no strength without pain
: pn sie 25, 2025 9:44 pm
Wyczuła, że podszedł bliżej zanim się odezwał. Charakterystyczny ciężar kroków. Nieśpieszne tempo, które nie chciało przestraszyć, ale i nie musiało niczego udowadniać. Gdy położył dłoń na jej ramieniu, nie odsunęła się. Nie spięła. Pozwoliła, żeby ten gest się wydarzył. Na jego pytanie nie odpowiedziała od razu. Wzięła głębszy wdech.
- Tak - odparła, krótko. Nie spuszczając z niego wzroku. - Ale nie pytaj, czy na pewno.
Głos miała spokojny. Słowa były wyważone jak u kogoś, kto całe życie pilnował, żeby nie mówić więcej niż trzeba. Ale jego wzrok był wyczulony. Zobaczył, że coś się w niej przesunęło. Że coś właśnie wracało na swoje miejsce.
Kiedy odsunął się i skrzyżował ramiona, znowu przypomniała sobie, jaki był kiedyś. Obserwujący. Cichy. Konkretny. I choć minęło tyle lat, nadal potrafił jednym spojrzeniem zatrzymać w niej ruch.
Sloane spojrzała na niego jak ktoś, kto próbuje rozgryźć, czy słyszy truizm, czy coś więcej. Chciała powiedzieć, że ma wątpliwości. Że nie wszystko da się ująć w złotą myśl z treningów, ale… zamilkła. Westchnęła przez nos. Bo może i coś w tym było.
- Może i wąski - przyznała. - Ale to chyba nie była złość.
Zsunęła rękawicę z jednej dłoni i przesunęła palcami po karku. Nie chodziło o zmęczenie. Chodziło o to, że pierwszy raz nie była w stanie wyczyścić głowy z emocji.
Słuchała go i dobrze znała ten ton. Wiedziała, że nie mówił tego z góry, a z doświadczenia. Ale i tak uniosła wzrok, jakby chciała zaznaczyć, że do niej też należy jakieś „ale”.
- Nie zdarzają mi się takie wybuchy. Nigdy. - To była prawda. Naprawdę jej się nie zdarzają. Była tą, która trzyma się w ryzach. Która nie płacze w pracy. Która nie podnosi głosu, kiedy ktoś zawali. Która dźwiga trupy, nie rozklejając się na miejscu zdarzenia.
Może właśnie dlatego ten worek ją zaskoczył.
Kiedy nazwał ją siostrzyczką, kąciki ust Sloane drgnęły ledwo zauważalnie. To było czułe, ale w bezpieczny sposób. Nie naruszało jej granic. Nie próbowało jej rozczulić. Raczej przypominało, że są z jednej gliny. Że nie musi wszystkiego wypluwać w jednej chwili.
Spojrzała na niego z dołu, przesuwając wzrokiem po jego sylwetce i utkwiła spojrzenie na jego twarzy. Nie analizowała. Po prostu była.
- Odwiozłam kogoś wczoraj do kostnicy - powiedziała w końcu. - Młody. Strzał w brzuch, później duszność, krew z ust. Dwadzieścia minut.
Zamilkła. Nie było w niej dramatyzmu. Ani żalu. Raczej coś jak… zmęczenie. Skondensowane. Ciężkie.
- I cały dzień próbowałam się nie wkurwić. Nawet przez sekundę - dodała, zerkając gdzieś w bok, jakby nie chciała widzieć jego reakcji. — To nie był mój pierwszy trup, nawet nie dziesiąty. Każdego przeżywam tak samo, nie mogę się później długo pozbierać. Chyba potrzebuje urlopu.
Nie mówiła więcej. To nie była spowiedź. To było tyle, ile mogła dziś dać. Podała mu to na dłoni. Wystarczająco, by ktoś, kto znał ją dobrze, zrozumiał.
A potem sięgnęła po drugą rękawicę. Zsunęła ją i potrząsnęła palcami, by rozluźnić ścięgna.
- Przepraszam - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Głos miała znów ten sam, co zawsze. Opanowany. Spokojny. Ale gdzieś pod spodem wciąż coś drgało.
Usiadła na ławce i na moment schowała twarz w dłoniach. Jej życie było skomplikowane od dłuższego czasu. Praca była satysfakcjonująca, ale i wyczerpująca jednocześnie. Zabierała dużo z człowieczeństwa.
Była jeszcze druga strona medalu. Piwnica w domu i każdy szemrany koleś z miasta do którego jechała na telefon, żeby go zszyć, wyjąć kule po postrzale, bo w szpitalu zadawali by za dużo pytań. Na koniec była koperta wypchana pieniędzmi, które pozwolił jej spłacić długi dziadka i nie stracić domu w którym nadal mieszkała z babcią.
Był też napad, który popchnął ją do tego, żeby przyjść na te zajęcia. Jakaś chęć odzyskania kontroli nad swoim życiem. Szczególnie, że Sloane nienawidziła nie mieć kontroli.
Sięgnęła po butelkę z wodą i znowu upiła łyki:
- Chyba się dzisiaj już nie nadaje do niczego sensownego - posłała mu smutny uśmiech.
Karrion Mercer
- Tak - odparła, krótko. Nie spuszczając z niego wzroku. - Ale nie pytaj, czy na pewno.
Głos miała spokojny. Słowa były wyważone jak u kogoś, kto całe życie pilnował, żeby nie mówić więcej niż trzeba. Ale jego wzrok był wyczulony. Zobaczył, że coś się w niej przesunęło. Że coś właśnie wracało na swoje miejsce.
Kiedy odsunął się i skrzyżował ramiona, znowu przypomniała sobie, jaki był kiedyś. Obserwujący. Cichy. Konkretny. I choć minęło tyle lat, nadal potrafił jednym spojrzeniem zatrzymać w niej ruch.
Sloane spojrzała na niego jak ktoś, kto próbuje rozgryźć, czy słyszy truizm, czy coś więcej. Chciała powiedzieć, że ma wątpliwości. Że nie wszystko da się ująć w złotą myśl z treningów, ale… zamilkła. Westchnęła przez nos. Bo może i coś w tym było.
- Może i wąski - przyznała. - Ale to chyba nie była złość.
Zsunęła rękawicę z jednej dłoni i przesunęła palcami po karku. Nie chodziło o zmęczenie. Chodziło o to, że pierwszy raz nie była w stanie wyczyścić głowy z emocji.
Słuchała go i dobrze znała ten ton. Wiedziała, że nie mówił tego z góry, a z doświadczenia. Ale i tak uniosła wzrok, jakby chciała zaznaczyć, że do niej też należy jakieś „ale”.
- Nie zdarzają mi się takie wybuchy. Nigdy. - To była prawda. Naprawdę jej się nie zdarzają. Była tą, która trzyma się w ryzach. Która nie płacze w pracy. Która nie podnosi głosu, kiedy ktoś zawali. Która dźwiga trupy, nie rozklejając się na miejscu zdarzenia.
Może właśnie dlatego ten worek ją zaskoczył.
Kiedy nazwał ją siostrzyczką, kąciki ust Sloane drgnęły ledwo zauważalnie. To było czułe, ale w bezpieczny sposób. Nie naruszało jej granic. Nie próbowało jej rozczulić. Raczej przypominało, że są z jednej gliny. Że nie musi wszystkiego wypluwać w jednej chwili.
Spojrzała na niego z dołu, przesuwając wzrokiem po jego sylwetce i utkwiła spojrzenie na jego twarzy. Nie analizowała. Po prostu była.
- Odwiozłam kogoś wczoraj do kostnicy - powiedziała w końcu. - Młody. Strzał w brzuch, później duszność, krew z ust. Dwadzieścia minut.
Zamilkła. Nie było w niej dramatyzmu. Ani żalu. Raczej coś jak… zmęczenie. Skondensowane. Ciężkie.
- I cały dzień próbowałam się nie wkurwić. Nawet przez sekundę - dodała, zerkając gdzieś w bok, jakby nie chciała widzieć jego reakcji. — To nie był mój pierwszy trup, nawet nie dziesiąty. Każdego przeżywam tak samo, nie mogę się później długo pozbierać. Chyba potrzebuje urlopu.
Nie mówiła więcej. To nie była spowiedź. To było tyle, ile mogła dziś dać. Podała mu to na dłoni. Wystarczająco, by ktoś, kto znał ją dobrze, zrozumiał.
A potem sięgnęła po drugą rękawicę. Zsunęła ją i potrząsnęła palcami, by rozluźnić ścięgna.
- Przepraszam - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Głos miała znów ten sam, co zawsze. Opanowany. Spokojny. Ale gdzieś pod spodem wciąż coś drgało.
Usiadła na ławce i na moment schowała twarz w dłoniach. Jej życie było skomplikowane od dłuższego czasu. Praca była satysfakcjonująca, ale i wyczerpująca jednocześnie. Zabierała dużo z człowieczeństwa.
Była jeszcze druga strona medalu. Piwnica w domu i każdy szemrany koleś z miasta do którego jechała na telefon, żeby go zszyć, wyjąć kule po postrzale, bo w szpitalu zadawali by za dużo pytań. Na koniec była koperta wypchana pieniędzmi, które pozwolił jej spłacić długi dziadka i nie stracić domu w którym nadal mieszkała z babcią.
Był też napad, który popchnął ją do tego, żeby przyjść na te zajęcia. Jakaś chęć odzyskania kontroli nad swoim życiem. Szczególnie, że Sloane nienawidziła nie mieć kontroli.
Sięgnęła po butelkę z wodą i znowu upiła łyki:
- Chyba się dzisiaj już nie nadaje do niczego sensownego - posłała mu smutny uśmiech.
Karrion Mercer