well, here’s another nice mess it’s gotten me into
: czw paź 09, 2025 8:10 pm
				
				02.
outfit
– Och, do cholery! Ile można na ciebie czekać? – Raz jeszcze warknął Maurice Santana, stukając pięścią w drzwi do łazienki. – Vihaan zaraz doliczy mi kolejne pięć dolców za postój.
Plan, który nakreślił jej kilka godzin wstecz, tylko pozornie był prosty i bezpieczny. Tak naprawdę wymagał jednak sporej precyzji (zwłaszcza czasowej), zaufanych ludzi i – jak zawsze w takich sytuacjach – chociaż odrobiny szczęścia, dlatego Moe tak bardzo wariował, kiedy wyjście z mieszkania się przedłużało. Wszystko zaczęło się od zamówienia ubera. To nie tak, że byli na niego skazani, w podziemnym parkingu czekał wszak jeszcze jeden samochód, ale ponieważ należało zakładać, że po spektakularnym pościgu gliniarze oflagowali auta zarejestrowane na Santanę, to bezpieczniej było wziąć taryfę. Rozmowa z policją ciągnęła się zresztą za nimi jak cień – Alba była przecież żoną gangstera, do którego strzelano kilka godzin wstecz, natomiast Maurice był tej strzelaniny świadkiem, więc można było założyć w ciemno, że prędzej czy później pojawi się jakiś wścibski detektyw, żeby zadać kilka pytań. To dlatego, jak zawsze w takich sytuacjach zresztą, tak bardzo potrzebowali spotkania z Rosenfeldem. Żydowski adwokat już od kilku lat pilnował interesów Dante i jego borgaty, i doskonale sprawdzał się jako pełnomocnik przy wszystkich przesłuchaniach typu „nie widziałem, nie słyszałem, a jak byłem, to spałem”. Problem polegał jedynie na tym, że był strasznym tchórzem i ilekroć dochodziło do sytuacji rodem ze starych westernów, lubił po prostu zapaść się pod ziemię w obawie, że ktoś weźmie na cel i jego (nie weźmie). Tym razem też odebrał dopiero o poranku; przez noc, co prawda, wyhodował jaj na tyle, żeby wychylić się ze swojej willi, ale na przekroczenie granicy śródmieścia wciąż mu ich brakowało, więc spotkanie musiało się odbyć w rezydencji Boucherów w North York, ale to akurat – zdaniem Moe – było im na rękę. Skoro – przynajmniej w teorii – wciąż należało zakładać, że Albie groziło jakieś niebezpieczeństwo i że dom, w którym mieszkała, mógł być „obstawiony” wrogimi bandytami, Santana postanowił pogrążyć sąsiedztwo w chaosie: zrobić tłok, a potem… Wezwać policję.
W końcu na kilka chwil przed „akcją” nic tak przecież nie odstrasza strzelców jak dźwięk policyjnych syren.
– Wreszcie – syknął Maurice, kiedy drzwi w końcu się otworzyły, a Alba wparadowała do salonu tym swoim majestatycznym krokiem. – Jak na kogoś, kto narzeka na warunki, strasznie śpieszy ci się śpieszy do domu – rzucił kpiąco i pokręcił głową na boki, obrzucając ją przelotnym spojrzeniem, zanim skinięciem dłoni przywołał ją do kuchennej wyspy. W innych okolicznościach może i mogłaby się oburzyć, że za dużo sobie pozwalał jak na podnóżek Dante, ale wyraz twarzy Moe raczej przestrzegał przed inicjowaniem czczych dyskusji (a może wręcz przeciwnie?). Santana miał talent do wielu rzeczy, ale wściekał się naprawdę artystycznie. – To raczej nie będzie ci potrzebne, ale chcę zobaczyć minę Rosenfelda na twój widok – stwierdził z nutką rozbawienia w głosie, podnosząc się ze stołka i złapał leżącą na blacie kamizelkę i zanim znów zaczęła protestować, Moe już wkładał ją jej przez głowę. – No już, już. Po strachu. Chyba nie jest tak źle, nie? – Zapytał i od razu zabrał się za zapięcie bocznych rzemieni. Ponieważ kamizelka należała do niego i rozmiarowo była po prostu za duża, Alba przez moment zdawała się w niej tonąć, ale ciasno ściągnięte klamry i paski sprawiły, że efekt końcowy wcale tak bardzo nie krępował jej ruchów. – Nawet nie próbuj narzekać, że jest za ciężka. To tylko pięć kilo. – Santana z satysfakcją pokiwał głową i „zapukał” w przednią płytę balistyczną. – Właściwie to mogłabyś w niej robić przysiady – dodał jeszcze, uśmiechając się szelmowsko, a potem odwrócił się do niej plecami i zajął się sobą. Złapał za leżący obok telefonu pistolet, sprawdził, czy nabój w komorze był załadowany, a na koniec wcisnął go w spodnie i nakrył podkoszulką. Dmuchanie na zimne to jedna rzecz, ale wolał nie przyprawić Bogu ducha winnego taksówkarza o traumę tylko dlatego, że w półświatku się gotowało. To zresztą dlatego Alba też miała zachować dyskrecję i włożyć na siebie coś jeszcze, żeby nie zwracać na siebie uwagi całkiem atrakcyjnym cosplayem Lary Croft (Halloween niby za rogiem, ale to jeszcze za wcześnie). – Poradzisz sobie z bluzą, czy mam ci pomóc? – Zapytał, sięgając po telefon i szybko wystukał prośbę o kolejne pięć minut na uberowym czacie z Vihaanem, kątem oka odprowadzając Albę do garderoby. Sięgając po jego ciuchy, mniej lub bardziej świadomie łechtała ego Santany, ale wbrew pozorom – wcale nie dlatego, że wieczorny trik z koszulką ciągle siedział mu w głowie; po prostu czasami tęsknił za dzieleniem z kimś codzienności i tego typu „małymi rzeczami”, które budowały normalność. Starzał się – starzał i to mocno, skoro zawracał sobie głowę takimi sprawami w takim momencie. – Gotowa?
Alba Boucher
			outfit
– Och, do cholery! Ile można na ciebie czekać? – Raz jeszcze warknął Maurice Santana, stukając pięścią w drzwi do łazienki. – Vihaan zaraz doliczy mi kolejne pięć dolców za postój.
Plan, który nakreślił jej kilka godzin wstecz, tylko pozornie był prosty i bezpieczny. Tak naprawdę wymagał jednak sporej precyzji (zwłaszcza czasowej), zaufanych ludzi i – jak zawsze w takich sytuacjach – chociaż odrobiny szczęścia, dlatego Moe tak bardzo wariował, kiedy wyjście z mieszkania się przedłużało. Wszystko zaczęło się od zamówienia ubera. To nie tak, że byli na niego skazani, w podziemnym parkingu czekał wszak jeszcze jeden samochód, ale ponieważ należało zakładać, że po spektakularnym pościgu gliniarze oflagowali auta zarejestrowane na Santanę, to bezpieczniej było wziąć taryfę. Rozmowa z policją ciągnęła się zresztą za nimi jak cień – Alba była przecież żoną gangstera, do którego strzelano kilka godzin wstecz, natomiast Maurice był tej strzelaniny świadkiem, więc można było założyć w ciemno, że prędzej czy później pojawi się jakiś wścibski detektyw, żeby zadać kilka pytań. To dlatego, jak zawsze w takich sytuacjach zresztą, tak bardzo potrzebowali spotkania z Rosenfeldem. Żydowski adwokat już od kilku lat pilnował interesów Dante i jego borgaty, i doskonale sprawdzał się jako pełnomocnik przy wszystkich przesłuchaniach typu „nie widziałem, nie słyszałem, a jak byłem, to spałem”. Problem polegał jedynie na tym, że był strasznym tchórzem i ilekroć dochodziło do sytuacji rodem ze starych westernów, lubił po prostu zapaść się pod ziemię w obawie, że ktoś weźmie na cel i jego (nie weźmie). Tym razem też odebrał dopiero o poranku; przez noc, co prawda, wyhodował jaj na tyle, żeby wychylić się ze swojej willi, ale na przekroczenie granicy śródmieścia wciąż mu ich brakowało, więc spotkanie musiało się odbyć w rezydencji Boucherów w North York, ale to akurat – zdaniem Moe – było im na rękę. Skoro – przynajmniej w teorii – wciąż należało zakładać, że Albie groziło jakieś niebezpieczeństwo i że dom, w którym mieszkała, mógł być „obstawiony” wrogimi bandytami, Santana postanowił pogrążyć sąsiedztwo w chaosie: zrobić tłok, a potem… Wezwać policję.
W końcu na kilka chwil przed „akcją” nic tak przecież nie odstrasza strzelców jak dźwięk policyjnych syren.
– Wreszcie – syknął Maurice, kiedy drzwi w końcu się otworzyły, a Alba wparadowała do salonu tym swoim majestatycznym krokiem. – Jak na kogoś, kto narzeka na warunki, strasznie śpieszy ci się śpieszy do domu – rzucił kpiąco i pokręcił głową na boki, obrzucając ją przelotnym spojrzeniem, zanim skinięciem dłoni przywołał ją do kuchennej wyspy. W innych okolicznościach może i mogłaby się oburzyć, że za dużo sobie pozwalał jak na podnóżek Dante, ale wyraz twarzy Moe raczej przestrzegał przed inicjowaniem czczych dyskusji (a może wręcz przeciwnie?). Santana miał talent do wielu rzeczy, ale wściekał się naprawdę artystycznie. – To raczej nie będzie ci potrzebne, ale chcę zobaczyć minę Rosenfelda na twój widok – stwierdził z nutką rozbawienia w głosie, podnosząc się ze stołka i złapał leżącą na blacie kamizelkę i zanim znów zaczęła protestować, Moe już wkładał ją jej przez głowę. – No już, już. Po strachu. Chyba nie jest tak źle, nie? – Zapytał i od razu zabrał się za zapięcie bocznych rzemieni. Ponieważ kamizelka należała do niego i rozmiarowo była po prostu za duża, Alba przez moment zdawała się w niej tonąć, ale ciasno ściągnięte klamry i paski sprawiły, że efekt końcowy wcale tak bardzo nie krępował jej ruchów. – Nawet nie próbuj narzekać, że jest za ciężka. To tylko pięć kilo. – Santana z satysfakcją pokiwał głową i „zapukał” w przednią płytę balistyczną. – Właściwie to mogłabyś w niej robić przysiady – dodał jeszcze, uśmiechając się szelmowsko, a potem odwrócił się do niej plecami i zajął się sobą. Złapał za leżący obok telefonu pistolet, sprawdził, czy nabój w komorze był załadowany, a na koniec wcisnął go w spodnie i nakrył podkoszulką. Dmuchanie na zimne to jedna rzecz, ale wolał nie przyprawić Bogu ducha winnego taksówkarza o traumę tylko dlatego, że w półświatku się gotowało. To zresztą dlatego Alba też miała zachować dyskrecję i włożyć na siebie coś jeszcze, żeby nie zwracać na siebie uwagi całkiem atrakcyjnym cosplayem Lary Croft (Halloween niby za rogiem, ale to jeszcze za wcześnie). – Poradzisz sobie z bluzą, czy mam ci pomóc? – Zapytał, sięgając po telefon i szybko wystukał prośbę o kolejne pięć minut na uberowym czacie z Vihaanem, kątem oka odprowadzając Albę do garderoby. Sięgając po jego ciuchy, mniej lub bardziej świadomie łechtała ego Santany, ale wbrew pozorom – wcale nie dlatego, że wieczorny trik z koszulką ciągle siedział mu w głowie; po prostu czasami tęsknił za dzieleniem z kimś codzienności i tego typu „małymi rzeczami”, które budowały normalność. Starzał się – starzał i to mocno, skoro zawracał sobie głowę takimi sprawami w takim momencie. – Gotowa?
Alba Boucher