what's mine is mine, what's yours... also mine, it doesn't work the other way around
: czw paź 16, 2025 9:20 pm
				
				02. + outfit
Nie spodziewał się, że tak długo zostanie. A nawet, że zostanie w ogóle! I zdaje się, wciąż upierał się, że nie ma najmniejszego zamiaru zostać dłużej niż to absolutnie konieczne. Cholera tylko wie, co było tak ważne, że siedział tu już prawie tydzień. Toronto. Miasto jakich wiele, jego zdaniem, za wiele. Wszystko, co ciekawe o tym mieście nie zajęłoby nawet pół strony w broszurze, a to i tak pisane dużą czcionką…
Z każdym kolejnym dniem, co raz trudniej było mu znaleźć powód, dlaczego nadal nie wyjechał. W końcu zdążył już trochę pokręcić się po okolicy i znaleźć lombard, którego właściciel nie zadaje zbędnych pytań, i jak się okazało, nie pyta nawet o dowód. Naszyjnik, którym uciekająca panna młoda — czy jak wolał nazywać ją w swojej głowie, autostopowiczka z piekła rodem — opłaciła swój przyjazd tutaj, już dawno zamienił się w gotówkę, a on stał się bogatszy o paręset dolarów. Nawet więcej niż początkowo zakładał… Tym sposobem, do listy cech obywateli Kanady dodał „bezguście”.
A był przekonany, że w ciągu tygodnia zdążył ich wszystkich trochę poznać! Głównie dlatego, że wszyscy wydawali mu się tacy sami — głośni, przysadziści i bez reszty zafascynowani cudzymi sprawami. Miał wrażenie, że plotka, bez znaczenia jaka, żyła tutaj dłużej niż niejedna staruszka! Wystarczyło jedno krzywe spojrzenie, zbyt głośne westchnięcie w kolejce w spożywczym, a następnego dnia, wszyscy wiedzieli kim jesteś, sprowadzając twoją osobę do zaledwie kilku słów „to ten, co…”
A czy nie tego właśnie próbował uniknąć? Nie chciał przyciągać niczyjej uwagi, na wypadek, gdyby przyciągnął uwagę niewłaściwych osób, ale dość prędko zauważył, że… mimo rzucanych kątem oka spojrzeń i szeptów za plecami — nikogo tutaj tak naprawdę nie obchodziła prawda. Ludzi nie interesowało kim był, tylko kim mogliby go uczynić w swoich opowieściach. Nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd… i po co…
Wciąż odgrywał tę samą rolę. James Malarkey, przyjechałam na pogrzeb, kolega ze studiów, znaczy… jego matka. Dorothy, chorowała na raka, tak, wielka szkoda… Opowiedział tę historię tak wiele razy, że zaczynał żałować biednej kobiety!
Zamiast zniknąć, jak zawsze, wciąż wracał do tego samego baru na rogu, gdzie barmanka myliła imiona klientów, nazywając kogoś imieniem brata czy ojca — w końcu znała ich wszystkich! — a mimo to pamiętała, kto pije co. Siedział w tym samym miejscu, jakby liczył na powtórkę — tej samej rozmowy, tej samej zaczepki, tego samego spojrzenia rzuconego przez ramię…
Dzisiejszego wieczoru uznał, że pójdzie gdzie indziej, wybór nie był zbyt szeroki, ale wystarczający. Padło na klub nocny, o zgrozo, wiejsko miejski klub nocny. W środku tygodnia. Myślał, że gorzej być nie może, ale gdy tak siedział z boku, za stołem w boksie, dopijając swoją szklankę, kątem oka dostrzegł coś… n i e b i e s k i e g o. Well… wszystko tu było niebieskie, ale TO. Była. Jego. Bluza.
Constance May
			Nie spodziewał się, że tak długo zostanie. A nawet, że zostanie w ogóle! I zdaje się, wciąż upierał się, że nie ma najmniejszego zamiaru zostać dłużej niż to absolutnie konieczne. Cholera tylko wie, co było tak ważne, że siedział tu już prawie tydzień. Toronto. Miasto jakich wiele, jego zdaniem, za wiele. Wszystko, co ciekawe o tym mieście nie zajęłoby nawet pół strony w broszurze, a to i tak pisane dużą czcionką…
Z każdym kolejnym dniem, co raz trudniej było mu znaleźć powód, dlaczego nadal nie wyjechał. W końcu zdążył już trochę pokręcić się po okolicy i znaleźć lombard, którego właściciel nie zadaje zbędnych pytań, i jak się okazało, nie pyta nawet o dowód. Naszyjnik, którym uciekająca panna młoda — czy jak wolał nazywać ją w swojej głowie, autostopowiczka z piekła rodem — opłaciła swój przyjazd tutaj, już dawno zamienił się w gotówkę, a on stał się bogatszy o paręset dolarów. Nawet więcej niż początkowo zakładał… Tym sposobem, do listy cech obywateli Kanady dodał „bezguście”.
A był przekonany, że w ciągu tygodnia zdążył ich wszystkich trochę poznać! Głównie dlatego, że wszyscy wydawali mu się tacy sami — głośni, przysadziści i bez reszty zafascynowani cudzymi sprawami. Miał wrażenie, że plotka, bez znaczenia jaka, żyła tutaj dłużej niż niejedna staruszka! Wystarczyło jedno krzywe spojrzenie, zbyt głośne westchnięcie w kolejce w spożywczym, a następnego dnia, wszyscy wiedzieli kim jesteś, sprowadzając twoją osobę do zaledwie kilku słów „to ten, co…”
A czy nie tego właśnie próbował uniknąć? Nie chciał przyciągać niczyjej uwagi, na wypadek, gdyby przyciągnął uwagę niewłaściwych osób, ale dość prędko zauważył, że… mimo rzucanych kątem oka spojrzeń i szeptów za plecami — nikogo tutaj tak naprawdę nie obchodziła prawda. Ludzi nie interesowało kim był, tylko kim mogliby go uczynić w swoich opowieściach. Nie wiadomo kto, nie wiadomo skąd… i po co…
Wciąż odgrywał tę samą rolę. James Malarkey, przyjechałam na pogrzeb, kolega ze studiów, znaczy… jego matka. Dorothy, chorowała na raka, tak, wielka szkoda… Opowiedział tę historię tak wiele razy, że zaczynał żałować biednej kobiety!
Zamiast zniknąć, jak zawsze, wciąż wracał do tego samego baru na rogu, gdzie barmanka myliła imiona klientów, nazywając kogoś imieniem brata czy ojca — w końcu znała ich wszystkich! — a mimo to pamiętała, kto pije co. Siedział w tym samym miejscu, jakby liczył na powtórkę — tej samej rozmowy, tej samej zaczepki, tego samego spojrzenia rzuconego przez ramię…
Dzisiejszego wieczoru uznał, że pójdzie gdzie indziej, wybór nie był zbyt szeroki, ale wystarczający. Padło na klub nocny, o zgrozo, wiejsko miejski klub nocny. W środku tygodnia. Myślał, że gorzej być nie może, ale gdy tak siedział z boku, za stołem w boksie, dopijając swoją szklankę, kątem oka dostrzegł coś… n i e b i e s k i e g o. Well… wszystko tu było niebieskie, ale TO. Była. Jego. Bluza.
Constance May