Strona 1 z 1

there is everything between us – love, anger, sorrow, and hope

: śr lip 16, 2025 7:42 pm
autor: Colette Callaway
001. outfit
Zdrada boli najmocniej, gdy przychodzi od kogoś, kto miał nauczyć Cię, czym jest lojalność.

Dom.
Utkany z kryształowych ścian, tak kruchych i przezroczystych, że niegdyś wydawawały jej się nieodłączną częścią porannego nieba. Gdy słońce, jakby całą wieczność temu, ociężale wynurzało się zza horyzontu, pierwsze promienie subtelnie przeciskały się przez ogromne okna, zamieniając unoszący się zewsząd kurz w zachwycający, złocisty pył. Było w tym coś z pierwotnej magii, coś, co przez chwilę przypominało jej o dawnych dniach spędzonych właśnie w tym jaśniejącym blaskiem miejscu. O śmiechu, odbijającym się echem od marmurowych podłóg, i o cichym szlochu, który gdzieś w zakamarkach rozległych korytarzy znalazł spokojne ukojenie w śnieżnobiałych ścianach. Teraz jednak, gdy ponownie pojawiła się tuż przed dębowymi drzwiami, z ręką zawieszoną w pół gestu, jakby dotknięcie klamki mogło spalić jej niewinne palce, czuła się w tej przestrzeni wyjątkowo obco. Jak bohaterka, która zbyt długo przebywała poza granicami własnej opowieści i po wielu latach wraca do niej, niepewna, czy znajdzie w niej jeszcze miejsce dla siebie.
Czy dawne mury powitają ją z czułością, czy raczej z milczącą rezerwą?
Nigdy wcześniej nie czuła się bardziej rozdarta. Między goręjącym pod skórą gniewem a nieprzemijającym żalem, między prawdziwą tęsknotą za rodzicem a gorszącym wstydem za każdy kolejny jego moralny upadek.
Lauren Bernard miała być jej opoką - spokojną latarnią wśród sztormów dorastania, cichą przewodniczką w labiryncie zwątpień. Tymczasem okazała się pięknym, lecz zgubnym mirażem, zjawą, która uczyła, że najboleśniej kaleczą słowa wypowiedziane przez usta, które kiedyś tak pięknie nuciły kołysanki.
Teraz, stojąc u progu dawnego domu, z oczami pełnymi gorzkich wspomnień, dostrzegała każdy pęknięty ornament na framudze, a każdy pyłek kurzu osiadły na zimnym granicie traktowała jak wyrzut sumienia. Serce biło jej niepokojącym rytmem, jakby chciało zapytać ,,Czy naprawdę pragniesz tam wejść?” Bo za drzwiami nie czekało już nic z dawnych snów. Nie było żadnego baśniowego odkupienia, żadnej bezwarunkowej miłości. Była tam tylko pani Bernard, ale nie jako matka, będąca strażniczką domowego ogniska, lecz jako cień kobiety, zdradzającej własne ideały i topiącej je w kieliszkach drogiego wina i powtarzanych latami kłamstwach.
I to paliło ją najdotkliwiej. Że kobieta mająca być wzorem siły i moralności, stała się przestrogą, której wstydziła się bardziej niż własnych błędów. Przecież matka miała być zbawiennym światłem, a była grzesznym mrokiem. Miała być opowieścią o najczystszym dobru, a pozostała po niej jedynie wyrwana stronica pełna gorzkiego żalu, zawstydzających sekretów i pytania, czy na popiołach rozczarowania da się jeszcze zbudować coś prawdziwego - Cześć... - wyrwało się z jej ust, cichsze, niż planowała, ale jednak prawdziwe. Słowo tak proste, a jednak pełne drżącej niepewności, jakby miało moc przywołać matkę z przeszłości, tę, która jeszcze potrafiła kochać i być dla niej oparciem. Nie czekała, aż Lauren wypowie choć słowo powitania, tylko przeszła przez próg niemal zbyt pewnym krokiem, jakby ruch sam w sobie miał uchronić ją przed lawiną wspomnień.
W salonie starała się nie pozwolić oczom błądzić po kątach. Nie patrzeć, ile wspólnych fotografii zniknęło z półek. Nie dostrzegać, że ściany, niegdyś pełne trofeów ojca, dziś świeciły pustką, jakby ktoś starannie wymazał z nich jego obecność.
Czy naprawdę został tu choć cień dawnych dni?
Ich wspólnej przeszłości?
W końcu zatrzymała się na moment, zaciskając dłonie tak mocno, że długie paznokcie niemal wbiły się w skórę. Poczuła bolesne ukłucie, jakby to właśnie miało ją przywrócić do rzeczywstości - Gdzie masz te albumy? - zapytała w końcu, głosem pozornie spokojnym.
Dom z wiecznego szkła nie chroni przed pęknięciami, które zostają w sercu.

Lauren Bernard