Strona 1 z 1

I know what you’re made of

: pt lip 11, 2025 6:42 pm
autor: Sloane Marlowe
#3
Silnik ucichł, ale echo jego warczenia jeszcze przez chwilę brzmiało w jej uszach, odbijając się echem od domów. Sloane strzeliła karkiem i zsunęła kask z głowy. Potargane od jazdy włosy przykleiły się do skroni. To był długi dzień i jeszcze dłuższy dyżur. Marzyła o prysznicu, wygodnej piżamie i wtuleniu się w poduszkę.
Wchodząc do domu, rzuciła plecak na podłogę, obcierając kark dłońmi pachnącymi gumą lateksową i środkami antyseptycznymi. Skóra pod paznokciami miała zapach dnia, którego nie dało się spłukać jednym gestem.
Miała ochotę zdjąć z siebie skórę - całą, razem z kurzem szpitalnych korytarzy, krwią z koszulki i spojrzeniem lekarza, które mówiło: Zrobiłaś, co mogłaś.
Było późno. Za późno na życie, za wcześnie na sen. To była ta pora dnia, w której nawet najbardziej zatwardziali sąsiedzi odpuszczali sobie plotki przy płocie, chowając się w cieple ekranów i wina.
Ale nie Eleanor.
Babcia siedziała na werandzie na tyłach domu, jak zawsze wyprostowana, z filiżanką w dłoni. Porcelana błyszczała w świetle żółtej żarówki jak relikt z innego czasu. Obok niej - dwoje obcych. Kobieta, może po trzydziestce, ubrana jak z katalogu o nowojorskim minimalizmie, z dystansem wypisanym na nadgarstkach. I mężczyzna, którego twarzy nie znała, ale którego obecność sprawiła, że mięśnie Sloane odruchowo napięły się pod skórą.
Coś w jego pozycji, w spokoju, z jakim trzymał szklankę, w sposobie, w jaki słuchał Eleanor - wzbudzało w niej niepokój. Nieznaczny, ale wyraźny.
W końcu zdecydowała ujawnić swoją obecność. Jej kroki na werandzie zabrzmiały zbyt głośno w tej ciszy późnego wieczoru.
- O, kochanie! - zawołała Eleanor z tym swoim nieodłącznym ciepłem, które nie znało pory dnia. - Poznaj naszych nowych sąsiadów. Dopiero się wprowadzili!
Babcia wydawała się wyjątkowo podekscytowana nowymi twarzami w sąsiedztwie.
Sloane uśmiechnęła się odruchowo, krótko, jakby wciąż nie zdjęła z siebie całego dnia, i wyciągnęła rękę - najpierw do kobiety, a później do mężczyzny. Kiedy ujęła jego dłoń, ponownie się przedstawiła.
- Sloane Marlowe - powiedziała krótko, tonem, który nie zdradzał nic ponad to, co trzeba.
Wargi poruszyły się w uprzejmym uśmiechu, który nie sięgał oczu. Skóra pod paznokciami wciąż pachniała gumą rękawiczek, ratownictwem, śmiercią i potem. Trzymała jego dłoń chwilę zbyt długo, by to było przypadkowe - albo to on trzymał.
Pachniał w dziwnie znajomy sposób, jakby kiedyś minęła go na ulicy, bądź pozwoliła się przepuścić w drzwiach wchodząc do kawiarni.

Maverick Summers

I know what you’re made of

: pn lip 14, 2025 9:38 am
autor: Maverick Summers
#1 Nowe miejsce - stara gra? Sloane Marlowe

Samochód zatrzymał się miękko – jak westchnienie – przy krawężniku. Silnik zamruczał jeszcze przez ułamek sekundy, zanim zapadła cisza. Maverick zsunął rękę z kierownicy i przesunął zimnym spojrzeniem po werandzie, której światło zdawało się zbyt ciepłe, jak na chłód tego wieczoru. Za bardzo przypominało coś domowego. A on nie był już domowy.
– Hej, już jesteśmy – odezwała się kobieta obok niego, zabierając swoją dłoń z jego kolana, głosem, w którym wciąż brzmiała nadzieja.
Nie odpowiedział. Wysiadł pierwszy. Jedną dłoń wsunął w kieszeń granatowej marynarki, drugą zamknął drzwi za sobą, czekając, aż kochanka wyjdzie z drugiej strony jego BMW.
Zawsze był metodyczny. Przeprowadzki, związki, kłamstwa – wszystko szło według ustalonego wzorca. Ludzie byli przewidywalni, nawet jeśli myśleli inaczej. Wystarczyło wiedzieć, gdzie spojrzeć. I jak długo.
Ona była taka jak większość – zwykła, prosta – wręcz podręcznikowy przykład podejścia, jak sprawić, by kobieta była szczęśliwa, ale też zaciekawiona mrokiem, który zostawiał po każdym kolejnym spotkaniu. Tak, by wręcz pragnęły coraz więcej.
Nie czekał długo. Z bagażnika wyjął dwie torby – swoją i jej. Kobieta z pomocą – tym razem emocjonalną – była jedną z tych, które mylą „kochać” z „rozpakowywać cudze traumy”.
Dom pachniał drewnem i kurzem. I czymś jeszcze – oczekiwaniem.
Eleanor, sąsiadka z naprzeciwka, była z tych, które robią herbatę, zanim zadadzą pytanie. Wstała z werandy z wyćwiczoną elegancją i zawołała go gestem. Miał czas – zbrodnie nie znikały z ulic, nawet jeśli zmieniał się kod pocztowy.
Obok niej stała kobieta. Inna niż wszystkie twarze tego wieczoru – zmęczona, prawdziwa, zamknięta. Włosy w nieładzie, spojrzenie twarde. Pachniała zagadką i… czymś jeszcze.
Zapachem jednych z najlepszych wakacji w jego życiu.
Zapach. Ostry, cielesny.

Ten sam, który przesiąkł pościel w hotelu na wakacjach.
Ten sam, który owinął się wokół jego nadgarstków, gdy zbyt długo trzymał nie swoje biodra.
Ten sam, przez który nie wrócił do pokoju obok – do kobiety z pierścionkiem, która wierzyła jeszcze we wspólne jutra.


Sloane.
Tak się przedstawiła.
Głos krótki, ostry – jakby mówił: „Nie rozmawiaj ze mną, jeśli nie musisz.”
Zamknął jej dłoń w swojej – z tą samą starannością, z jaką analizował dowody z miejsca zbrodni. Wyczuł drżenie mięśni – ledwie uchwytne. I nacisk – odrobinę zbyt długi, jakby badała teren.
Odpowiedział uśmiechem. Tym ćwiczonym – aktorskim.
Tylko lekko odsłonięte zęby, spojrzenie łagodne. Fałsz w jedwabiu.
– Maverick Summers – rzucił.
Ton gładki – jak drink, który pije się powoli, chociaż chce się upić od razu.
Jej zapach był jak drzazga. Znajomy, niewygodny.
Zastanawiał się, czy poznaje go też jej skóra.
Wszyscy sąsiedzi wydawali się spać – poza Eleanor, która nadal paplała, i kobietą z boku, która patrzyła z niecierpliwieniem na zegarek.
Jego kochanka.
Ale Maverick patrzył tylko na Sloane.
– My się już znamy, prawda, Slo? – rzucił elegancko, tym wzrokiem, który zapominał o kochance niecierpliwie oczekującej wejścia do „ich nowego życia”.

Lecz on – jak niegdyś – skupiony był wyłącznie na damie Marlowe.
I na tym, co się tutaj może wydarzyć.

I know what you’re made of

: pn lip 14, 2025 5:23 pm
autor: Sloane Marlowe
Jego głos. Jak zimne whisky w kryształowej szklance.
Aż zgrzytnęła zębami w środku czaszki, ale na zewnątrz nie poruszyła nawet powieką.
My się już znamy, prawda, Slo?
Patrzyła na niego sekundę dłużej, niż powinna. Zmarszczka między brwiami zdradziła, że umysł zaczął szukać - intensywnie, obsesyjnie - ale nie znalazł odpowiedzi, tylko obraz: hotelowy pokój z oknami na ocean. Chłodne prześcieradło. Język kłamstw zaszyty między udami. Pot i sól.
Hawaje? Nie... Za dużo słońca, za mało sumienia.
A jednak… Znała go. Nie jako Mavericka. Ale jako kogoś, kto wbijał palce w jej bidra, kiedy jej ciało wyginało się w łuk na blacie stołu.
Poczuła, jak wnętrze dłoni lepi się od ciepła. Nie od upału - od adrenaliny.
- Nie sądzę - skłamała bez śladu wahania.
Ale spojrzenie zostało. Zawieszone. Nieufne. Jak u psa, który wie, że coś jest nie tak, ale jeszcze nie wie co.
Eleanor paplała coś o jabłkowym crumble, o tym, że dziewczyna Mavericka jest projektantką wnętrz, że ma nadzieję, że dobrze im się tu będzie żyło.
Słowa leciały, jakby nie miały ciężaru. Jakby ktoś sypał mąkę na blat i udawał, że nie przygotowuje dynamitu.
Sloane czuła spojrzenie Mavericka na policzku. To nie było zwykłe spojrzenie. To było sprawdzanie reakcji. Jakby coś zapisywał.
Czego ode mnie chcesz Summers?
- Macie już lodówkę? - Zapytała nagle, z uśmiechem, który przypominał ostrze noża. - Bo jeśli nie, to Eleanor i tak wam coś przyniesie.
Spojrzała na babcię.
- Babciu, powiedz mi, że nie zamierzasz piec crumble dla każdego sąsiada, bo wiesz, jak to się skończy.
- Domową nalewką - odparła Eleanor z nieskazitelnym spokojem. - I plotkami. Dokładnie tak, jak lubię.
Sloane się zaśmiała, ale to był śmiech z cieniem ostrzeżenia.
Zamierzała już wejść do środka. Już prawie. Ale Maverick był tam. Nie na jej drodze. W jej głowie.
Zatrzymała się w pół kroku i odwróciła tylko lekko głowę.
- A ty… - rzuciła miękko i posłała Maverickowi leniwe spojrzenie – masz bardzo znajome perfumy.
Zamierzał coś odpowiedzieć, widziała to w jego spojrzeniu. Więc dodała:
To Hermes? - Nie chciała jego odpowiedzi. - Przyniosę nam lemoniady.
I zniknęła w cieniu drzwi, zanim odpowiedź zdążyła się urodzić.
W środku rzuciła kurtkę na poręcz krzesła, buty zostawiła przy drzwiach.
Babcia nadal gawędziła na werandzie, a ona oparła dłonie o blat i pochyliła głowę.
Była zbyt zmęczona na spotkanie z przeszłością. Na kolejne gówno do sprzątnięcia, jakby mało jej było problemów.

Maverick Summers

I know what you’re made of

: czw lip 17, 2025 8:53 pm
autor: Maverick Summers
Drzwi zamknęły się za nią, zanim zdążył nawet sięgnąć po odpowiedź.
Został na zewnątrz, z tym samym uśmiechem, który wcześniej ćwiczył przed lustrem – teraz bez funkcji, bez odbiorcy. Nie ruszył się od razu. Pozwolił, by cisza znowu opadła – jak kurz po zbrodni.
Nie rozpoznała go? Nie... skłamała. Znała go wystarczająco, by wiedzieć, kiedy milczenie działa lepiej niż krzyk.
„To Hermes?” - Zamrugał powoli. Nie ze zdziwieniem. Z uznaniem.
Zagrała pierwsza. Precyzyjnie. Zostawiła pazur, jakby przeciągnęła nim po jego szyi – wystarczająco, by zostawić ślad, nie krew.
Wiedziała, że nie zapomina się zapachu. Że niektóre rzeczy przywierają do skóry na zawsze – jak tłumiony jęk albo znak po paznokciach, który znika dopiero po kilku dniach.
Obrócił głowę w stronę Eleanor, która wciąż coś mówła, ale słowa odpadały od jego świadomości jak liście z drzew w listopadzie.
Jesień była zawsze porą rozkładu. Zawsze zaczynało się od ciepłych słów i złudzeń. - A potem? - Potem przychodziły przebudzenia, zimne jak marmur.
Jego kochanka – tamta, z pierścionkiem i wiarą w „nowe życie” – przestępowała z nogi na nogę, trzymając się swoich torb jak planu B.
Nie spojrzał na nią.
Zamiast tego zdjął marynarkę, powoli, bez pośpiechu.
Nie dlatego, że było ciepło – było zimno. Ale tamten zapach przylgnął do tkaniny. Chciał go zatrzymać na chwilę dłużej.
Czuł ją – Sloane – nie tylko w nozdrzach. W ciele.
W tym miejscu między łopatkami, gdzie nie dochodzi żadne światło.
Nie tylko perfumy. Coś głębiej. Coś z tamtej nocy, co nadal trzymał w szafce, między dwiema sprawami z Teksasu.
Coś, czego nawet czas nie wyprał.
Spojrzał na drzwi, które się zamknęły.
Zniknęła za nimi. Ale nie uciekła. Nie ona.
Ona zawsze zostawiała coś za sobą – nie pytania. Ostrze.
Zawsze w taki sposób, że jeszcze przez kilka godzin nie wiadomo było, czy się właśnie zaczęło umierać, czy zakochiwać.
– Lemoniada. - Uśmiechnął się, tym razem naprawdę. Krótko. Jakby ktoś rzucił mu wyzwanie.
Nie lubił cytrusów. Ale uwielbiał grę.

Schował ręce do kieszeni.
Nie był gotów wejść. Jeszcze nie.
Chciał zatrzymać to napięcie, jak się zatrzymuje pęknięcie w szkle – tuż przed tym, jak się rozpadnie.
Ale jego ciało pamiętało.
Wysunięte biodro przy blacie kuchni. Słona skóra pod językiem. Ciche, urwane „tak”, które wciąż trzymał pod powieką.

Lemoniada.
Może i przyniesie.
Ale to, co planował, nie miało nic wspólnego z cukrem. Sloane Marlowe