-Niechciana bliskość-
: pn lip 21, 2025 9:53 am
-3- Bryce Serrano
Wieczór był chłodny – nie mroźny, jeszcze nie – ale wystarczająco gryzący, by nawet pewność siebie musiała otulić się płaszczem. Dean nie lubił zimna. Ani wiatru, ani przeciągów, ani zaskoczeń. Lubił mieć wszystko kontrolowane, zaplanowane, wyreżyserowane. Życie jak bajka. On – bóg, władca i aktor jednocześnie. Nikt nie grał tak dobrze jak on.
A jednak... dziś coś nie pasowało.
Przekroczył próg kręgielni z wyraźnym opóźnieniem, jakby celowo. Nigdy nie był punktualny. Czas to towar luksusowy – rozdawał go tylko tym, którzy zasługiwali. A przecież ona… nie miała nic wspólnego z luksusem. Była młodsza, tańsza w zachowaniu, prostsza w emocjach. A jednak, mimo tych wszystkich kontrastów – to właśnie dla niej zszedł z piedestału. Zszedł niechętnie, z lękiem, z irytacją… ale zszedł.
Bryce.
Widział ją, zanim zauważyła jego. Rzucała kulę. Ruch niedoskonały, ale pewny. Miała tę nieznośną lekkość, której nigdy nie potrafił pojąć. Jej śmiech odbijał się od plastikowych siedzeń i rozbijał o jego poczucie wyższości. Była radością. I to właśnie było w niej najgorsze.
Nie powinna go obchodzić. Była tylko pionkiem. Elementem większego planu. Słodką marką w jednej z wielu gier, które toczył dla pieniędzy i kontroli. Ale coś poszło nie tak. On dał jej nadzieję. Przypadkiem. Niezręcznie. I od tamtej pory nie potrafił już tego cofnąć. Nie chciał.
To była najgroźniejsza myśl, jaką ostatnio miał. Właśnie ta. Że nie chciał tego cofnąć. Że nie dusił się w tej bliskości, jak zawsze. Że coś w tym jej nieporadnym, prawdziwym istnieniu... go trzymało. Nie jak pętla – raczej jak miękki, niewygodny koc, którym sam się owinął i nie wiedział, jak zrzucić bez demonstracyjnego aktu ucieczki.
Westchnął cicho. Nie po raz pierwszy. Ostatnio oddychał zbyt często.
Bryce wróciła na miejsce. Usiadła obok. Blisko. Jak zawsze za blisko dla jego dobrze wyrysowanych granic – ale dziś ich nie odsunął. Dziś niczego nie poprawił, nie skomentował, nie odsunął się.
Dłoń opadła na oparcie jej krzesła, niby od niechcenia, niby odruchowo. Palce zsunęły się o milimetr w stronę jej ramienia, ale jeszcze jej nie dotknęły. Jeszcze nie.
Nie rozmawiali. Cisza między nimi nie była ciężka. Była... za spokojna. Niepokojąco znajoma. Jakby to nie był pierwszy raz, gdy Dean milczał z kimś nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że bał się, co powie.
On – mistrz słowa. Manipulator. Złotousty oszust. Teraz siedział z zamkniętymi ustami, bo każda sylaba mogłaby być prawdą. A prawda była przecież najniebezpieczniejszą walutą, jaką znał.
I wtedy to zrobił.
Dotknął swoją partnerkę.
Nie ręke. Nie biodra. Nie to co oczekiwane, co oczywiste. Położył dłoń na jej karku – powoli, z wyczuciem, jakby to był święty gest. Jakby ją dotykał nie on, a ktoś lepszy od niego. Może ten, którego próbował kiedyś grać. Może ten, którym nigdy nie był.
Przesunął palcami po jej skórze, delikatnie.
To był moment, w którym powinien się odsunąć. Spuścić wzrok. Powiedzieć coś śmiesznego. Rozładować napięcie. Ale nie zrobił tego.
Zamiast tego pochylił się. I zanim jego usta musnęły jej czoło – zamknął oczy.
I w tej jednej sekundzie nie był oszustem. Nie był bogiem.
Był mężczyzną, który nie umiał już zniknąć.
- Hej Bryce - westchnął - Przy mnie jesteś już bezpieczna... i kochana. - Po chwili zamknął ją w ramionach. Tak, jakby chronił przed czymś, co nie nadchodziło.
Bo to on był zagrożeniem.
Wieczór był chłodny – nie mroźny, jeszcze nie – ale wystarczająco gryzący, by nawet pewność siebie musiała otulić się płaszczem. Dean nie lubił zimna. Ani wiatru, ani przeciągów, ani zaskoczeń. Lubił mieć wszystko kontrolowane, zaplanowane, wyreżyserowane. Życie jak bajka. On – bóg, władca i aktor jednocześnie. Nikt nie grał tak dobrze jak on.
A jednak... dziś coś nie pasowało.
Przekroczył próg kręgielni z wyraźnym opóźnieniem, jakby celowo. Nigdy nie był punktualny. Czas to towar luksusowy – rozdawał go tylko tym, którzy zasługiwali. A przecież ona… nie miała nic wspólnego z luksusem. Była młodsza, tańsza w zachowaniu, prostsza w emocjach. A jednak, mimo tych wszystkich kontrastów – to właśnie dla niej zszedł z piedestału. Zszedł niechętnie, z lękiem, z irytacją… ale zszedł.
Bryce.
Widział ją, zanim zauważyła jego. Rzucała kulę. Ruch niedoskonały, ale pewny. Miała tę nieznośną lekkość, której nigdy nie potrafił pojąć. Jej śmiech odbijał się od plastikowych siedzeń i rozbijał o jego poczucie wyższości. Była radością. I to właśnie było w niej najgorsze.
Nie powinna go obchodzić. Była tylko pionkiem. Elementem większego planu. Słodką marką w jednej z wielu gier, które toczył dla pieniędzy i kontroli. Ale coś poszło nie tak. On dał jej nadzieję. Przypadkiem. Niezręcznie. I od tamtej pory nie potrafił już tego cofnąć. Nie chciał.
To była najgroźniejsza myśl, jaką ostatnio miał. Właśnie ta. Że nie chciał tego cofnąć. Że nie dusił się w tej bliskości, jak zawsze. Że coś w tym jej nieporadnym, prawdziwym istnieniu... go trzymało. Nie jak pętla – raczej jak miękki, niewygodny koc, którym sam się owinął i nie wiedział, jak zrzucić bez demonstracyjnego aktu ucieczki.
Westchnął cicho. Nie po raz pierwszy. Ostatnio oddychał zbyt często.
Bryce wróciła na miejsce. Usiadła obok. Blisko. Jak zawsze za blisko dla jego dobrze wyrysowanych granic – ale dziś ich nie odsunął. Dziś niczego nie poprawił, nie skomentował, nie odsunął się.
Dłoń opadła na oparcie jej krzesła, niby od niechcenia, niby odruchowo. Palce zsunęły się o milimetr w stronę jej ramienia, ale jeszcze jej nie dotknęły. Jeszcze nie.
Nie rozmawiali. Cisza między nimi nie była ciężka. Była... za spokojna. Niepokojąco znajoma. Jakby to nie był pierwszy raz, gdy Dean milczał z kimś nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że bał się, co powie.
On – mistrz słowa. Manipulator. Złotousty oszust. Teraz siedział z zamkniętymi ustami, bo każda sylaba mogłaby być prawdą. A prawda była przecież najniebezpieczniejszą walutą, jaką znał.
I wtedy to zrobił.
Dotknął swoją partnerkę.
Nie ręke. Nie biodra. Nie to co oczekiwane, co oczywiste. Położył dłoń na jej karku – powoli, z wyczuciem, jakby to był święty gest. Jakby ją dotykał nie on, a ktoś lepszy od niego. Może ten, którego próbował kiedyś grać. Może ten, którym nigdy nie był.
Przesunął palcami po jej skórze, delikatnie.
To był moment, w którym powinien się odsunąć. Spuścić wzrok. Powiedzieć coś śmiesznego. Rozładować napięcie. Ale nie zrobił tego.
Zamiast tego pochylił się. I zanim jego usta musnęły jej czoło – zamknął oczy.
I w tej jednej sekundzie nie był oszustem. Nie był bogiem.
Był mężczyzną, który nie umiał już zniknąć.
- Hej Bryce - westchnął - Przy mnie jesteś już bezpieczna... i kochana. - Po chwili zamknął ją w ramionach. Tak, jakby chronił przed czymś, co nie nadchodziło.
Bo to on był zagrożeniem.