-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
-3- Bryce Serrano
Wieczór był chłodny – nie mroźny, jeszcze nie – ale wystarczająco gryzący, by nawet pewność siebie musiała otulić się płaszczem. Dean nie lubił zimna. Ani wiatru, ani przeciągów, ani zaskoczeń. Lubił mieć wszystko kontrolowane, zaplanowane, wyreżyserowane. Życie jak bajka. On – bóg, władca i aktor jednocześnie. Nikt nie grał tak dobrze jak on.
A jednak... dziś coś nie pasowało.
Przekroczył próg kręgielni z wyraźnym opóźnieniem, jakby celowo. Nigdy nie był punktualny. Czas to towar luksusowy – rozdawał go tylko tym, którzy zasługiwali. A przecież ona… nie miała nic wspólnego z luksusem. Była młodsza, tańsza w zachowaniu, prostsza w emocjach. A jednak, mimo tych wszystkich kontrastów – to właśnie dla niej zszedł z piedestału. Zszedł niechętnie, z lękiem, z irytacją… ale zszedł.
Bryce.
Widział ją, zanim zauważyła jego. Rzucała kulę. Ruch niedoskonały, ale pewny. Miała tę nieznośną lekkość, której nigdy nie potrafił pojąć. Jej śmiech odbijał się od plastikowych siedzeń i rozbijał o jego poczucie wyższości. Była radością. I to właśnie było w niej najgorsze.
Nie powinna go obchodzić. Była tylko pionkiem. Elementem większego planu. Słodką marką w jednej z wielu gier, które toczył dla pieniędzy i kontroli. Ale coś poszło nie tak. On dał jej nadzieję. Przypadkiem. Niezręcznie. I od tamtej pory nie potrafił już tego cofnąć. Nie chciał.
To była najgroźniejsza myśl, jaką ostatnio miał. Właśnie ta. Że nie chciał tego cofnąć. Że nie dusił się w tej bliskości, jak zawsze. Że coś w tym jej nieporadnym, prawdziwym istnieniu... go trzymało. Nie jak pętla – raczej jak miękki, niewygodny koc, którym sam się owinął i nie wiedział, jak zrzucić bez demonstracyjnego aktu ucieczki.
Westchnął cicho. Nie po raz pierwszy. Ostatnio oddychał zbyt często.
Bryce wróciła na miejsce. Usiadła obok. Blisko. Jak zawsze za blisko dla jego dobrze wyrysowanych granic – ale dziś ich nie odsunął. Dziś niczego nie poprawił, nie skomentował, nie odsunął się.
Dłoń opadła na oparcie jej krzesła, niby od niechcenia, niby odruchowo. Palce zsunęły się o milimetr w stronę jej ramienia, ale jeszcze jej nie dotknęły. Jeszcze nie.
Nie rozmawiali. Cisza między nimi nie była ciężka. Była... za spokojna. Niepokojąco znajoma. Jakby to nie był pierwszy raz, gdy Dean milczał z kimś nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że bał się, co powie.
On – mistrz słowa. Manipulator. Złotousty oszust. Teraz siedział z zamkniętymi ustami, bo każda sylaba mogłaby być prawdą. A prawda była przecież najniebezpieczniejszą walutą, jaką znał.
I wtedy to zrobił.
Dotknął swoją partnerkę.
Nie ręke. Nie biodra. Nie to co oczekiwane, co oczywiste. Położył dłoń na jej karku – powoli, z wyczuciem, jakby to był święty gest. Jakby ją dotykał nie on, a ktoś lepszy od niego. Może ten, którego próbował kiedyś grać. Może ten, którym nigdy nie był.
Przesunął palcami po jej skórze, delikatnie.
To był moment, w którym powinien się odsunąć. Spuścić wzrok. Powiedzieć coś śmiesznego. Rozładować napięcie. Ale nie zrobił tego.
Zamiast tego pochylił się. I zanim jego usta musnęły jej czoło – zamknął oczy.
I w tej jednej sekundzie nie był oszustem. Nie był bogiem.
Był mężczyzną, który nie umiał już zniknąć.
- Hej Bryce - westchnął - Przy mnie jesteś już bezpieczna... i kochana. - Po chwili zamknął ją w ramionach. Tak, jakby chronił przed czymś, co nie nadchodziło.
Bo to on był zagrożeniem.
Wieczór był chłodny – nie mroźny, jeszcze nie – ale wystarczająco gryzący, by nawet pewność siebie musiała otulić się płaszczem. Dean nie lubił zimna. Ani wiatru, ani przeciągów, ani zaskoczeń. Lubił mieć wszystko kontrolowane, zaplanowane, wyreżyserowane. Życie jak bajka. On – bóg, władca i aktor jednocześnie. Nikt nie grał tak dobrze jak on.
A jednak... dziś coś nie pasowało.
Przekroczył próg kręgielni z wyraźnym opóźnieniem, jakby celowo. Nigdy nie był punktualny. Czas to towar luksusowy – rozdawał go tylko tym, którzy zasługiwali. A przecież ona… nie miała nic wspólnego z luksusem. Była młodsza, tańsza w zachowaniu, prostsza w emocjach. A jednak, mimo tych wszystkich kontrastów – to właśnie dla niej zszedł z piedestału. Zszedł niechętnie, z lękiem, z irytacją… ale zszedł.
Bryce.
Widział ją, zanim zauważyła jego. Rzucała kulę. Ruch niedoskonały, ale pewny. Miała tę nieznośną lekkość, której nigdy nie potrafił pojąć. Jej śmiech odbijał się od plastikowych siedzeń i rozbijał o jego poczucie wyższości. Była radością. I to właśnie było w niej najgorsze.
Nie powinna go obchodzić. Była tylko pionkiem. Elementem większego planu. Słodką marką w jednej z wielu gier, które toczył dla pieniędzy i kontroli. Ale coś poszło nie tak. On dał jej nadzieję. Przypadkiem. Niezręcznie. I od tamtej pory nie potrafił już tego cofnąć. Nie chciał.
To była najgroźniejsza myśl, jaką ostatnio miał. Właśnie ta. Że nie chciał tego cofnąć. Że nie dusił się w tej bliskości, jak zawsze. Że coś w tym jej nieporadnym, prawdziwym istnieniu... go trzymało. Nie jak pętla – raczej jak miękki, niewygodny koc, którym sam się owinął i nie wiedział, jak zrzucić bez demonstracyjnego aktu ucieczki.
Westchnął cicho. Nie po raz pierwszy. Ostatnio oddychał zbyt często.
Bryce wróciła na miejsce. Usiadła obok. Blisko. Jak zawsze za blisko dla jego dobrze wyrysowanych granic – ale dziś ich nie odsunął. Dziś niczego nie poprawił, nie skomentował, nie odsunął się.
Dłoń opadła na oparcie jej krzesła, niby od niechcenia, niby odruchowo. Palce zsunęły się o milimetr w stronę jej ramienia, ale jeszcze jej nie dotknęły. Jeszcze nie.
Nie rozmawiali. Cisza między nimi nie była ciężka. Była... za spokojna. Niepokojąco znajoma. Jakby to nie był pierwszy raz, gdy Dean milczał z kimś nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że bał się, co powie.
On – mistrz słowa. Manipulator. Złotousty oszust. Teraz siedział z zamkniętymi ustami, bo każda sylaba mogłaby być prawdą. A prawda była przecież najniebezpieczniejszą walutą, jaką znał.
I wtedy to zrobił.
Dotknął swoją partnerkę.
Nie ręke. Nie biodra. Nie to co oczekiwane, co oczywiste. Położył dłoń na jej karku – powoli, z wyczuciem, jakby to był święty gest. Jakby ją dotykał nie on, a ktoś lepszy od niego. Może ten, którego próbował kiedyś grać. Może ten, którym nigdy nie był.
Przesunął palcami po jej skórze, delikatnie.
To był moment, w którym powinien się odsunąć. Spuścić wzrok. Powiedzieć coś śmiesznego. Rozładować napięcie. Ale nie zrobił tego.
Zamiast tego pochylił się. I zanim jego usta musnęły jej czoło – zamknął oczy.
I w tej jednej sekundzie nie był oszustem. Nie był bogiem.
Był mężczyzną, który nie umiał już zniknąć.
- Hej Bryce - westchnął - Przy mnie jesteś już bezpieczna... i kochana. - Po chwili zamknął ją w ramionach. Tak, jakby chronił przed czymś, co nie nadchodziło.
Bo to on był zagrożeniem.
-
..because the only kind of love I have to offer is stupid and blind and so deep and powerful that I feel like I'm cracking just to hold it in.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona, jejpostaćautor
006.
Siedziała właśnie na łóżku gdy rozległ się dźwięk przychodzącej wiadomości, Bryce uniosła delikatnie głowę znad szkicu rysunku, który robiła niechętnie siegając po telefon. Pisał do niej jeden ze znajomych, z którymi poznała się poza lodowiskiem, westchnęła delikatnie stukając szybką odpowiedź pod tytułem, że w sumie to nic, nudzi się. Odłożyła telefon na bok i chwyciła w rękę ołówek gryząc jego końcówkę za każdym razem gdy zastanawiała się jak kontynuować swoje dzieło. Miała przed sobą obrazek łyżwiarki na lodzie, chciała impresją jej twarzy oddać to co sama czuła podczas swoich występów.
Telefon ponownie zawibrował.
Wypad na kręgle? No chodź, nie daj się długo namawiać, Laleczko.
Kącik jej ust mimowolnie powędrował do góry na ostatnie słowo, na początku była zła na swoich znajomych, że tak ją nazywali ale potem uznała, że przecież to nic złego. Miała dziwny rodzaj urody, co nie uszło im uwadze, zawsze mówili jej, że porcelanową skórę i obchodzili się z nią jak z jajkiem, mimo tego, że totalnie taka nie była. Bryce była ulepiona z grubej gliny i osoby, które ją poznały, mogły się o tym bezpośrednio przekonać.
Po chwili rozległy się kolejne wibracje gdy dostała namiary na miejsce spotkania, zsunęła się ze swojego łóżka w stronę szafy zastanawiając się co takiego ma ubrać na te spotkanie…
Zapach kręgielni przywoływał miłe wspomnienia, wspomnienia ich wspólnych wypadów właśnie do takich miejsc, gdzie mogli trochę pofolgować i się dobrze pobawić.
Trzydzieści sześć
Zanim zdążyła otworzyć usta, gdy pani przy wypożyczalni butów zapytała ją o numer to ktoś zrobił to za nią. Na jej policzkach pojawiły się delikatne rumieńce gdy zerknęła w stronę chłopaka, który stał obok niej a który podał jej rozmiar. Wiedziała, że od zawsze mu się podobała, ale tak naprawdę Bryce była oczarowana kimś innym i kiedy tylko przekroczyła próg tego miejsca miała nadzieję, że go zobaczy. Lecz Dean’a tu nie było.
Kiedy go zobaczyła po raz pierwszy to robiła wszystko, żeby ją zauważył wśród tych znajomych, żeby to jego spojrzenie spoczęło na niej… z czasem się jej to udało, ale nadal miała wrażenie, że byli sobie jak obcy.
Podziękowała i wzięła swoją parę butów podchodząc do małej ławeczki gdzie zmieniła swoje buty na koturnie, na te wygodne, płaskie, które miały jej pomóc rozwalić dzisiaj przeciwników.
Nigdy nie była najlepsza w rzucie kulą, była dla niej po prostu za ciężka i nawet brała tę najlżejszą to miała wrażenie jakby miała ze sto kilogramów, ale nigdy się nie poddawała i udawała, że potrafi grać w tę grę. Rzucała trochę niezdarnie, ale pewnie wiedząc, że i tak nie zbije wszystkich pionków. Kiedy odwróciła się w stronę zebranych momentalnie jej wzrok spoczął na jednym mężczyźnie, który według niej miał jakikolwiek sens.
Przyszedł.
Opadła miękko obok niego, z lekkim westchnieniem na ustach uraczając go lekkim, przelotnym uśmiechem. Odkąd patrzył na nią inaczej, czuła się taka lekka i pełna życia, a kiedy pojawił się tutaj na ich małym spotkaniu to sam uśmiech cisnął się na jej usta. Czuła subtelny zapach jego perfum i naprawdę starała się na niego nie spoglądać niczym zakochany szczeniak, skupiając się na tym co rozgrywało się przed nią, na kolejnych rzutach ich znajomych, którzy skupiali się na grze niż na nich.
Ciche westchnienie wyrwało się spomiędzy jej lekko rozchylonych ust w momencie gdy poczuła jego dotyk, przymknęła leniwie oczy i wessała więcej powietrza do swoich płuc, mimowolnie przylegając do jego boku.
Ej… Laleczka, Twój ruch!
Machnęła ręką na kolegę, który wzruszył tylko ramionami obrzucając Palmera niezbyt przyjemnym spojrzeniem, jakby odebrał mu coś, co nigdy nie należało do niego.
Bryce już wybrała i całą sobą należała do mężczyzny, który siedział obok. Uniosła delikatnie głowę, żeby na niego spojrzeć, uśmiech przebiegł przez jej usta.
— Wszystko w porządku? — jej melodyjny głos przerwał panującą między nimi ciszę, gdy zerknęła w jego twarz, unosząc się delikatnie, czując zaraz jak ten zamyka ją w swoich ramionach. Odetchnęła głęboko wtulając się w niego jeszcze bardziej, tak jakby całą sobą pragnęła go poczuć. Uniosła delikatnie głowę do góry, żeby ustami musnąć jego podbródek, złożyć na linii szczęki delikatny pocałunek.
Dean Palmer
-
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoenieobecnośćniewątki 18+niezaimkizaimkipostaćautor
Bryce Serrano
Nie odsunął się, gdy poczuł jej usta na swojej skórze. Nie zareagował nerwowym gestem, nie rzucił kąśliwego komentarza i nie zniknął za tarczą chłodnej obojętności, jak to zwykle robił. Został. Z tą samą miną. Z tym samym spojrzeniem. Z tą samą niechęcią do przyznania, że coś w nim krzyczało z pragnienia. Zacisnął szczękę - nieznacznie, niemal niezauważalnie. Jakby sam dla siebie chciał dać sygnał, że jeszcze panuje nad sytuacją. Że to tylko impuls. Że zaraz minie. Ale nie mijało.
Po chwili spojrzał na nią. Nie tak jak zawsze - nie na usta, nie na szyję, nie na to, co przyjemne i efektowne. Spojrzał jej w oczy. Na to naiwne spojrzenie, które w sobie miała. I coś w nim zadrżało. Nie ze wzruszenia. Ze strachu. Bo widziała w nim kogoś, kim nigdy nie był. Kogoś, kogo tylko grał. I nagle przestało być dla niego oczywiste, gdzie jest granica między grą a pragnieniem bliskości kogoś takiego jak ona.
Zawsze był wyżej. Uwielbiał kontrolować dystans. Układał emocje pod siebie - perfekcyjnie, na własnych zasadach, bez miejsca na chaos. A ona? Wdarła się w ten porządek jak coś, przed czym całe życie uciekał. Miała w sobie coś niedopasowanego, niedojrzałego… a jednocześnie cholernie rzeczywistego. I nie chciała zniknąć.
- Nie pytaj mnie, czy wszystko w porządku - mruknął cicho, bardziej do siebie niż do niej. Zbyt cicho, by ktoś inny to usłyszał. Ale wystarczająco głośno, by usłyszała ona. Jej oddech na jego szyi był zbyt prawdziwy. Zbyt obecny. Nie planował tego. Przecież miał przyjść, rzucić parę słów, zagrać swoją rolę, zgarnąć jej uwagę, nasycić się jej podziwem i wrócić na swój piedestał. A jednak dalej tu siedział. Dłoń na jej plecach spoczywała zbyt pewnie. Zbyt znajomo. Jakby nie musiał się już zastanawiać, gdzie ją położyć. Jakby należała do jakiegoś rytuału, który sam stworzył.
To nie była miłość. Nie wierzył w takie rzeczy. Ale zaczynał rozumieć, co oznacza słowo „potrzebować” - i nienawidził tego odkrycia. Nienawidził, że gdy się do niego przytulała, nie potrafił myśleć o niczym innym niż o tym, jak długo może ją przy sobie zatrzymać, zanim znów zacznie udawać, że jej nie potrzebuje.
- Bryce - wypowiedział jej imię powoli, jakby ważył je na języku. - Nie jestem tym, kogo widzisz. - To była prawda. Może pierwsza, jaką wypowiedział od miesięcy. Ale od razu jej pożałował, bo ona spojrzała na niego z takim przekonaniem, z takim cholernym zaufaniem w oczach, że wszystko inne przestało się liczyć.
Nachylił się lekko. Nie dlatego, że musiał. Dlatego, że nie potrafił inaczej. Położył dłoń na jej karku – tak samo, jak wtedy. Nieco mocniej. Z większym przekonaniem. Nie odsuwał się. Nie uciekł. Nie powiedział nic więcej. Każda następna sylaba mogłaby być zbyt prawdziwa. A on nie był gotowy mówić prawdy. Jeszcze nie.
Nie odsunął się, gdy poczuł jej usta na swojej skórze. Nie zareagował nerwowym gestem, nie rzucił kąśliwego komentarza i nie zniknął za tarczą chłodnej obojętności, jak to zwykle robił. Został. Z tą samą miną. Z tym samym spojrzeniem. Z tą samą niechęcią do przyznania, że coś w nim krzyczało z pragnienia. Zacisnął szczękę - nieznacznie, niemal niezauważalnie. Jakby sam dla siebie chciał dać sygnał, że jeszcze panuje nad sytuacją. Że to tylko impuls. Że zaraz minie. Ale nie mijało.
Po chwili spojrzał na nią. Nie tak jak zawsze - nie na usta, nie na szyję, nie na to, co przyjemne i efektowne. Spojrzał jej w oczy. Na to naiwne spojrzenie, które w sobie miała. I coś w nim zadrżało. Nie ze wzruszenia. Ze strachu. Bo widziała w nim kogoś, kim nigdy nie był. Kogoś, kogo tylko grał. I nagle przestało być dla niego oczywiste, gdzie jest granica między grą a pragnieniem bliskości kogoś takiego jak ona.
Zawsze był wyżej. Uwielbiał kontrolować dystans. Układał emocje pod siebie - perfekcyjnie, na własnych zasadach, bez miejsca na chaos. A ona? Wdarła się w ten porządek jak coś, przed czym całe życie uciekał. Miała w sobie coś niedopasowanego, niedojrzałego… a jednocześnie cholernie rzeczywistego. I nie chciała zniknąć.
- Nie pytaj mnie, czy wszystko w porządku - mruknął cicho, bardziej do siebie niż do niej. Zbyt cicho, by ktoś inny to usłyszał. Ale wystarczająco głośno, by usłyszała ona. Jej oddech na jego szyi był zbyt prawdziwy. Zbyt obecny. Nie planował tego. Przecież miał przyjść, rzucić parę słów, zagrać swoją rolę, zgarnąć jej uwagę, nasycić się jej podziwem i wrócić na swój piedestał. A jednak dalej tu siedział. Dłoń na jej plecach spoczywała zbyt pewnie. Zbyt znajomo. Jakby nie musiał się już zastanawiać, gdzie ją położyć. Jakby należała do jakiegoś rytuału, który sam stworzył.
To nie była miłość. Nie wierzył w takie rzeczy. Ale zaczynał rozumieć, co oznacza słowo „potrzebować” - i nienawidził tego odkrycia. Nienawidził, że gdy się do niego przytulała, nie potrafił myśleć o niczym innym niż o tym, jak długo może ją przy sobie zatrzymać, zanim znów zacznie udawać, że jej nie potrzebuje.
- Bryce - wypowiedział jej imię powoli, jakby ważył je na języku. - Nie jestem tym, kogo widzisz. - To była prawda. Może pierwsza, jaką wypowiedział od miesięcy. Ale od razu jej pożałował, bo ona spojrzała na niego z takim przekonaniem, z takim cholernym zaufaniem w oczach, że wszystko inne przestało się liczyć.
Nachylił się lekko. Nie dlatego, że musiał. Dlatego, że nie potrafił inaczej. Położył dłoń na jej karku – tak samo, jak wtedy. Nieco mocniej. Z większym przekonaniem. Nie odsuwał się. Nie uciekł. Nie powiedział nic więcej. Każda następna sylaba mogłaby być zbyt prawdziwa. A on nie był gotowy mówić prawdy. Jeszcze nie.