Feelings are temporary, purpose is eternal
: czw wrz 11, 2025 5:53 pm
Odpowiedź co do pochodzenia była tak lakoniczna i dyplomatyczna, że Robert musiał mimochodem pogratulować jej — chociaż wyłącznie przed samym sobą — powściągliwości. Choć przecież to oczywiste, że musiała nieźle się maskować w nowej rzeczywistości, w której być może wciąż ścigały ją demony przeszłości; w bardziej lub mniej metafizycznym sensie.
M n i e j , . kiedy przychodziło do niego.
Dlatego porzucił ten trop i skupił się na jej kolejnych słowach. Zgadzał się z nią w stu procentach, w odpowiedzi skinął głową z aprobatą. Robert znał taki ludzi; płytkich, zadowalających się odpowiedziami tylko wtedy, kiedy pokrywały się z ich wizją świata, zamkniętych szczelnie w ścianach swojej klatki, z której istnienia z reguły nawet nie zdawali sobie sprawy. Ograniczone umysły ludzi, którzy zawsze krzyczeli najgłośniej i których racja zawsze wydawała się być w ich postrzeganiu niepodważalna. Tych, dla których prawda była prawdą wyłącznie w ich jej pojmowaniu.
W końcu ten świat potrzebował również skończonych idiotów.
Ale on był po przeciwnym biegunie — dociekał, drążył i pytał, starał się dotrzeć do sedna istoty zagadnień, które go frapowały; a wszystko to zawdzięczał Christopherowi, który poprowadził go tą drogą, otworzył jego świat na różne ideologie, nurty filozoficzne i religie. Dlatego mierziło go wystawianie o kimś opinii na podstawie gustu do trunków. Porzucił tę myśl, kiedy Elena zadała pytanie, które na moment zachwiało stabilną równowagę Roberta.
Zależy ci na mnie?
Coś poruszyło się na dnie żołądka na dźwięk tego pytania; jakiś wewnętrzny, cichy i stłumiony głos poprosił o uwolnienie. Robert zepchnął go głębiej, przełknął ślinę, wreszcie uśmiechnął się z czymś na kształt zakłopotania — choć powody były zdecydowanie inne niż mogła na to wskazywać sytuacja.
— Znam włoski — odparł na początek, ale toasty straciły znaczenie w świetle czegoś nowego, wobec czego postanowił odsunąć tę kwestię chwilowo na bok. — Jest w tobie coś, co nie daje mi spokoju — odpowiedział bez pośpiechu, wypowiadając każdą sylabę do końca, z uważnością podobną do tej, jaką poświęcał Elenie od pierwszej minuty ich spotkania w teatrze.
Znowu nie kłamał.
Ale też nie mówił prawdy.
Robert wiedział, że najlepsze — najbardziej przekonujące — kłamstwa to te wplecione ciasno w prawdę i tworzące wraz z nią spójny wzór, w którym niemal niemożliwe było odróżnienie pojedynczych fałszywych włókien. Umiał kłamać i umiał być przekonujący w swojej roli, nawet jeśli odegranie jej wymagało pojawiania się w miejscach, w których nie przepadał bywać i wpisania się w kanon zachowania ludzi, którymi w życiu prywatnym gardził.
— Poza tym to nieprawda — podjął nagle, nie dając po sobie poznać tej przelotnej myśli. — To, że niczego o tobie nie wiem.
Uśmiech Roberta mógłby sugerować przeszłość łączącą go z Lorenzo i jego Mediolańskimi interesami. Mógłby. Komuś, kto o tym wiedział; ale przecież Elena Santorini nie miała pojęcia kto siedzi naprzeciwko niej — i jak wiele z tej rozszarpującej życie tragedii, w wyniku której pojawiła się na deskach teatru w Toronto, jest jego cholerną . w i n ą . . Jak wielka odpowiedzialność za życie najbliższych spoczywa na jego ramionach i jak bardzo splamiona krwią jej najbliższych jest ta dłoń, którą złapała pod teatrem, zapraszając do swojego życia wilka w owczej skórze.
Pauza trwała tylko jedno mgnienie oka, a następnie Robert pochylił się nieznacznie ponad stolikiem do przodu i podjął swobodnie:
— Wystarczająco dobrze znam się na ludziach, żeby arogancko założyć, że wiem o tobie więcej, niż się spodziewasz, Eleno Santorini. I nie potrzebuję w tym celu pytać cię o ulubiony kolor albo potrawę z dzieciństwa. Nie potrzebuję też znajomego dyrektora artystycznego — dodał z błyskiem rozbawienia w oczach, choć przecież skorzystał rzekomo z jego pomocy, żeby dowiedzieć się, jak nazywa się ta dziewczyna, która ćwiczy sama w pustym teatrze nad ranem. Nawet jeśli to nie było prawdą, bo przecież nazwisko Santorini przewijało się w jego interesach od lat.
Po tych słowach na moment oderwał spojrzenie od pięknej twarzy towarzyszki — tym trudniejsze było to zadanie, im bardziej kokieteryjny stawał się jej uśmiech i im wyraźniej skrzyły się jej brązowe oczy otoczone gęstym wachlarzem rzęs — żeby wyłapać kelnera zmierzającego w ich stronę i na szybko oszacować, kiedy im przerwie. Po tym znów wbił spojrzenie w Elenę, tym razem z niepokojącą determinacją słabo skrywaną pod swobodnym uśmiechem.
— Zagrajmy w grę — zaproponował, zniżając głos tak, żeby ich rozmowa jak najdłużej została prywatna; choć zrobił to raczej dla efektu intymności niż z powodu wypowiadanych słów. — Każde z nas podzieli się spostrzeżeniami na temat tej drugiej osoby, a kto znajdzie się bliżej prawdy —czymkolwiek ta prawda jest — będzie miał prawo wyboru miejsca następnego spotkania.
W głosie Roberta zadrżała jakaś niebezpieczna nuta hazardzisty. Nie odsunął się z powrotem na oparcie krzesła, kiedy kelner wreszcie zatrzymał się przy ich stoliku i przez kilka kolejnych minut rozwodził się nad aromatem, rocznikiem i doborem przystawki odpowiedniej do proponowanego wina. Robert ledwie go słuchał, wyłapując mimochodem co drugie słowo, ale w ogóle się na nich nie skupiając; wciąż patrzył na Elenę. Znacząco. Prowokująco. Z głodem, który sięgał dużo dalej niż pod materiał jej sukienki, na nagą skórę smukłego ciała — czyli tam, gdzie pewnie wędrowały myśli większości mężczyzn, z którymi miała styczność — bo on zamierzał przedrzeć się na samo dno jej . d u s z y . . Niezależnie od ceny, jaką przyjdzie za to zapłacić; jej, jemu, . i m .
Co najważniejsze: tak, Robert Egerton miał pewność, że będzie następne spotkanie.
Chociaż nie sądził wcale, że to on wybierze jego okoliczności.
Kelner — kończąc przydługi monolog wystawiający cierpliwość Roberta na mierną próbę — rozlał wreszcie wino do kieliszków i zniknął, po raz kolejny zostawiając ich samych.
Elena Santorini
M n i e j , . kiedy przychodziło do niego.
Dlatego porzucił ten trop i skupił się na jej kolejnych słowach. Zgadzał się z nią w stu procentach, w odpowiedzi skinął głową z aprobatą. Robert znał taki ludzi; płytkich, zadowalających się odpowiedziami tylko wtedy, kiedy pokrywały się z ich wizją świata, zamkniętych szczelnie w ścianach swojej klatki, z której istnienia z reguły nawet nie zdawali sobie sprawy. Ograniczone umysły ludzi, którzy zawsze krzyczeli najgłośniej i których racja zawsze wydawała się być w ich postrzeganiu niepodważalna. Tych, dla których prawda była prawdą wyłącznie w ich jej pojmowaniu.
W końcu ten świat potrzebował również skończonych idiotów.
Ale on był po przeciwnym biegunie — dociekał, drążył i pytał, starał się dotrzeć do sedna istoty zagadnień, które go frapowały; a wszystko to zawdzięczał Christopherowi, który poprowadził go tą drogą, otworzył jego świat na różne ideologie, nurty filozoficzne i religie. Dlatego mierziło go wystawianie o kimś opinii na podstawie gustu do trunków. Porzucił tę myśl, kiedy Elena zadała pytanie, które na moment zachwiało stabilną równowagę Roberta.
Zależy ci na mnie?
Coś poruszyło się na dnie żołądka na dźwięk tego pytania; jakiś wewnętrzny, cichy i stłumiony głos poprosił o uwolnienie. Robert zepchnął go głębiej, przełknął ślinę, wreszcie uśmiechnął się z czymś na kształt zakłopotania — choć powody były zdecydowanie inne niż mogła na to wskazywać sytuacja.
— Znam włoski — odparł na początek, ale toasty straciły znaczenie w świetle czegoś nowego, wobec czego postanowił odsunąć tę kwestię chwilowo na bok. — Jest w tobie coś, co nie daje mi spokoju — odpowiedział bez pośpiechu, wypowiadając każdą sylabę do końca, z uważnością podobną do tej, jaką poświęcał Elenie od pierwszej minuty ich spotkania w teatrze.
Znowu nie kłamał.
Ale też nie mówił prawdy.
Robert wiedział, że najlepsze — najbardziej przekonujące — kłamstwa to te wplecione ciasno w prawdę i tworzące wraz z nią spójny wzór, w którym niemal niemożliwe było odróżnienie pojedynczych fałszywych włókien. Umiał kłamać i umiał być przekonujący w swojej roli, nawet jeśli odegranie jej wymagało pojawiania się w miejscach, w których nie przepadał bywać i wpisania się w kanon zachowania ludzi, którymi w życiu prywatnym gardził.
— Poza tym to nieprawda — podjął nagle, nie dając po sobie poznać tej przelotnej myśli. — To, że niczego o tobie nie wiem.
Uśmiech Roberta mógłby sugerować przeszłość łączącą go z Lorenzo i jego Mediolańskimi interesami. Mógłby. Komuś, kto o tym wiedział; ale przecież Elena Santorini nie miała pojęcia kto siedzi naprzeciwko niej — i jak wiele z tej rozszarpującej życie tragedii, w wyniku której pojawiła się na deskach teatru w Toronto, jest jego cholerną . w i n ą . . Jak wielka odpowiedzialność za życie najbliższych spoczywa na jego ramionach i jak bardzo splamiona krwią jej najbliższych jest ta dłoń, którą złapała pod teatrem, zapraszając do swojego życia wilka w owczej skórze.
Pauza trwała tylko jedno mgnienie oka, a następnie Robert pochylił się nieznacznie ponad stolikiem do przodu i podjął swobodnie:
— Wystarczająco dobrze znam się na ludziach, żeby arogancko założyć, że wiem o tobie więcej, niż się spodziewasz, Eleno Santorini. I nie potrzebuję w tym celu pytać cię o ulubiony kolor albo potrawę z dzieciństwa. Nie potrzebuję też znajomego dyrektora artystycznego — dodał z błyskiem rozbawienia w oczach, choć przecież skorzystał rzekomo z jego pomocy, żeby dowiedzieć się, jak nazywa się ta dziewczyna, która ćwiczy sama w pustym teatrze nad ranem. Nawet jeśli to nie było prawdą, bo przecież nazwisko Santorini przewijało się w jego interesach od lat.
Po tych słowach na moment oderwał spojrzenie od pięknej twarzy towarzyszki — tym trudniejsze było to zadanie, im bardziej kokieteryjny stawał się jej uśmiech i im wyraźniej skrzyły się jej brązowe oczy otoczone gęstym wachlarzem rzęs — żeby wyłapać kelnera zmierzającego w ich stronę i na szybko oszacować, kiedy im przerwie. Po tym znów wbił spojrzenie w Elenę, tym razem z niepokojącą determinacją słabo skrywaną pod swobodnym uśmiechem.
— Zagrajmy w grę — zaproponował, zniżając głos tak, żeby ich rozmowa jak najdłużej została prywatna; choć zrobił to raczej dla efektu intymności niż z powodu wypowiadanych słów. — Każde z nas podzieli się spostrzeżeniami na temat tej drugiej osoby, a kto znajdzie się bliżej prawdy —
W głosie Roberta zadrżała jakaś niebezpieczna nuta hazardzisty. Nie odsunął się z powrotem na oparcie krzesła, kiedy kelner wreszcie zatrzymał się przy ich stoliku i przez kilka kolejnych minut rozwodził się nad aromatem, rocznikiem i doborem przystawki odpowiedniej do proponowanego wina. Robert ledwie go słuchał, wyłapując mimochodem co drugie słowo, ale w ogóle się na nich nie skupiając; wciąż patrzył na Elenę. Znacząco. Prowokująco. Z głodem, który sięgał dużo dalej niż pod materiał jej sukienki, na nagą skórę smukłego ciała — czyli tam, gdzie pewnie wędrowały myśli większości mężczyzn, z którymi miała styczność — bo on zamierzał przedrzeć się na samo dno jej . d u s z y . . Niezależnie od ceny, jaką przyjdzie za to zapłacić; jej, jemu, . i m .
Co najważniejsze: tak, Robert Egerton miał pewność, że będzie następne spotkanie.
Chociaż nie sądził wcale, że to on wybierze jego okoliczności.
Kelner — kończąc przydługi monolog wystawiający cierpliwość Roberta na mierną próbę — rozlał wreszcie wino do kieliszków i zniknął, po raz kolejny zostawiając ich samych.
Elena Santorini