Now is really not the time to pretend we have morals
: sob lip 12, 2025 2:01 am
1
Now is really not the time to pretend we have morals
— Przysięgam, jes-...hic!...-teś piękny jak księżyc. O-oh, o! Proszę, mhmm, jak ten tutaj...? Iii-...hic!...-i ten tam też!
Cokolwiek Milo chciał tą abstrakcyjną analogią udowodnić, zapewne miał dobre intencje.
Zwykle nie wyrywał się pierwszy z takimi wnioskami, ba, praktycznie nie zwracał uwagi na fizyczność jako taką, ale zwykle nie był pod wpływem dwóch piw słodowych, paru kieliszków sherry i wszystkiego, czego już nie pamiętał, a wypił.
Zwykle nie zdarzało mu się również mylić księżyca z uliczną lampą.
— No, no, no... hic! ...coño. Czkawka. Nieważne, bo ja o tym, że... — Cokolwiek Rivera usiłował powiedzieć, bez względu na to w jakim języku, nie był w stanie zebrać myśli w jakąś koherentną całość, ani tym bardziej jej zwerbalizować. Heroicznie walczył zarówno z plątaniną nóg, tak własnych jak i Dylana, który heroicznie wciąż trzymał ich obu w pionie, oraz ze wspomnianą czkawką, od jakiej nie mógł uwolnić się odkąd wyszli z imprezy Felicity Ross ponad piętnaście minut temu.
Mieszanka wysiłku, alkoholu i kąsającego policzki chłodu wybarwiła go na różowo, co w połączeniu z brokatem jakim dostał między oczy parę godzin temu tworzyło wyjątkowo barwną (i niestety dość głośną) całość.
Uwieszony barku Gauthiera jak dotąd podążał spolegliwie tam, gdzie akurat go prowadzono. Przyzwyczaił się do ruchu, stąd skrzywił się i wydał ni to jęk ni sapnięcie na znak dezaprobaty, kiedy Dylan zatrzymał ich obu przed wejściem na pasy. Skrzyżowanie było co prawda puste o tej godzinie, mimo to dobrze było mieć z tyłu głowy świadomość, że przynajmniej jeden z nich nadal zwraca uwagę na BHP.
Był sam początek grudnia, lada moment miała rozpocząć się sesja egzaminacyjna, a nad miastem od tygodnia wisiały ciężkie, wełniste chmury, niezdecydowane czy wychłostać Toronto lodowatym deszczem czy sprawić mieszkańcom inną niespodziankę. Dla Milo, na przykład, było to w zasadzie wszystko jedno i kolorowo jaka będzie pogoda; był na półmetku realizacji swojego semestralnego projektu, ASAP miał z grubsza stworzony główny moduł i oprogramowanie, do którego trzeba było napisać jeszcze dokumentację, a akurat tego nigdy nie lubił robić, więc zaszyty we własnym pokoju nie zwracał szczególnej uwagi nawet na to jaki mieli akurat dzień tygodnia.
Przechylił się trochę na prawo - chwiejnie, ryzykownie - jednak miał wrażenie, że prędzej wrósłby w płytę chodnikową niż Dylan pozwoliłby mu wyrąbać się na środku ulicy.
— Ale chodźmy przez park — zażyczył sobie ni z tego ni z owego, kiedy tak stali na skraju krawężnika bez pomysłu i przekonania na dalszą część pijackiej podróży. Momentalnie przewinął się Dylanowi przez bark, dłonią ledwo zdążył objąć go za kark (i naderwać chyba kołnierz?) i tak uwieszony zawinął usta w rozgoryczoną podkówkę. Tak, jakby decyzja już zapadła i to nie po jego myśli, choć jeszcze jej nie wyraził. — Przez park, Dylan, por favorcito, hmm? Możesz później, no, wiesz... no na kanapie... słowo, SŁOWO, BRAKUJE MI SŁO-... słowa, lo siento me callaré...
Palce Milo przestały zaciskać się kurczowo na karku Dylana, zaczął szukać nimi bardziej wiarygodnego oparcia w okolicy ramienia, po drodze prawie udusił go chwytając za kaptur i osunął się niekontrolowanie z kantu krawężnika o jeden stopień - w odczuciu jak z pół metra.
— Dorzucę odrze... ogdrz... orz... odpieczoną w mikrofali pizzę.
Nie zamierzał borykać się z kolejnym karkołomnym słowem. W obecnym stanie musiał być kreatywny i szukać obejść, inaczej zapętliłby się na kolejne kilka minut i zapomniał po co w ogóle przyszło mu do głowy wyciągać tę kartę przetargową.
Dylan Gauthier