Please Save My Dog
: sob gru 06, 2025 7:38 pm
Kurwa, kurwa, kurwa.
Dawno nie biegł nigdzie tak szybko.
Pędził przed siebie ile sił w nogach, mijając wgapiających się w niego przechodniów. Na rękach niósł kilkudziesięciokilogramowego psa. Mało responsywnego, ale żywego. Przelewającego mu się prawie przez ręce. Psa, który był z nim od lat. Który był jego rodziną. Za którego dałby się pochlastać bez mrugnięcia okiem.
Ten sam pies tracił siły z każdą kolejną minutą.
Nie miał pojęcia gdzie jest najbliższy weterynarz, a powinien. W końcu już jakiś czas tu mieszkał. Szkoda, że w tym momencie zapewne i tak nie myślałby logicznie. Nogi prowadziły go więc do miejsca, które kojarzył, bo mijał je na spacerach z Hatim. Nie wiedział czy znajdzie tam wsparcie i pomoc, ale skoro organizacja zajmowała się przybłędami i miała na stanie setki porzuconych zwierząt, to musieli mieć kogoś kompetentnego na miejscu, prawda? Nie wiedział jak działają schroniska od środka, więc mógł mieć tylko nadzieję.
A jeśli nie znajdzie tam lekarza, to na pewno kogoś, kto ma auto oraz lepszą wiedzę o mieście.
Wjebał się przez furtkę, a potem skierował do budynku głównego. Z buta potraktował drzwi, traktując to jako pukanie. Nie mógł sam otworzyć wejścia, bo miał w rękach psa, którego nie chciał za nic w świecie puszczać.
— Nie trze-
— Macie weta?
— My-
— Kurwa, weta kretynie, pies mi umiera — warknął na biednego pracownika schroniska, który dopiero po dłuższej chwili zrozumiał powagę sytuacji. Spojrzał na Huntera, a potem przeniósł wzrok na słabego owczarka belgijskiego, który ciężko oddychał w ramionach swojego opiekuna.
Machnął ręką na chłopaka i czym prędzej zaprowadził go na tyły budynku.
Hunter w duchu modlił się, aby pies przeżył. Mówił do niego, że ma, kurwa, walczyć. Nie wiedział co ze sobą zrobi, jeśli Hati tego nie przetrwa, ale wolał o tym nie myśleć. Nawet jeśli nie miał pieniędzy, to zrobiłby wszystko, aby jakieś zdobyć, jeśli będzie taka potrzeba.
Nawet sprzeda duszę Giovanniemu.
Mijał klatki ze szczekającymi, porzuconymi zwierzętami. Odgłosy zwierząt docierały do niego przytłumione, bo w uszach szumiała mu jego własna krew pompowana przez adrenalinę. Każdy krok wydawał się dłużyć, a sekunda trwać wieczność.
W końcu został poprowadzony do osobnego budynku. Pracownik przekroczył drzwi i już otwierał usta, aby opowiedzieć sytuację pracownicy, ale Hunter go wyprzedził.
— Jesteś wetem? — rzucił naprędce, wymijając chłopaka, a swoje spojrzenie skupiając na kobiecie, która miała być jego ostatnią nadzieją. — Pomóż mu. — I chociaż brzmiało to jak nerwowy rozkaz, w jego głosie dało się usłyszeć ten proszący, błagalny wręcz ton. Nie używał go. Praktycznie nigdy. Chyba, że był bardzo zdesperowany.
Zupełnie jak teraz.
Erza B. Fernandes
Dawno nie biegł nigdzie tak szybko.
Pędził przed siebie ile sił w nogach, mijając wgapiających się w niego przechodniów. Na rękach niósł kilkudziesięciokilogramowego psa. Mało responsywnego, ale żywego. Przelewającego mu się prawie przez ręce. Psa, który był z nim od lat. Który był jego rodziną. Za którego dałby się pochlastać bez mrugnięcia okiem.
Ten sam pies tracił siły z każdą kolejną minutą.
Nie miał pojęcia gdzie jest najbliższy weterynarz, a powinien. W końcu już jakiś czas tu mieszkał. Szkoda, że w tym momencie zapewne i tak nie myślałby logicznie. Nogi prowadziły go więc do miejsca, które kojarzył, bo mijał je na spacerach z Hatim. Nie wiedział czy znajdzie tam wsparcie i pomoc, ale skoro organizacja zajmowała się przybłędami i miała na stanie setki porzuconych zwierząt, to musieli mieć kogoś kompetentnego na miejscu, prawda? Nie wiedział jak działają schroniska od środka, więc mógł mieć tylko nadzieję.
A jeśli nie znajdzie tam lekarza, to na pewno kogoś, kto ma auto oraz lepszą wiedzę o mieście.
Wjebał się przez furtkę, a potem skierował do budynku głównego. Z buta potraktował drzwi, traktując to jako pukanie. Nie mógł sam otworzyć wejścia, bo miał w rękach psa, którego nie chciał za nic w świecie puszczać.
— Nie trze-
— Macie weta?
— My-
— Kurwa, weta kretynie, pies mi umiera — warknął na biednego pracownika schroniska, który dopiero po dłuższej chwili zrozumiał powagę sytuacji. Spojrzał na Huntera, a potem przeniósł wzrok na słabego owczarka belgijskiego, który ciężko oddychał w ramionach swojego opiekuna.
Machnął ręką na chłopaka i czym prędzej zaprowadził go na tyły budynku.
Hunter w duchu modlił się, aby pies przeżył. Mówił do niego, że ma, kurwa, walczyć. Nie wiedział co ze sobą zrobi, jeśli Hati tego nie przetrwa, ale wolał o tym nie myśleć. Nawet jeśli nie miał pieniędzy, to zrobiłby wszystko, aby jakieś zdobyć, jeśli będzie taka potrzeba.
Nawet sprzeda duszę Giovanniemu.
Mijał klatki ze szczekającymi, porzuconymi zwierzętami. Odgłosy zwierząt docierały do niego przytłumione, bo w uszach szumiała mu jego własna krew pompowana przez adrenalinę. Każdy krok wydawał się dłużyć, a sekunda trwać wieczność.
W końcu został poprowadzony do osobnego budynku. Pracownik przekroczył drzwi i już otwierał usta, aby opowiedzieć sytuację pracownicy, ale Hunter go wyprzedził.
— Jesteś wetem? — rzucił naprędce, wymijając chłopaka, a swoje spojrzenie skupiając na kobiecie, która miała być jego ostatnią nadzieją. — Pomóż mu. — I chociaż brzmiało to jak nerwowy rozkaz, w jego głosie dało się usłyszeć ten proszący, błagalny wręcz ton. Nie używał go. Praktycznie nigdy. Chyba, że był bardzo zdesperowany.
Zupełnie jak teraz.
Erza B. Fernandes