Strona 2 z 2

my crash, your calling

: wt lip 15, 2025 9:50 pm
autor: Candace Callahan
  Przepraszała go w zasadzie za to, że… utrudniała mu to, co logiczne. Choć nie było miejsca na zażenowanie w takiej sytuacji, to jednak czuła podskórny dyskomfort. Może gdyby to był ktoś, z kim miałaby głębszą relację i czułaby to zaufanie, to nie miałaby z tym problemu. W tym wypadku było to krępujące, kiedy nie potrafiła kontrolować własnych reakcji. I to nie tak, że nie czuła w nim oparcia. Mało który człowiek rzuciłby wszystko, aby ruszyć za kimś na karkołomną misję do Krainy Lodu. I chyba przez to ta relacja była dla niej niezrozumiała.
Bo to tak jakby był przy niej, ale jednocześnie ją trzymał z daleka od siebie.
     Ale zapytana – potwierdziła. Była pewna tego, że chciała spróbować w ten inny sposób. Bo wiedziała, że było jej to potrzebne. Nie bliskość sama w sobie, a ciepło drugiego ciała, jeśli nie chciała całkowicie się zapaść. Czy była na to gotowa? No, to akurat nieco inna kwestia. Wydawało się to jednak bardziej logiczne. Chodziło o kontrolę poznawczą, to że widziała go i potrafiłaby ocenić jego zamiary. A konkretniej to, co mógłby chcieć zaraz zrobić. No i o sam układ. Jak gdyby chodziło o pewną równość.
   I kiedy zjawił się na nowo przed nią, jej serce znów się ścisnęło w klatce piersiowej. Przywarła do niego, nie bez wahania, czując jak zamyka ją w uścisku. I chociaż serce dalej jej zasuwało, a pewien dyskomfort istniał, wywołany bliskością, to nioe było strachu. Nie było tej paniki. A jej ciało, chociaż mocno zmieszane i chyba nierozumiejące, co się działo, nie walzcyło. Nie aż tak. Widziała go, gdzie był i jak się zachowywał i to zdawało się wystarczyć.
  Wciąż drżała, ale chyba nie aż tak intensywnie jak wcześniej.
  Oparła policzek o jego klatkę piersiową, a słyszalne w niej bicie serca działało uspokajająco. Wystarczyło, by mogła myśleć, że jest przy niej człowiek, a nie bestia. Chociaż bestia fizycznie też miała serce. W jej przypadku, może to absurdalne, to sam rytm był wystarczający, aby ją przekonać. Dyskomfort wciąż był, bo mimo wszystko, to była bliskość, której przez cały czas unikała, bo broniła swojej przestrzeni osobistej już na zaś.
  Ale ten jeden raz, konieczny choćby do samego przetrwania, powoli rzeźbił rysę na jej zbroi i to taką, która miała stać się pęknięciem. Pierwszym i chyba dość ważnym. Chociaż teraz to raczej niezauważalnym. Bo nawet nie orientowała się, jak głęboko w psychice osiadał teraz ten moment.
  Nie odpowiedziała mu. A konkretniej: nie złożyła słów. Zamiast tego wydała z siebie krótki, potakujący pomruk. Zaskakująco – było w porządku. O tyle o ile. Coś, co dało się zaakceptować. Przynajmniej się nie odklejała, jak jeszcze chwilę temu. Niby jeden szczegół, a jej robił ogromną różnicę.
  Jej ciało chłonęło jego ciepło, ale rozgrzanie go (ciała, nie Danona), miało jeszcze chwilę potrwać.
  Ale, jak to zwykle bywało w podobnych chwilach, kiedy w jednym miejscu zaczynało być dobrze, w drugim musiało się spierdolić. I tak też teraz, kiedy mieli swój własny Marsz Pingwinów, za ścianami magazynu zdało się usłyszeć najpierw chrzęst śniegu pod oponami i szum silnika. Dalej trzask zamykanych, wcześniej otwartych, drzwi. I głosy. Przytłumione przez ściany budynku, a także przez świst wiatru. Ale zwiastowały przybycie obcych. I nawet nie wiadomo czy to był swój czy wróg. Ale z pewnością wiadomo, co ich tu zwabiło. Albo można było przypuszczać. Albo światło, albo dym który ulatywał przez dziurę w dachu. A może to był zwykły przypadek. Niemniej – to była niewiadoma. A oni byli na nie swoim terenie. A to była Rosja, więc… Wszystkiego się chyba można było spodziewać.

Damon Tae

my crash, your calling

: śr lip 16, 2025 11:22 am
autor: Damon Tae
Usłyszał ich zanim się pojawili. Dźwięk silnika przebijający się przez zawieję, ciężki chrzęst opon miażdżących lód i śnieg. Potem trzask drzwi. Głosy. Byli blisko, za blisko, żeby to zignorować. A zdecydowanie za daleko od jakiegokolwiek bezpiecznego miejsca, żeby udawać, że nic się nie dzieje. Był jak pieprzony pies policyjny, do zadań specjalnych. Słuch miał bardzo wyczulony, a tutaj, pośrodku niczego, przyjazd auta nie mógł oznaczać niczego dobrego. No chyba, że koledzy Senny ją znaleźli. Ale to było mało prawdopodobne, skoro nie planowali nawet po nią lecieć.
W jednej chwili zmienił się z człowieka ogrzewającego półżywe ciało kobiety w kogoś, kto przez całe życie działał w cieniu. Chwycił ją bez słowa, nawet jeśli miała wyrazić sprzeciw i przeniósł. Z dala od wejścia. Ukrył ją dokładnie w cieniu pod improwizowaną zasłoną. Przykrył ją zgrzebną płachtą, dodał ostrożnie warstwę szmat i blachy, układając wszystko tak, by wyglądało na stertę złomu. Przysunął jakiś metalowy kosz, aby zakryć ją w pełni. Nawet jeśli ją zobaczą, może wezmą za coś martwego. Lub nieistotnego. Wcześniej owinął ją dokładniej, aby nie traciła więcej ciepła. Płachta NRC, własna kurtka, wszystko, co mógł, otulił wokół niej szczelnie.
Poczekaj tu. Sprawdzę naszych gości — powiedział cicho, ale nie czekał na odpowiedź. W ciągu trzydziestu sekund zmontował plan. Z noża i stalowego pręta stworzył krótki cichy szpikulec. Sięgnął również po broń, którą ze sobą zabrał. Albo raczej ukradł. Krótki pistolet z kabury na boku. Sprawdził magazynek, wsunął tłumik. Cicho i sprawnie, ale to miała być ostateczność. Nie chciał przecież przyciągać do nich uwagi.
Wygasił ogień. Rozgarnął żar kawałkiem drewna, odsunął płonące szczapy na bok. Świece przykrył materiałem z plecaka, tak żeby tylko minimalnie zostawić ciepło, ale bez światła. Potem przemknął ku przedniej ścianie magazynu, omijając stare bele drewna. Trzymał broń nisko, gotów do szybkiego podniesienia. Oddychał spokojnie, stabilnie, a każdy jego mięsień był gotowy do akcji. Nie był już tym, który tulił ją, żeby przeżyła.
Był tym, który zabiłby bez cienia wahania, żeby oboje żyli.
Wyjrzał zza wąskiej szpary w metalowych drzwiach. Trzech. Może czterech. Sylwetki ciężkie, opatulone w zimowe mundury, ewidentnie wojskowe. W rękach Kałasznikowy. U jednego z nich zauważył na piersi kamizelkę z naszywką. Z flagą rosyjską. Pojazd wojskowy, ciężarówka, która nie miała tu prawa być bez powodu. To nie byli przypadkowi myśliwi. Nie byli też ratownicy i sojusznicy. To była regularna jednostka. Może patrol, może coś więcej, tego jeszcze nie wiedział. Ale jedno wiedział na pewno: byli uzbrojeni, gotowi, i nie będą zbyt uprzejmi.
Spojrzał do góry. We wspornikach przy drzwiach znalazł miejsce, by się ukryć nad głowami. Nie miał zamiaru z nimi rozmawiać, bo wiedział, że nie miał luksusu tłumaczeń, a oni raczej nie uwierzą w gadkę o zgubionych turystach. Nie, kiedy kilometry dalej leżał rozwalony myśliwiec, a oni nie byli na Bali tylko pieprzonej Syberii.
Drzwi skrzypnęły.
Trzech weszło. Czwarty został przy pojeździe.
Pierwszy szedł z kałachem gotowym, oświetlając latarką pomieszczenie.
Ciepło, ktoś tu musiał być… – mruknął po rosyjsku do swoich kolegów, którzy zaczęli wchodzić głębiej. Dwóch kierowało się tam, gdzie była ona. I chociaż była ukryta, to Damon nie mógł ryzykować.
Zeskoczył za ich plecami. Bezdźwięcznie. I zanim ktokolwiek zareagował, wbił szpikulec w gardło pierwszego wojskowego. Charkot dławiącego się krwią kolegi zaalarmował drugiego, ale ten nie miał czasu na reakcję. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, Damon skręcił mu kark, po cichu odkładając jego ciało na ziemię, tak aby nie narobić hałasu.
Trzeci jeszcze nie zauważył, że został sam.
W dalszym ciągu szedł w stronę sterty złomu, który ukrywał Sennę. W rękach miała latarkę, ale świecił nią pod złym kątem, przez co nie zauważył rozciągniętego drutu o który miał się potknąć. I to zrobił. Zamachnął się ramieniem, próbując złapać równowagę, ale to właśnie wtedy Tae zaatakował. Dźgnął go pod żebra, z lewej strony, tak aby ostrze poszło w górę, pod kątem. Pod płatem wątroby prosto do serca. Tak, by nie zdążył nawet wrzasnąć. Może Damon nie był geniuszem jak chodziło o medycynę oraz anatomię, ale przy sposobach na morderstwo, wiedział dokładnie gdzie uderzyć, aby zabić bez dźwięku.
Koreańczyk złapał mężczyznę za kołnierz i opuścił na ziemię cicho, aby nie narobić hałasu i nie zwabić czwartego Rosjanina, który pozostał na zewnątrz. Zabrał zapasową amunicję z jego kamizelki i zgasił latarkę. Podobnie zrobił z jego kolegami. Trzech zniknęło, został ostatni. Czekający na zewnątrz. Oparty był o bok pojazdu, a w rękach miał broń. Wydawał się być całkowicie rozluźniony, ale to pewnie dlatego, że nie wiedział, że reszta drużyny już nie żyje. Patrzył w bok, w głąb mgły i drzew, z cholernym papierosem w kąciku ust.
Damon był jednak cierpliwy. Wiedział, że to kwestia czasu, zanim kolega podejdzie. I tak też było. Gdy czwarty żołnierz w końcu zorientował się, że coś trwa zbyt długo, ruszył w stronę wejścia. Tam, gdzie czekał już na niego Damon. 
Wojskowy zbliżył się ostrożnie, z bronią w ręku.
Chłopaki? — rzucił niepewnie, podchodząc do drzwi. Otworzył je szerzej i wtedy zobaczył ciała. I krew. Przeklął po rosyjsku, ale było już za późno. Damon wysunął się z drugiej strony, w jednej z rąk trzymając swój nóż ze szpikulcem, który trafił prosto w gardło. Wróg nie miał szans krzyknąć. Zatoczył się i upadł na kolana, dławiąc się własną krwią. Wszystko trwało nie więcej niż osiem sekund.
Przeszukał ciało. Zabrał amunicję oraz radio komunikacyjne, które wyciszył. Z każdego z nich zabrał to, co mogło być przydatne i wrócił do dziewczyny. Ściągnął z niech złom, który miał ją ukryć i ostrożnie pomógł jej się podnieść z ziemi.
Wszystko w porządku? — spytał, lustrując ją badawczym spojrzeniem. Zostawił ją ocieploną, ale wolał się upewnić, że jej stan się nie pogorszył.

Candace Callahan

my crash, your calling

: czw lip 17, 2025 9:03 am
autor: Candace Callahan
  Usłyszała przyjezdnych, ale tylko dlatego, że to on zareagował jako pierwszy. Zaalarmowany i od razu w akcji. Choć oderwana, tak nagle, od źródła ciepła którym był i pewnego komfortu psychicznego, jaki – mimo wszystko – jej dawał, poczuła się słabiej. Fizycznie, nie psychicznie. Miała jednak wrażenie, że nie nadąża za tym, co się działo dalej i z ta tym, jak ją wyrzuca na śmietnik. No, na jakieś gruzowisko, celem ukrycia jej.
  Chciała mu powiedzieć, aby uważał na siebie. Nawet rozchyliła wargi, ale płuca z betonu jej to uniemożliwiały. Zresztą, nie wyglądał w tym momencie na takiego, który chciałby słuchać ckliwych przestróg. W zasadzie – nigdy na takiego nie wyglądał. A może taka była tylko jego niewątpliwa uroda, a rzeczywistość była inna?
  Obserwowała jak sprawnie wszystko zagarnia i robi porządek. Czuła napięcie w czaszce, które sugerowało, że powinna była coś zrobić – w końcu była wojskową, a nie zwykłą lalką do przekładania z kąta w kąt, ale właśnie teraz czuła się jak lalka. Bez sił na cokolwiek i bez możliwości do czegokolwiek, co mogłoby przydatne. Zdana kompletnie na niego i to od samego początku całej tej pogmatwanej rzeczywistości. Rodem z jakiegoś filmu akcji.
  Wszystko nabrało tempa, kiedy on faktycznie wszedł w rolę. Taką, która nie była sztuczna i nikt za nią nie płacił. I taką, w której nie zastąpi go dubler. A krew i rany były bardzo realistyczne. Bo prawdziwe.
  Widziała, co się działo, choć nieszczególnie wyraźnie. Miejsce, w którym ją wyrzucił ukrył nie dawało dobrego widoku na wszystko, co się działo. Nie mówiąc już o tym, że działo się szybko. Niby nagle, ale brakowało jednak w tym chaosu, i wyglądało tak, jakby każdy z jego ruchów był faktycznie precyzyjnie zaplanowany. Biedni, pokrzywdzeni cywile z Korei Północnej raczej tak nie robili. W zasadzie już od dawna miała teorię, że nie był takim zwykłym cywilem i po prostu zbierała materiały dowodowe. Dla siebie, bo nie chciała mu tego wyciągać. To był ten temat, który był za murem, który sam postawił. Ten, o którym nie chciał mówić. Bo podobno – im mniej wiedziała, tym lepiej spała.
  Szkoda tylko, że nie wiedział, ze działało to w odwrotną stronę i że jednak trochę wiedziała. Część była domysłami, a część ujrzaną prawdą. Jak to, jak teraz bezbłędnie dokonał eliminacji wszystkich wojskowych. W o j s k o w y c h. Nie byle oszołomów, a kogoś kto był szkolony w walce i na podobne okazje.
   Albo miał ją za głupią, albo miał ją za… głupią.
   Innej opcji nie było.
   Tym bardziej, że nie przeoczył niczego, włącznie z przeszukaniem zwłok i zebraniem przydatnych rzeczy. Szkoda tylko, że postanowiła sobie faktycznie nie wyciskać z niego prawdy. Szantaż przed samochodem mógłby być faktycznie ciekawym i nawet widowiskowym rozwiązaniem.
   Wygrzebana ze śmietnika kryjówki, zdała sobie sprawę, że nie monitorowała sama swojego stanu tylko to, co działo się na zewnątrz. Jej stan polepszał się, ale powoli. Z umiarkowanej hipotermii nie wychodziło się magicznie od przytulenia, ale pomagało. Na tyle, na ile to mogło. Jeszcze pewnie kilka następnych dni będzie czuła skrzypienie w zmrożonych stawach. Jedyną dobrą wiadomością było to, że jej umysł się rozjaśniał.
   Nie odpowiedziała, a raczej – nie użyła do tego słów. Skinęła tylko głową, zmęczony umysł tak naprawdę gnębiąc retrospekcją z tego, co przed chwilą widziała. Nie chodziło o to, że nagle zmieniło się jej podejście do niego. Czy o to, że nagle zaczęła się obawiać. Próbowała po prostu spoić to w logiczną całość i sama sobie odpowiedzieć na pytania, których jemu nie chciała zadawać.
   Bo głupio założyła wcześniej, że jak będzie chciał, to sam jej powie. A on przecież na statku dał jej do zrozumienia, że chuja wafla tak naprawdę jej powie, bo przecież im mniej wie, tym lepiej śpi. Jebany, wyczytał sobie jakiś cytat w gazecie czy usłyszał w innym filmie, który na pewno sama mu pokazała i teraz ją tym gnębił. Dostanie ban na filmy.
  Nie było raczej czasu na rozkliwianie się ponownie, bo tak szybko jak zamknął ramiona, by iść zająć się nieproszonym gośćmi, tak i ona skupiła się na działaniu. To było raczej logiczne, co zrobią dalej – dostali podwózkę pod nos. Grzechem byłoby z tego nie skorzystać. I grzechem byłoby teraz głupio tu zostać, kiedy kontakt z patrolem będzie urwany i nie wróci on do bazy.
  Pomogła – na tyle na ile jego cierpliwość na to pozwalała – zebrać rzeczy. Samodzielnie, bo taka pomocna była, podniosła rozgrzebany wcześniej przez siebie survival kit i tempem leniwca – bo przecież „ja sama” – przeszła za nim do wyjścia z magazynu i wojskowego pojazdu. A potem wsiadła do środka, do nagrzanego już przez jej, sympatycznego i nie mającego problemów z jej tempem, kolegę samochodu.
  Kierunek – chuj wie.
  Sprawdziła schowek, by znaleźć mapę, ale mapy nie było. Jak się zorientowała, po tym jak zezowała mu między ręce, wachy też szczególnie dużo nie było. A znając ich szczęście, to skończy się pod jakimś nieciekawym domem, który okaże się być przydrożnym, prawie opuszczonym, motelem prowadzonym przez stare, zgarbione małżeństwo, na pozór sympatyczne, a tak naprawdę z jakimś skrzywieniem psychicznym.
  Kanibalizm już był, jak coś.
  Nie odzywała się zbytnio w trakcie podróży. Wciąż zziębnięta po prostu zamyśliła się. Gdy jednak przeniosła spojrzenie z drogi na niego, możliwie chcąc coś powiedzieć, zauważyła jego aukę. Zacięty łuk brwiowy, choć tak naprawdę nie potrafiła sobie przypomnieć momentu, w którym którykolwiek z oponentów zdołał się na niego zamachnąć. A jednak – całkiem świeża jucha spływała po jego skórze. Z kliknięciem otworzyła survival kit i wyciągnęła z niego niewielką, nienaruszoną apteczkę. Wyciągnęła gazik, środek dezynfekujący, i bez ostrzeżenia, ordynarnie też wykorzystując to, że skupiony był na walce z żywiołem i zaspami, aby przypadkiem nie skończyli w rowie i zaspie, a nie pod podejrzanym motelem, sięgnęła do jego dramatycznej auki, aby ją przeczyścić.
  Szczypi-szczypi.

Damon Tae

my crash, your calling

: czw lip 17, 2025 10:39 am
autor: Damon Tae
Po dzisiaj to się nawet nie spodziewał, że dalej będzie wierzyć w jego gadkę o byciu biednym cywilem. Wiedział już jakiś czas temu, że jego przykrywka była spalona, bo nie miał jej za głupią. Była bardzo sprytna, inteligentna i łatwo łączyła kropki, więc na pewno nie wierzyła, że był byle kim. Może miała swoje przypuszczenia, podejrzenia, ale nie mówiła o nich głośno. Na pewno teraz nie był na to dobry moment, bo chociaż spodziewał się, że będzie chciała to prędzej czy później poruszyć, to nie było sensu, aby mówić o tym teraz, kiedy mieli rzeczy do zrobienia - wydostanie się z Syberii. A na pewno z tego magazynu.
Może powinien wymyślić nową wymówkę? A może po prostu się zamknie.
A może w końcu powie jej prawdę, chociażby częściową, bo i tak swoje na pewno wiedziała, tylko nie miała jego potwierdzenia. Dalej jednak był zdania, że im mniej wiedziała, tym lepiej spała. W razie jakby mieli się jej pytać, jakby złapano ją na świadka. Mogła mówić prawdę, że nic nie wie. Bo jak wcześniej nie chciał jej opowiadać kim jest i co robi, bo była nikim ważnym i nie było jej to potrzebne, tak teraz… teraz wydawała się być ważniejsza. I dlatego nie powinna wiedzieć więcej niż konieczne.
Ale ile można było ją jeszcze okłamywać? Pewnie jakby zapytał Gio, powiedziałby mu, że długo.
Był teraz jednak w trybie zadaniowym. Jego celem było wydostanie się stąd i zadbanie o dziewczynę, o to, aby się nie wychłodziła do końca i przeżyła. Dlatego nie rozckliwiał się, nie rozmawiał, tylko działał. Zabierał wszystko to, co było mu potrzebne i nawet jej nie poganiał. W milczeniu obserwował jak się poruszała, jak próbowała działać razem z nim. I to było dobre. Bo się ruszała, bo miała wolę, bo miała chęci i siły. To był o wiele lepszy stan od tego, jak ją znalazł. Wyziębnięta, bez życia i energii. To znaczyło, że szli w dobrym kierunku, nawet jeśli poruszała się w zwolnionym tempie.
Wszedł z nią do auta, a gdy sprawdził wszystko co powinien, w tym też poziom paliwa, ruszył, upewniając się, że nikt nie nadciąga z tyłu. I jechał. Jechał długo, rozglądając się dokładnie na boki, jakby w poszukiwaniu kolejnego znaku czy śladu rosyjskich wojsk. Prowadził w milczeniu, kątem oka wciąż jednak mając ją na uwadze. I nawet jeśli widział, że po coś sięga, to drgnął dopiero w momencie jak poczuł na sobie gazik z piekącym środkiem dezynfekującym.
Co robisz? — spytał w pierwszym odruchu, spoglądając na nią z boku, skupiając się jednak przede wszystkim na pustej drodze do nikąd. Nie spodziewał się po niej tego drobnego, ale znaczącego ruchu. W końcu nic mu nie było, to tylko drobna rana w przeciwieństwie do tego, co było jej.
Nie zatrzymywał jej jednak. Nie mówił też nic więcej.
Jechali jakiś czas. Nie było tu znaków, nie było kierunkowskazów, które mogłyby mu podpowiedzieć gdzie powinni się kierować. Nawet nie wiedzieli do końca czego szukać. Miasta? Wioski? Stref wojskowych, gdzie zaraz ktoś ich odstrzeli, nawet jeśli poruszali się wojskowym, rosyjskim pojazdem? Może. Ale nic takiego nie było, a oni w pewnym momencie wjechali do dziwnego, przerzedzonego lasu iglastego, gdzie śniegu nie było aż tak dużo.
Droga kończyła się równie nagle, jak się zaczęła. O ile można to było nazwać drogą.
Jechał przed siebie, aż w końcu w głębi, między przysypanymi świerkami, wyłonił się stary, drewniany znak. MOTЭЛЬ. Rosyjski znak, częściowo zamazany i zniszczony, który znikał w momencie, gdy światła ich pojazdu dobijały do starego parkingu, na którym nie było ani jednego auta.
O, idealnie. Podejrzany motel. Brakuje tylko dziecięcej lalki na schodach — mruknął, gasząc światła i silnik niemal jednocześnie. Nie żeby oglądał dużo horrorów, ale kilka widział, ok? I wiedział mniej więcej czego się spodziewać. — Chodź. Jak tu zostaniemy to zamarzniemy. — Chociaż może to byłoby lepszą opcją, niż przejście… tam.
Wysiadł, a śnieg sięgał mu powyżej kostek. Było cicho. Bardzo cicho. Nawet wiatru nie było. Nie miał pojęcia jak ktokolwiek mógłby się tu zatrzymać. Kto w ogóle wybierałby motel na pieprzonej Syberii? Tu byli turyści? Może byli, ale na pewno nie w tych miesiącach, kiedy pogoda była chujowa, temperatura była ciągle na granicy przeżywalności, a noc trwała dłużej niż sam dzień.
Dobry wieczór! — powiedziała na wejściu starsza kobieta. Miała na sobie gruby sweter, prawdopodobnie sama go zrobiła. Na twarzy za to widniał jej przesympatyczny, ciepły wyraz. — Pokój dla dwojga? Ogrzewany! I mamy łazienkę z ciepłą wodą — powiedziała, jakby to miał być luksus w tych rejonach. I pewnie tak było. — To pokój numer cztery! — Pokój, którego klucz już leżał na ladzie.
Zupełnie nie podejrzane. I nie creepy.


Candace Callahan