It's not your fault I ruin everything
And it's not your fault I can't be what you need
Baby, angels like you can't fly down hell with me
Nie potrafił zliczyć, ile razy próbował się do niej odezwać. Ile to razy marzył o tym, aby usłyszeć jej głos. Chociażby cichy szept, wyrwany ze zgiełk zatłoczonej ulicy. Trudno powiedzieć, ile czasu stał tak w oddali otulony liśćmi drzew niczym poduszką powietrzną, tak by uniknąć na sobie jej spojrzenia. Spojrzenia, które byłoby dla niego jak nagroda i sztylet równocześnie. Moment, w którym ją ujrzał, będzie tym, który miał prześladować go najpewniej do końca życia.
Jego Sadie. Ona naprawdę tu była. Clifford miał wrażenie, że cmentarz niemalże zastygać wokół nich, zupełnie jakby wszystko wokół przestało oddychać tylko po to, by on mógł nasycić się tą chwilą. Minęło tyle czasu. Zbyt wiele. Wiedział, że ją tu zastanie, a to bolało najbardziej, ta myśl, że wciąż go opłakiwała. Tak po prostu, siedziała na trawie z włosami w nieładzie. Ona, kobieta, którą jeszcze miesiące temu nosił na rękach m kiedyś na rękach, i marzył tylko o tym, żeby poślubić ją i w końcu zepchnąć wszystkie zmartwienia w tył głowy. Analizował każdy detal, który widział przed sobą. Granatowa sukienka jak z ich pierwszego wspólnego wyjazdu, pasowała do jej oczu, mokra od dnia i wieczoru. I ta koszulka, nie jego, ale jakże znajoma. Cholera. Kąciki jego ust mimowolnie drgnęły, ale tylko na chwilę. Niegdyś uwielbiał, jak wykradała z szuflady jego ubrania i pożyczała je bez pytania. Potem wszystko pachniał ojej perfumami, zapach domu i spokoju. No i jej samej. Rysowała. Powoli. Jakby chciała coś zbudować z tych linii, może to wszystko, co on spaprał. Wydawała się przy tym taka spokojna, chociaż wiedział, że spokój to pierwsze co jej odebrał. Patrzył tak na nią z oddali, jakbym był już tylko cieniem, wspomnieniem, które nie ma prawa powrócić, chyba że w upiornych koszmarach.
W końcu zaczęła mówić. Jej głos był cichy, ale niósł się tak wyraźnie, jakby mówiła prosto do niego, a nie do kamiennej płyty.
Nienawidziła tu przychodzić.To był ten moment, ten najgorszy, wtedy zrozumiał, że przez cały ten czas dryfowała na powierzchni. Złamał ją, próbując ją chronić, przed tym, do czego sam doprowadził. Choć teraz, patrząc tak na nią, pijącą zdecydowanie zbyt wiele wina, zrozumiał, że zrobił jej więcej krzywdy, niż ta, która mogła ją spotkać, gdyby nie odszedł.
Odkąd tylko zniknął, obiecywał sobie, że gdy tylko ponownie się spotkają, to nie będzie się zastanawiał i z miejsca weźmie ją w ramiona. Wszystko wróci do normy, a on nigdy więcej nie będzie musiał się z nią rozstawać. Zamiast tego był tylko ból, gula w gardle i niemoc. Po prostu patrzył bezradnie na jej cierpienie, na to jak Sadie zatraca się w kolejnych łykach wina, jakby każdy z nich pozwalał jej nie rozsypać się na dobre. Kolejne uderzenie jak obuchem przez łeb, z każdą chwilą coraz dosadniej rozumiał, że to przez niego. Niegdyś chciał być jej całym światem. Teraz byłem tylko tym, który zniknął. Może on nigdy nie był tym jedynym? Nie rycerzem na białym koniu, tylko tym, który wywiózł księżniczkę z pałacu po to, by go spalić i porzucić ja gdzieś na rozstaju dróg.
Chciał, a wręcz pragnął by podejść bliżej, ale przez długi czas nogi miał jak z waty, totalny bunt, zupełnie jakby odmówiły posłuszeństwa. Ruszył, ale ponownie się zatrzymał. Każdy kolejny krok, który ich dzielił, kosztował go wysiłek, godzien alpinisty wpinającego się na ośmiotysięcznik w samym środku mroźnej zimy. Gdy był już na tyle blisko, że jego nozdrza wypełnił się zapachem jej perfum i wina, wyciągnął rękę, ale ją cofnął. Nie wiedział, czy jeszcze mam prawo, by poczuć pod palcami ciepło jej ciała. Jego dłoń zawahała się kilkukrotnie i zawisła w powietrzu. Jednak po chwili to zrobił, położył jej dłoń na ramieniu, lekko ukucnąwszy za jej plecami. Ciepło. Drżenie. Ulga i osłupienie jednocześnie. To były sekundy, zanim się odwróciła, ale z jego perspektywy trwały niczym godziny. Cholernie długie, upiorne godziny. Ona przez moment nic nie mówiła on też nie.
-Przepraszam, Sadie.-tylko tyle był w stanie z siebie wydusić. Jej imię mówił z tak nabożną czcią, było mu tak bliskie, a zarazem tak obce.
W głowie tak wiele myśli, serce nieomal nie wyskoczyło mu z piersi. W tamtej chwili nie wiedział, co będzie dalej, nie miał pojęcia czy Sadie zdoła mu wybaczyć, czy wyśle go w diabły, łamiąc jego serce, tak jak on złamał jej serce, na milion kawałków osiemnaście miesięcy temu. W tym momencie najważniejsze było dla niego to, że w końcu ich spojrzenia się spotykały. Mimo że ból wymalowany na jej twarzy rozrywał mu serce, chciał być przy niej, choć kilka chwil dłużej.
Sadie Mansfield