Strona 1 z 1

is blood thicker than water?

: czw paź 23, 2025 9:29 pm
autor: helena peregrine
15
Przez całe życie była święcie przekonana, że rodzina od strony matki dawno nie żyje. A przynajmniej jej rodzice – dziadkowie Heleny. Nie miała pojęcia o tym, że Grace miała siostrę. Nawet nie przyszło jej do głowy, by kogokolwiek szukać, gdy po raz pierwszy zabierała się za poszukiwania swojej matki.
Na długi czas zaprzestała poszukiwań; przerosło ją to. Nie wiedziała, co byłoby gorsze – odnalezienie matki żywej, czy... nie. Pragnęła odpowiedzi, a jednocześnie nie mogła znieść tego, co by dla niej oznaczały. Czuła, że nie mogła pozwolić sobie na zdestabilizowanie swojego życia – a do tego nieuchronnie prowadziło szukanie rodzicielki, której nie widziała od dwudziestu pięciu lat.
Sama nie wie, co dokładnie popchnęło ją do tego, żeby sprawdzić jej krewnych. Wpisywała w jakieś dokumenty panieńskie nazwisko matki i chyba sam fakt, że nie wpadła wcześniej na ten kierunek poszukiwań skłonił ją do tego, by następnego dnia w pracy przeprowadzić w czasie lunchu małe dochodzenie. Sądziła, że nikogo nie znajdzie. A tu proszę.

Miała rodzinę. I to tutaj, w Toronto. Ciotkę i kuzynkę.
Kto by pomyślał?

Początkowo nic z tym nie robi. Bo i co? Nie ma pojęcia, co począć z tą informacją – ale zapamiętuje dokładny adres Lisy Bell. W końcu mieszka niemalże na tej samej ulicy, co Helena. Ledwie przecznicę i kilka bloków dalej, praktycznie za rogiem. Za każdym razem, gdy przechodzi obok drzwi do tego bloku, patrzy w górę, na okna – jakby miała zobaczyć w oknie twarz niezaprzeczalnie podobną do swojej. Głupie, ale nie może się powstrzymać.

Gdy tego dnia wraca ze spożywczaka, jakaś starsza pani próbuje wydostać się z klatki schodowej z wypchanym i niestabilnym wózkiem na zakupy; nie idzie jej to najlepiej, więc Peregrine odruchowo przytrzymuje jej drzwi. I nie puszcza ich, nawet gdy baba obrzuca ją oceniającym spojrzeniem, a potem oddala się ulicą. Trzyma je tak przez kilka sekund – a potem impulsywnie wchodzi do środka. Odnajduje drzwi z odpowiednim numerem i dzwoni.
Kręci sama do siebie głową, ale nie ma czasu zastanowić się nad tym, co najlepszego robi, bo drzwi otwierają się.

Na chwilę marszczy niepewnie brwi; na pierwszy rzut oka drobna kobieta nie wygląda na kogoś, z kim mogłaby być spokrewniona. Ale równie dobrze jej kuzynka mogła mieszkać ze współlokatorami.
Szukam Lisy Bell? — rzuca, ni to twierdząco, ni pytająco. Wolną ręką odgarniając włosy z twarzy. Drugą ściska głupio siatkę z zakupami. Mogła przynajmniej odnieść je do domu.

Lizzie Bell

is blood thicker than water?

: pt paź 24, 2025 12:24 am
autor: Lizzie Bell
#1
Nie znosiła niedziel tak bardzo, że najchętniej wysłałaby oficjalne pismo do samego prezydenta, żeby w tym kraju wycięto ten cholerny dzień z kalendarza. W każdą niedzielę stawała się bowiem totalnym wrakiem człowieka – obitym i przemielonym do tego stopnia, że czuła niemalże wszystkie obolałe mięśnie swojego ciała. A winowajcą była sobota, bo wtedy klub najmocniej pękał w szwach i tylko sam Madox wiedział co musiałoby się stać, żeby dostała wolny weekend. Tak więc umierała i zmartwychwstawała pod koniec każdego tygodnia, udając zawzięcie, że ani trochę jej to nie ruszało.
Miała wrażenie, że spała zaledwie godzinę, zanim obudził ją dźwięk dzwonka do drzwi. Kawalerka była tak mała, a dzwonek tak głośny, że ożywiłby nawet trupa. Zerwała się, przykryta pościelą po czubek nosa. Roztrzepane włosy, każdy w inną stronę; pozostałości niedomytego tuszu do rzęs pod oczami; t-shirt, który sięgał kolan – nie wiadomo czyj, ale z pewnością nie jej; mina świadcząca o tym, że jeszcze nie do końca się obudziła. Wstała z łóżka i lekko chwiejnym krokiem ruszyła w stronę drzwi.
Jezu… — jęknęła, starając się iść prosto. Musiała rozchodzić ból mięśni.
Dopadła zamka, a później klamki i ledwo myśląc co właściwie robi, pociągnęła za nią. Oto miała przed sobą… jakąś dziewczynę. Gdyby nie była tak zaspana (a raczej niewyspana), pomyślałaby dwa razy zanim otworzyłaby drzwi. Po pierwsze, starała się być czujna, zwykle zerkała przez wizjer i oceniała sytuację. Po drugie, znała zbyt wielu podejrzanych ludzi, żeby tego nie robić. Oparła się o te drzwi, przytrzymując ramieniem o klamkę i zlustrowała nieznajomą zdezorientowanym wzrokiem spod przymrużonych powiek, od twarzy po samą siatkę z zakupami.
No… to ja.
Najwyraźniej wciąż nie myślała. Mogła powiedzieć, że to pomyłka. Odchrząknęła, bo miała zachrypnięty głos. Im dłużej na nią patrzyła, tym bardziej nie wiedziała, kim była.
Nowa sąsiadka? — Wtedy przypomniała sobie słowa jednego gościa, któremu wisiała trochę hajsu. — Czekaj, wiem, jesteś od Charliego — wtrąciła, pstrykając palcami. — To już nieaktualne, wszystko mu oddałam, także spoko — wyrzuciła z siebie na jednym tchu, słodko się przy tym uśmiechając. Aż za słodko. Gadała bzdury, bo niczego mu jeszcze nie oddała, ale trzeba było się jakoś ratować, więc… powoli zaczęła zamykać drzwi.

helena peregrine