Strona 1 z 1

we loved with a love that was more than love

: śr lip 30, 2025 1:02 pm
autor: Sadie Mansfield
#1
Ciepły wieczór otulał cmentarz jak miękki koc. Z oddali słychać było odgłosy miasta - stłumione, jakby docierały zza szyb. Tutaj jednak panował spokój, który pachniał nagrzaną ziemią, słodkawymi kwiatami z pobliskich grobów i winem, którego aromat unosił się w powietrzu wraz z jej oddechem.
Sadie siedziała po turecku na wilgotnej trawie, w miejscu, które znała jak własną pracownie. Marmur nagrobka chłodził jej plecy, gdy odchyliła się nieznacznie, opierając o niego głowę. Sukienka na ramiączkach, w kolorze ciemnego granatu, kleiła się do skóry, przesiąkniętej upałem dnia i lekką mgiełką wieczoru. Na ramionach miała przewieszoną męską, za dużą koszulę - stary nawyk, coś jak tarcza. Pachniała kurzem, winem i latem.
Szkicownik leżał otwarty na kolanach. Ołówek prowadził się sam, kreśląc linie, które znała na pamięć. Rysowała powoli, z namaszczeniem, tak jakby każda kreska mogła przywołać go z powrotem. Tylko oczy. Zawsze oczy. Patrzyły na nią z papieru, a ona nie wiedziała już, czy to jego spojrzenie, czy wyobrażenie o nim, które pielęgnowała zbyt długo.
Butelka wina, prawie pusta, stała obok wśród trawy. Co jakiś czas sięgała po nią, upijając łyk, który palił w gardle i koił myśli. Alkohol nie odurzał jej do końca - tylko rozmywał kontury rzeczywistości, czynił wspomnienia zbyt wyraźnymi.
- Wiesz, że nienawidzę tu przychodzić? - powiedziała cicho, a głos zabrzmiał prawie jak obcy. – Bo to jedyne miejsce, w którym mogę udawać, że jeszcze jesteś.
Zatrzymała się, odłożyła ołówek i wsunęła palce we włosy, które rozsypały się w nieładzie na jej ramionach.
- Ale i tak przychodzę. Jestem żałosna, że minęło tyle czasu, a ja nadal nie mogę się pozbierać.
Noc gęstniała. Latarnie przy bramie zapaliły się, rzucając długie cienie. Sadie wtuliła twarz w kolana, zamknęła oczy. Serce biło jej zbyt mocno, nie wiedziała czy to z emocji czy z alkoholu. Nie lubiła tych dni, kiedy znowu pozwalała sobie na te emocje. Przecież chodziła na terapie, pracowała i udawała, że wszystko jest w porządku.
Ostatni łyk wina, ostatnia kreska na szkicowniku. Światło gasnącego dnia zatańczyło na nagrobku. Powinna się już zbierać.

Clifford Bloomfield

we loved with a love that was more than love

: czw lip 31, 2025 8:17 pm
autor: Clifford Bloomfield
It's not your fault I ruin everything
And it's not your fault I can't be what you need
Baby, angels like you can't fly down hell with me



Nie potrafił zliczyć, ile razy próbował się do niej odezwać. Ile to razy marzył o tym, aby usłyszeć jej głos. Chociażby cichy szept, wyrwany ze zgiełk zatłoczonej ulicy. Trudno powiedzieć, ile czasu stał tak w oddali otulony liśćmi drzew niczym poduszką powietrzną, tak by uniknąć na sobie jej spojrzenia. Spojrzenia, które byłoby dla niego jak nagroda i sztylet równocześnie. Moment, w którym ją ujrzał, będzie tym, który miał prześladować go najpewniej do końca życia.
Jego Sadie. Ona naprawdę tu była. Clifford miał wrażenie, że cmentarz niemalże zastygać wokół nich, zupełnie jakby wszystko wokół przestało oddychać tylko po to, by on mógł nasycić się tą chwilą. Minęło tyle czasu. Zbyt wiele. Wiedział, że ją tu zastanie, a to bolało najbardziej, ta myśl, że wciąż go opłakiwała. Tak po prostu, siedziała na trawie z włosami w nieładzie. Ona, kobieta, którą jeszcze miesiące temu nosił na rękach m kiedyś na rękach, i marzył tylko o tym, żeby poślubić ją i w końcu zepchnąć wszystkie zmartwienia w tył głowy. Analizował każdy detal, który widział przed sobą. Granatowa sukienka jak z ich pierwszego wspólnego wyjazdu, pasowała do jej oczu, mokra od dnia i wieczoru. I ta koszulka, nie jego, ale jakże znajoma. Cholera. Kąciki jego ust mimowolnie drgnęły, ale tylko na chwilę. Niegdyś uwielbiał, jak wykradała z szuflady jego ubrania i pożyczała je bez pytania. Potem wszystko pachniał ojej perfumami, zapach domu i spokoju. No i jej samej. Rysowała. Powoli. Jakby chciała coś zbudować z tych linii, może to wszystko, co on spaprał. Wydawała się przy tym taka spokojna, chociaż wiedział, że spokój to pierwsze co jej odebrał. Patrzył tak na nią z oddali, jakbym był już tylko cieniem, wspomnieniem, które nie ma prawa powrócić, chyba że w upiornych koszmarach.
W końcu zaczęła mówić. Jej głos był cichy, ale niósł się tak wyraźnie, jakby mówiła prosto do niego, a nie do kamiennej płyty. Nienawidziła tu przychodzić.To był ten moment, ten najgorszy, wtedy zrozumiał, że przez cały ten czas dryfowała na powierzchni. Złamał ją, próbując ją chronić, przed tym, do czego sam doprowadził. Choć teraz, patrząc tak na nią, pijącą zdecydowanie zbyt wiele wina, zrozumiał, że zrobił jej więcej krzywdy, niż ta, która mogła ją spotkać, gdyby nie odszedł.
Odkąd tylko zniknął, obiecywał sobie, że gdy tylko ponownie się spotkają, to nie będzie się zastanawiał i z miejsca weźmie ją w ramiona. Wszystko wróci do normy, a on nigdy więcej nie będzie musiał się z nią rozstawać. Zamiast tego był tylko ból, gula w gardle i niemoc. Po prostu patrzył bezradnie na jej cierpienie, na to jak Sadie zatraca się w kolejnych łykach wina, jakby każdy z nich pozwalał jej nie rozsypać się na dobre. Kolejne uderzenie jak obuchem przez łeb, z każdą chwilą coraz dosadniej rozumiał, że to przez niego. Niegdyś chciał być jej całym światem. Teraz byłem tylko tym, który zniknął. Może on nigdy nie był tym jedynym? Nie rycerzem na białym koniu, tylko tym, który wywiózł księżniczkę z pałacu po to, by go spalić i porzucić ja gdzieś na rozstaju dróg.
Chciał, a wręcz pragnął by podejść bliżej, ale przez długi czas nogi miał jak z waty, totalny bunt, zupełnie jakby odmówiły posłuszeństwa. Ruszył, ale ponownie się zatrzymał. Każdy kolejny krok, który ich dzielił, kosztował go wysiłek, godzien alpinisty wpinającego się na ośmiotysięcznik w samym środku mroźnej zimy. Gdy był już na tyle blisko, że jego nozdrza wypełnił się zapachem jej perfum i wina, wyciągnął rękę, ale ją cofnął. Nie wiedział, czy jeszcze mam prawo, by poczuć pod palcami ciepło jej ciała. Jego dłoń zawahała się kilkukrotnie i zawisła w powietrzu. Jednak po chwili to zrobił, położył jej dłoń na ramieniu, lekko ukucnąwszy za jej plecami. Ciepło. Drżenie. Ulga i osłupienie jednocześnie. To były sekundy, zanim się odwróciła, ale z jego perspektywy trwały niczym godziny. Cholernie długie, upiorne godziny. Ona przez moment nic nie mówiła on też nie.
-Przepraszam, Sadie.-tylko tyle był w stanie z siebie wydusić. Jej imię mówił z tak nabożną czcią, było mu tak bliskie, a zarazem tak obce.
W głowie tak wiele myśli, serce nieomal nie wyskoczyło mu z piersi. W tamtej chwili nie wiedział, co będzie dalej, nie miał pojęcia czy Sadie zdoła mu wybaczyć, czy wyśle go w diabły, łamiąc jego serce, tak jak on złamał jej serce, na milion kawałków osiemnaście miesięcy temu. W tym momencie najważniejsze było dla niego to, że w końcu ich spojrzenia się spotykały. Mimo że ból wymalowany na jej twarzy rozrywał mu serce, chciał być przy niej, choć kilka chwil dłużej.
Sadie Mansfield

we loved with a love that was more than love

: pt sie 01, 2025 11:53 am
autor: Sadie Mansfield
Zimny dreszcz przeszył ją, gdy poczuła dotyk na ramieniu. Zamarła, serce uderzyło tak mocno, że aż ją zabolało. Świat wokół ucichł, nawet liście przestały szeleścić, jakby noc wstrzymała dla niej oddech.
Odwróciła głowę gwałtownie. Włosy przykleiły się do wilgotnej skóry, a jej oczy otworzyły się szeroko. Sylwetka. Za blisko. Zbyt znajoma. Zbyt realna.
- Nie… - wyszeptała, prawie bezgłośnie, jakby to miało wystarczyć, by obraz zniknął.
Nogi odmówiły posłuszeństwa, więc padła na dłonie i zaczęła cofać się po trawie, tyłem, chaotycznie, zahaczając o szkicownik, który roztrzaskał ciszę głośnym trzaskiem kart. Mokre źdźbła kleiły się do jej kolan, do palców, do sukienki, ale ona nawet tego nie czuła. Liczyło się tylko, by zwiększyć dystans.
Nie. Nie, nie, nie.
To wino. Za dużo wina. Nigdy więcej, Sadie. Nigdy więcej.
Oddech rwał się w krótkich, urywanych haustach, każdy głośniejszy niż poprzedni. Serce waliło jak oszalałe, a łzy spływały po policzkach, zostawiając słone ścieżki.
- Nie - powtórzyła, tym razem ostrzej, desperacko, jakby chciała zagłuszyć to, co widzi.
Plecy natrafiły na zimny kamień sąsiedniego nagrobka. Zatrzymała się, wbijając paznokcie w trawę, ziemia wciskała się pod opuszkami, ale to jedyne, co trzymało ją przy rzeczywistości.
Podniosła wzrok i nagle wszystko w niej się załamało.
On stał przed nią. Wyższy, chyba bardziej wychudzony, z cieniem zarostu, który tak dobrze znała. Twarz, którą pamiętała z każdej fotografii, teraz była bardziej surowa, zmęczona, jakby wyciosana z kamienia. Te same brwi ściągnięte w napięciu, ten sam kształt ust, które drżały, zanim cokolwiek powiedział. Oczy, te oczy, ciemne, głębokie, w których wciąż tlił się ten sam żar, choć przygaszony ciężarem czegoś, czego nie znała. Clifford. Jej Clifford.
Ale nie wyglądał tak, jak w jej wspomnieniach. Był bardziej obcy. Jak duch, który za długo błąkał się w cieniu i zapomniał, jak wygląda światło.
Łzy piekły ją coraz mocniej. Jej własne ciało trzęsło się jak w gorączce, a w głowie tłukło się jedno, gorączkowe: Nie. Nie. Nie. To nie on. To nie może być on.
A jednak był. Oddychał. Patrzył na nią.

Clifford Bloomfield