Zbroja, kofeina i trochę uroku osobistego
: śr paź 08, 2025 9:30 pm
				
				Zbliżała się pora zamknięcia — ten moment, kiedy ostatni goście zazwyczaj kończą rozmowy, a zapach kawy zaczyna powoli ustępować aromatowi świeżo polerowanego drewna i cichego zmęczenia dnia. Drzwi „The Big Guy’s Little Coffee Shop” otworzyły się jednak po raz ostatni — a przynajmniej tak się wydawało — gdy w progu stanęła ona.
Hazel. W pełnym stroju Adepta Sororitas, jakby prosto z pola bitwy — lub raczej z konwentowej sceny. Ciężka zbroja błyszczała w świetle ostatnich żarówek, peleryna musnęła podłogę, a spod hełmu wystawał nieco potargany, różowawy kosmyk włosów. Na jej twarzy malowało się zmęczenie, ale też ten charakterystyczny błysk — urok niewinnej bezczelności, z jaką tylko ona potrafiła wejść do kawiarni tuż przed zamknięciem i zachowywać się tak, jakby świat miał jeszcze chwilę dla niej.
— Jedną kawę… proszę. Naprawdę potrzebuję tylko jednej. — powiedziała cicho, składając dłonie jak do modlitwy, choć z błyskiem rozbawienia w oczach.
Barman, a może właściciel, czy pracownik sezonowy miał na końcu języka standardową odpowiedź o godzinach pracy — ale spojrzenie Hazel, to nieśmiałe, a zarazem przemyślnie rozbrajające, zadziałało szybciej niż rozsądek. W końcu, czy naprawdę można odmówić zakonnicy z innego świata, która wygląda, jakby przeszła przez piekło tylko po to, by napić się kawy?
I tak oto, gdy zegar zbliżał się do północy, a kawiarnia dawno powinna tonąć w ciszy, Hazel siedziała przy jednym ze stolików, z dłonią oplecioną wokół kubka i uśmiechem, który mówił jasno — nawet święte potrzebują kofeiny. Siedziała przy stoliku najbliżej baru — z hełmem odłożonym obok kubka i z tym delikatnym uśmiechem, który równie dobrze mógł oznaczać czyste zakłopotanie, jak i precyzyjnie zaplanowany czar. Ciepłe światło nad jej głową odbijało się od metalowych elementów kostiumu, nadając jej wyglądowi jeszcze bardziej nieziemski charakter.
— Zawsze tu sam zamykasz? — zapytała, przechylając głowę, jakby naprawdę ją to ciekawiło.
— Nie boisz się, że ktoś jeszcze wejdzie? Na przykład jakaś inkwizycja za naruszanie godzin pracy? — dodała z teatralną powagą, ale kąciki jej ust zdradzały, że tylko droczy się z nim.
Cole Sullivan
			Hazel. W pełnym stroju Adepta Sororitas, jakby prosto z pola bitwy — lub raczej z konwentowej sceny. Ciężka zbroja błyszczała w świetle ostatnich żarówek, peleryna musnęła podłogę, a spod hełmu wystawał nieco potargany, różowawy kosmyk włosów. Na jej twarzy malowało się zmęczenie, ale też ten charakterystyczny błysk — urok niewinnej bezczelności, z jaką tylko ona potrafiła wejść do kawiarni tuż przed zamknięciem i zachowywać się tak, jakby świat miał jeszcze chwilę dla niej.
— Jedną kawę… proszę. Naprawdę potrzebuję tylko jednej. — powiedziała cicho, składając dłonie jak do modlitwy, choć z błyskiem rozbawienia w oczach.
Barman, a może właściciel, czy pracownik sezonowy miał na końcu języka standardową odpowiedź o godzinach pracy — ale spojrzenie Hazel, to nieśmiałe, a zarazem przemyślnie rozbrajające, zadziałało szybciej niż rozsądek. W końcu, czy naprawdę można odmówić zakonnicy z innego świata, która wygląda, jakby przeszła przez piekło tylko po to, by napić się kawy?
I tak oto, gdy zegar zbliżał się do północy, a kawiarnia dawno powinna tonąć w ciszy, Hazel siedziała przy jednym ze stolików, z dłonią oplecioną wokół kubka i uśmiechem, który mówił jasno — nawet święte potrzebują kofeiny. Siedziała przy stoliku najbliżej baru — z hełmem odłożonym obok kubka i z tym delikatnym uśmiechem, który równie dobrze mógł oznaczać czyste zakłopotanie, jak i precyzyjnie zaplanowany czar. Ciepłe światło nad jej głową odbijało się od metalowych elementów kostiumu, nadając jej wyglądowi jeszcze bardziej nieziemski charakter.
— Zawsze tu sam zamykasz? — zapytała, przechylając głowę, jakby naprawdę ją to ciekawiło.
— Nie boisz się, że ktoś jeszcze wejdzie? Na przykład jakaś inkwizycja za naruszanie godzin pracy? — dodała z teatralną powagą, ale kąciki jej ust zdradzały, że tylko droczy się z nim.
Cole Sullivan