Let's taco 'bout it
: ndz paź 05, 2025 5:08 pm
				
				Całe życie była sama i w głowie, i w sercu. Wszędzie. Niezmiennie. Zarówno w domu, jak i poza nim, w otoczeniu rodziny i znajomych, w pokojach stłoczonych obcymi, tańczącymi w niby transie sylwetkami i w pokoju własnym, we wieczór i we dnie, w Korei i w Kanadzie, w ciszy i podczas jazgotu z głośników. Zawsze sama. I chociaż ludzie uwielbiali nazywać ten stan niebywałym cierpieniem, to Cheon nigdy on nie przeszkadzał; życie było pod wieloma względami prostsze, gdy było się wolnym od cudzych oczekiwań, nacisków i pragnień.
Tym jednak, co zajmowało jej głowę, były nieustępujące od lat koszmary. Nie było tam żadnych potwornych wymysłów z powyginanymi, paskudnymi twarzami. Oj nie. Były natomiast sny tak abstrakcyjne, że aż niemożliwe do ujęcia słowami; pełne obrazów, które wywołują nadmierną produkcję potu i niemożliwe do skontrolowania drganie ciała, do tego dźwięki świdrujące każdy zmysł. Emocje, które towarzyszyły po przebudzeniu, można przyrównać do tych, które pchają w ramiona obłędu lub, co słabszym, od razu uwiązują pętlę na szyi i kopią w krzesło. Za nic w świecie nie mogła się ich pozbyć na trzeźwo, toteż ładowała w siebie garści tabletek lub litry alkoholu. Czasami oba na raz.
Owszem, czuła się zmęczona. Cholernie zmęczona. Na zapas. W przód zmęczona tym, że będzie zmęczona. Nieustannie jednak ciągnęła samą siebie za włosy, przeciągała z dnia na dzień i szlifowała umiejętność układania twarzy tak, by bez wyjątku odstraszać wszystkich wokół i kończyć każdą znajomość, nim ta w ogóle miała szansę zaistnieć. Uśpiony gniew, śmiertelna trucizna i anarchia z nutą zblazowania złączyły się w jedność, by wydać niedzielnemu południu w Toronto tenże gnijący kwiat.
Przeszła pod gałęziami platanów, z których liści skapywały krople porannej i wciąż trwającej mżawki. Nie miała ochoty na spacery, a tym bardziej w tak kapryśną pogodę, ale, jak można się domyślić, sympatie i antypatie Eunsoo uginały się pod kaprysami białego tygrysa. Summa summarum zagubiła się gdzieś w środku własnych myśli, a po prawdzie – miasta.
I jakoś tak to już było, że robiąc krok pierwszy, drugi i trzeci, w końcu zapominała dokąd idzie i po co. Nie zawsze było to złe. Gdzież tam. Niekiedy udawało się trafić w miejsca, do których z własnej woli nigdy by nie poszła. Tak było też tym razem. Toksyczna żółć przypomniała, iż, w rzeczy samej, istnieje świat wykraczający poza ten wewnętrzny.
Zatrzymała się w okolicy wywieszonego na froncie „Yellow Filter” menu i obtarła powierzchnię czarnych okularów brudnym rękawem zdecydowanie za dużej kurtki. W oczach jej pociemniało od nadmiaru opcji, ale odetchnęła głęboko i zgodnie z porzekadłem głoszącym, że ani chuj, ani żarcie rozmyślań nie lubią, zdecydowała się na jedną z pierwszych propozycji. O kuchni meksykańskiej wiedziała po prawdzie tyle, co o odpowiedzialności. Zresztą, cholera, jadła by żyć, a nie żyła by jeść.
— Kartą. Tacos bez kolendra.
Bo smakuje jak mydło – ale tego już nie powiedziała. Podobnie jak nie odmieniła znienawidzonej zieleniny na liczbę mnogą. W każdym razie komunikat miał być i był lakoniczny, więc nie został poprzedzony żadnym „dzień dobry”, ni zakończony „proszę”, „dziękuję” czy choćby „pocałuj mnie w dupę miły, jeśli zechcesz się schylić”. Nie była osobą religijną, od mistycyzmu robiła zawsze krok w tył, natomiast głęboko wierzyła w myśli Konfucjusza. Szczególnie w tę jedną – czego sam nie pragniesz, nie czyń drugiemu – więc cóż, nie pozostawiała przestrzeni na small-talk.
Nim zdążyła minąć sekunda, już uderzała obdrapanymi z czarnego lakieru paznokciami o blat. Zdawała się przy tym w niczym nie różnić się od wiecznie biegnącej części mieszkańców Toronto; do pełni wizerunku brakowało jedynie wyprasowanego, idealnie skrojonego garnituru, teczki pod pachą i telefonu przy uchu. Najlepiej takiego, z którego wrzeszczał szef czy inny złamas. Rzecz w tym, że porzucenie byle-jakich t-shirtów i wygodnych, luźnych bermudów nie wchodziło w grę. Przynajmniej na razie.
Elías Violante
			Tym jednak, co zajmowało jej głowę, były nieustępujące od lat koszmary. Nie było tam żadnych potwornych wymysłów z powyginanymi, paskudnymi twarzami. Oj nie. Były natomiast sny tak abstrakcyjne, że aż niemożliwe do ujęcia słowami; pełne obrazów, które wywołują nadmierną produkcję potu i niemożliwe do skontrolowania drganie ciała, do tego dźwięki świdrujące każdy zmysł. Emocje, które towarzyszyły po przebudzeniu, można przyrównać do tych, które pchają w ramiona obłędu lub, co słabszym, od razu uwiązują pętlę na szyi i kopią w krzesło. Za nic w świecie nie mogła się ich pozbyć na trzeźwo, toteż ładowała w siebie garści tabletek lub litry alkoholu. Czasami oba na raz.
Owszem, czuła się zmęczona. Cholernie zmęczona. Na zapas. W przód zmęczona tym, że będzie zmęczona. Nieustannie jednak ciągnęła samą siebie za włosy, przeciągała z dnia na dzień i szlifowała umiejętność układania twarzy tak, by bez wyjątku odstraszać wszystkich wokół i kończyć każdą znajomość, nim ta w ogóle miała szansę zaistnieć. Uśpiony gniew, śmiertelna trucizna i anarchia z nutą zblazowania złączyły się w jedność, by wydać niedzielnemu południu w Toronto tenże gnijący kwiat.
Przeszła pod gałęziami platanów, z których liści skapywały krople porannej i wciąż trwającej mżawki. Nie miała ochoty na spacery, a tym bardziej w tak kapryśną pogodę, ale, jak można się domyślić, sympatie i antypatie Eunsoo uginały się pod kaprysami białego tygrysa. Summa summarum zagubiła się gdzieś w środku własnych myśli, a po prawdzie – miasta.
I jakoś tak to już było, że robiąc krok pierwszy, drugi i trzeci, w końcu zapominała dokąd idzie i po co. Nie zawsze było to złe. Gdzież tam. Niekiedy udawało się trafić w miejsca, do których z własnej woli nigdy by nie poszła. Tak było też tym razem. Toksyczna żółć przypomniała, iż, w rzeczy samej, istnieje świat wykraczający poza ten wewnętrzny.
Zatrzymała się w okolicy wywieszonego na froncie „Yellow Filter” menu i obtarła powierzchnię czarnych okularów brudnym rękawem zdecydowanie za dużej kurtki. W oczach jej pociemniało od nadmiaru opcji, ale odetchnęła głęboko i zgodnie z porzekadłem głoszącym, że ani chuj, ani żarcie rozmyślań nie lubią, zdecydowała się na jedną z pierwszych propozycji. O kuchni meksykańskiej wiedziała po prawdzie tyle, co o odpowiedzialności. Zresztą, cholera, jadła by żyć, a nie żyła by jeść.
— Kartą. Tacos bez kolendra.
Bo smakuje jak mydło – ale tego już nie powiedziała. Podobnie jak nie odmieniła znienawidzonej zieleniny na liczbę mnogą. W każdym razie komunikat miał być i był lakoniczny, więc nie został poprzedzony żadnym „dzień dobry”, ni zakończony „proszę”, „dziękuję” czy choćby „pocałuj mnie w dupę miły, jeśli zechcesz się schylić”. Nie była osobą religijną, od mistycyzmu robiła zawsze krok w tył, natomiast głęboko wierzyła w myśli Konfucjusza. Szczególnie w tę jedną – czego sam nie pragniesz, nie czyń drugiemu – więc cóż, nie pozostawiała przestrzeni na small-talk.
Nim zdążyła minąć sekunda, już uderzała obdrapanymi z czarnego lakieru paznokciami o blat. Zdawała się przy tym w niczym nie różnić się od wiecznie biegnącej części mieszkańców Toronto; do pełni wizerunku brakowało jedynie wyprasowanego, idealnie skrojonego garnituru, teczki pod pachą i telefonu przy uchu. Najlepiej takiego, z którego wrzeszczał szef czy inny złamas. Rzecz w tym, że porzucenie byle-jakich t-shirtów i wygodnych, luźnych bermudów nie wchodziło w grę. Przynajmniej na razie.
Elías Violante