Lost in the woods, but I've got snacks.
: czw lis 27, 2025 7:56 am
Gadał jak potłuczony.
Sam nie był tego świadom, ale gdyby ktokolwiek inny go posłuchał, to wyniósłby to odczucie. Zoe, bardzo możliwe, też miała podobne odczucie.
Był to jednak jego mechanizm obronny – aby wyprowadzić temat jak najdalej od tego, co wprowadziło tę ciszę i co osiadło ciężko pod jego skórą, wyciągając na wierzch stare wspomnienia. Te same, o których odsunięcie walczył każdego dnia – ale była to przegrana walka. Nie potrafił przestać myśleć, a myśli te nie przestawały go dołować. Odreagowywał więc na świecie – w sposób bardzo różny.
Akurat padło na nieuporządkowane, bezładne paplanie. To z kolei zdawało się spełniać swoją rolę, rozładowując atmosferę.
Przemilczał jej komentarz, jedynie odnotowując, że szli w dobrą stronę, bo absolutnie przeciwną do tego, co było wcześniej. Poczuł też, jak jego mięśnie stopniowo przestają być aż tak napięte; choć chłód wciąż na nie oddziaływał. Znacznie łatwiej było rozprawiać o dżdżownicach, niż wchodzić w emocjonalną chmurę, w której stawał się ślepy i przez to zagubiony.
Naturalnym więc było dla niego, by od tego wszystkiego uciekać. Najczęściej w sarkazm lub żart, zakładając tym samym maskę, która była wygodna i nie odsłaniała go całkiem. I pozwalała przez chwilę wierzyć, że nie jest aż tak bezbronny i podatny. Tym bardziej było mu to potrzebne w otoczeniu, gdyby okazał jakąkolwiek słabość czy emocjonalność, zostałby po prostu zeżarty w gronie nastolatków. Należało być twardym, niewzruszonym kapitanem. Takim, który trząsł szkołą – jeśli nie poprzez strach, to przez osiągnięcia.
Gdy wszystko wywrócił dźwięk, który ściągnął go na ziemię, jego serce zabiło mocniej w cichej nadziei, że jest to ratunek. Może nauczyciele, może już policja, a może zwyczajna grupa, która też biwakowała. Cokolwiek, co mogłoby mieć telefon. Niczego innego nie brał pod uwagę – w tym wszelkich scenariuszów rodem z horroru.
Zadarł głowę, by spojrzeć na dziewczynę, kiedy ta przemówiła i to z oczekiwaniem pomocy. Dość wymownie spojrzał na odległość między konarem a ziemią, samodzielnie oceniając ją jako niegroźną, ale Zoe najwyraźniej nie zamierzała próbować.
— No chodź, królewno — powiedział z przekąsem, wyciągając w jej stronę ręce, instruując dalej, by opuściła się na rękach, wypuszczając w jego stronę nogi. Schwycił ją stabilnie poniżej bioder, by chwilę później odstawić na ziemię.
Już miał popędzić ją, kiedy usłyszał syknięcie. Nie zdążył nawet wybiec zbyt daleko, a zatrzymał się, odwracając w jej stronę. Był bardzo wyczulony na wszelkie oznaki kontuzji, to już wiadomo. Jasnym było, że Zoe nie dotrzyma mu tempa; nigdzie z nim nie pobiegnie.
Prychnął krótko, choć nie w rozbawieniu, na jej zapewnienie, nie ruszając się z miejsca. W jego głowie doszło do kolizji pomiędzy myślami – tą, która chciała zrobić tak, jak mówiła dziewczyna, i tą, która nie pozwalała mu jej tak po prostu zostawić w lesie. Nawet jeśli na chwilę.
Nigdy by się do tego nie przyznał, ale miał głęboko zakorzenione poczucie obowiązku, a wraz z nim – pilnowania swoich. Na ten moment, była po prostu częścią jego środowiska.
— Jakby to miał być morderca — podjął, słysząc jej drugi, ponaglający komentarz — to właśnie po to chcę cię zabrać ze sobą. Aby w razie czego rzucić tobą w niego i uciec. Także chodź, Smartypants. Tutaj nie ma frajerów. — On, konkretniej, miał nie być tym frajerem, który wybiegnie na spotkanie z głosem, już niknącym w oddali. W ten sposób łatwiej było też przekazać, że tak naprawdę nie zamierzał jej tutaj zostawić. Samej, pośrodku lasu, kulawej. Z możliwością kolejnego spotkania z niedźwiedziem czy innym, niezadowolonym ze spotkania, mieszkańcem tego lasu.
Nieść na rękach jej nie mógł, to by go spowalniało.
— Wybieraj, albo biorę cię na barana, zastrzegam że nie jest to żadna pozycja do seksu, albo zostajesz workiem ziemniaków. Innej opcji nie masz. — Innej czyli takiej, w której on faktycznie rusza przez las, zostawiając ją za sobą, nawet jeśli ze świadomością, że po nią wróci.
Zoe Avery
Sam nie był tego świadom, ale gdyby ktokolwiek inny go posłuchał, to wyniósłby to odczucie. Zoe, bardzo możliwe, też miała podobne odczucie.
Był to jednak jego mechanizm obronny – aby wyprowadzić temat jak najdalej od tego, co wprowadziło tę ciszę i co osiadło ciężko pod jego skórą, wyciągając na wierzch stare wspomnienia. Te same, o których odsunięcie walczył każdego dnia – ale była to przegrana walka. Nie potrafił przestać myśleć, a myśli te nie przestawały go dołować. Odreagowywał więc na świecie – w sposób bardzo różny.
Akurat padło na nieuporządkowane, bezładne paplanie. To z kolei zdawało się spełniać swoją rolę, rozładowując atmosferę.
Przemilczał jej komentarz, jedynie odnotowując, że szli w dobrą stronę, bo absolutnie przeciwną do tego, co było wcześniej. Poczuł też, jak jego mięśnie stopniowo przestają być aż tak napięte; choć chłód wciąż na nie oddziaływał. Znacznie łatwiej było rozprawiać o dżdżownicach, niż wchodzić w emocjonalną chmurę, w której stawał się ślepy i przez to zagubiony.
Naturalnym więc było dla niego, by od tego wszystkiego uciekać. Najczęściej w sarkazm lub żart, zakładając tym samym maskę, która była wygodna i nie odsłaniała go całkiem. I pozwalała przez chwilę wierzyć, że nie jest aż tak bezbronny i podatny. Tym bardziej było mu to potrzebne w otoczeniu, gdyby okazał jakąkolwiek słabość czy emocjonalność, zostałby po prostu zeżarty w gronie nastolatków. Należało być twardym, niewzruszonym kapitanem. Takim, który trząsł szkołą – jeśli nie poprzez strach, to przez osiągnięcia.
Gdy wszystko wywrócił dźwięk, który ściągnął go na ziemię, jego serce zabiło mocniej w cichej nadziei, że jest to ratunek. Może nauczyciele, może już policja, a może zwyczajna grupa, która też biwakowała. Cokolwiek, co mogłoby mieć telefon. Niczego innego nie brał pod uwagę – w tym wszelkich scenariuszów rodem z horroru.
Zadarł głowę, by spojrzeć na dziewczynę, kiedy ta przemówiła i to z oczekiwaniem pomocy. Dość wymownie spojrzał na odległość między konarem a ziemią, samodzielnie oceniając ją jako niegroźną, ale Zoe najwyraźniej nie zamierzała próbować.
— No chodź, królewno — powiedział z przekąsem, wyciągając w jej stronę ręce, instruując dalej, by opuściła się na rękach, wypuszczając w jego stronę nogi. Schwycił ją stabilnie poniżej bioder, by chwilę później odstawić na ziemię.
Już miał popędzić ją, kiedy usłyszał syknięcie. Nie zdążył nawet wybiec zbyt daleko, a zatrzymał się, odwracając w jej stronę. Był bardzo wyczulony na wszelkie oznaki kontuzji, to już wiadomo. Jasnym było, że Zoe nie dotrzyma mu tempa; nigdzie z nim nie pobiegnie.
Prychnął krótko, choć nie w rozbawieniu, na jej zapewnienie, nie ruszając się z miejsca. W jego głowie doszło do kolizji pomiędzy myślami – tą, która chciała zrobić tak, jak mówiła dziewczyna, i tą, która nie pozwalała mu jej tak po prostu zostawić w lesie. Nawet jeśli na chwilę.
Nigdy by się do tego nie przyznał, ale miał głęboko zakorzenione poczucie obowiązku, a wraz z nim – pilnowania swoich. Na ten moment, była po prostu częścią jego środowiska.
— Jakby to miał być morderca — podjął, słysząc jej drugi, ponaglający komentarz — to właśnie po to chcę cię zabrać ze sobą. Aby w razie czego rzucić tobą w niego i uciec. Także chodź, Smartypants. Tutaj nie ma frajerów. — On, konkretniej, miał nie być tym frajerem, który wybiegnie na spotkanie z głosem, już niknącym w oddali. W ten sposób łatwiej było też przekazać, że tak naprawdę nie zamierzał jej tutaj zostawić. Samej, pośrodku lasu, kulawej. Z możliwością kolejnego spotkania z niedźwiedziem czy innym, niezadowolonym ze spotkania, mieszkańcem tego lasu.
Nieść na rękach jej nie mógł, to by go spowalniało.
— Wybieraj, albo biorę cię na barana, zastrzegam że nie jest to żadna pozycja do seksu, albo zostajesz workiem ziemniaków. Innej opcji nie masz. — Innej czyli takiej, w której on faktycznie rusza przez las, zostawiając ją za sobą, nawet jeśli ze świadomością, że po nią wróci.
Zoe Avery