruckiem by nie klęknął, ale tak zbyć jego pracę?

-¡Adiós, perra! - Kulturalnie pożegnał się z klientką, nawet nie życzył jej źle. Był dobrym chrześcijaninem, dużo gorsze określenia cisnęły mu się na język, a tak, jeżeli jeszcze kiedyś miałby przyjemność ją obsłużyć, może nawet pomyśli, że "perra" to coś miłego. Zdarzało mu się flirtować z klientkami, czego nie robiło się dla solidnego napiwku lub późniejszego napitku. Pani dziarzjatka nie wydawała się chętną do romansu, tym lepiej. Nie będzie się zastanawiać jakimi najdroższymi skarbami ją nazywał. To, że właściwie już odchodziła i nie był pewien czy go usłyszy to drugi temat, niezależnie od przypisanego numeru, każdy był dla niego tak samo ważny. Wcale.

Wbrew temu co mogłoby się wydawać, temu jak się zachowywała i jak bardzo okazywał jej sympatię uśmiechem i słowem, zwłaszcza słowem, to polubił ją. A mogłoby się zdawać, że wolałby jej nigdy więcej nie spotkać, ale płaciła. Sympatię odczuwał też z innego powodu.

Pues seguro fue porque no hablaba español.

-O, czy to mały Eric? - Zobaczył nadchodzących stałych klientów, akurat jak się rozpogodziło. Niemalże, jakby deszczyk towarzyszył pewnej radosnej personie. Nawet wyszedł z trucka, aby przywitać się z dzieciakiem i jego matką. Atrakcyjną kobietą skądinąd, mimo przekroczenia czterdziestki. Przeczesał młodemu fryzurę niszcząc staranne zaczesanie. -Nie sprawiałeś Mamie przykrości? - Przy okazji dowiedział się, że chłopaczek napisał najlepiej z całej klasy jakiś trudny sprawdzian, to i dał mu w prezencie gratisowy deserek. I tak się żyło na tej wsi.

zt

Eunsoo Cheon