28 y/o, 165 cm
mój narzeczony żyje, a ja zaczynam nowe życie
Awatar użytkownika
Every time I close my eyes, it's like a dark paradise. No one compares to you, I'm scared that you won't be waiting on the other side.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

#1
Ciepły wieczór otulał cmentarz jak miękki koc. Z oddali słychać było odgłosy miasta - stłumione, jakby docierały zza szyb. Tutaj jednak panował spokój, który pachniał nagrzaną ziemią, słodkawymi kwiatami z pobliskich grobów i winem, którego aromat unosił się w powietrzu wraz z jej oddechem.
Sadie siedziała po turecku na wilgotnej trawie, w miejscu, które znała jak własną pracownie. Marmur nagrobka chłodził jej plecy, gdy odchyliła się nieznacznie, opierając o niego głowę. Sukienka na ramiączkach, w kolorze ciemnego granatu, kleiła się do skóry, przesiąkniętej upałem dnia i lekką mgiełką wieczoru. Na ramionach miała przewieszoną męską, za dużą koszulę - stary nawyk, coś jak tarcza. Pachniała kurzem, winem i latem.
Szkicownik leżał otwarty na kolanach. Ołówek prowadził się sam, kreśląc linie, które znała na pamięć. Rysowała powoli, z namaszczeniem, tak jakby każda kreska mogła przywołać go z powrotem. Tylko oczy. Zawsze oczy. Patrzyły na nią z papieru, a ona nie wiedziała już, czy to jego spojrzenie, czy wyobrażenie o nim, które pielęgnowała zbyt długo.
Butelka wina, prawie pusta, stała obok wśród trawy. Co jakiś czas sięgała po nią, upijając łyk, który palił w gardle i koił myśli. Alkohol nie odurzał jej do końca - tylko rozmywał kontury rzeczywistości, czynił wspomnienia zbyt wyraźnymi.
- Wiesz, że nienawidzę tu przychodzić? - powiedziała cicho, a głos zabrzmiał prawie jak obcy. – Bo to jedyne miejsce, w którym mogę udawać, że jeszcze jesteś.
Zatrzymała się, odłożyła ołówek i wsunęła palce we włosy, które rozsypały się w nieładzie na jej ramionach.
- Ale i tak przychodzę. Jestem żałosna, że minęło tyle czasu, a ja nadal nie mogę się pozbierać.
Noc gęstniała. Latarnie przy bramie zapaliły się, rzucając długie cienie. Sadie wtuliła twarz w kolana, zamknęła oczy. Serce biło jej zbyt mocno, nie wiedziała czy to z emocji czy z alkoholu. Nie lubiła tych dni, kiedy znowu pozwalała sobie na te emocje. Przecież chodziła na terapie, pracowała i udawała, że wszystko jest w porządku.
Ostatni łyk wina, ostatnia kreska na szkicowniku. Światło gasnącego dnia zatańczyło na nagrobku. Powinna się już zbierać.

Clifford Bloomfield
Sad
kiedyś tego nie było
35 y/o, 188 cm
koroner, niegdyś śledczy Toronto Police Service
Awatar użytkownika
You're not my homeland anymore
So what am I defending now?
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

It's not your fault I ruin everything
And it's not your fault I can't be what you need
Baby, angels like you can't fly down hell with me



Nie potrafił zliczyć, ile razy próbował się do niej odezwać. Ile to razy marzył o tym, aby usłyszeć jej głos. Chociażby cichy szept, wyrwany ze zgiełk zatłoczonej ulicy. Trudno powiedzieć, ile czasu stał tak w oddali otulony liśćmi drzew niczym poduszką powietrzną, tak by uniknąć na sobie jej spojrzenia. Spojrzenia, które byłoby dla niego jak nagroda i sztylet równocześnie. Moment, w którym ją ujrzał, będzie tym, który miał prześladować go najpewniej do końca życia.
Jego Sadie. Ona naprawdę tu była. Clifford miał wrażenie, że cmentarz niemalże zastygać wokół nich, zupełnie jakby wszystko wokół przestało oddychać tylko po to, by on mógł nasycić się tą chwilą. Minęło tyle czasu. Zbyt wiele. Wiedział, że ją tu zastanie, a to bolało najbardziej, ta myśl, że wciąż go opłakiwała. Tak po prostu, siedziała na trawie z włosami w nieładzie. Ona, kobieta, którą jeszcze miesiące temu nosił na rękach m kiedyś na rękach, i marzył tylko o tym, żeby poślubić ją i w końcu zepchnąć wszystkie zmartwienia w tył głowy. Analizował każdy detal, który widział przed sobą. Granatowa sukienka jak z ich pierwszego wspólnego wyjazdu, pasowała do jej oczu, mokra od dnia i wieczoru. I ta koszulka, nie jego, ale jakże znajoma. Cholera. Kąciki jego ust mimowolnie drgnęły, ale tylko na chwilę. Niegdyś uwielbiał, jak wykradała z szuflady jego ubrania i pożyczała je bez pytania. Potem wszystko pachniał ojej perfumami, zapach domu i spokoju. No i jej samej. Rysowała. Powoli. Jakby chciała coś zbudować z tych linii, może to wszystko, co on spaprał. Wydawała się przy tym taka spokojna, chociaż wiedział, że spokój to pierwsze co jej odebrał. Patrzył tak na nią z oddali, jakbym był już tylko cieniem, wspomnieniem, które nie ma prawa powrócić, chyba że w upiornych koszmarach.
W końcu zaczęła mówić. Jej głos był cichy, ale niósł się tak wyraźnie, jakby mówiła prosto do niego, a nie do kamiennej płyty. Nienawidziła tu przychodzić.To był ten moment, ten najgorszy, wtedy zrozumiał, że przez cały ten czas dryfowała na powierzchni. Złamał ją, próbując ją chronić, przed tym, do czego sam doprowadził. Choć teraz, patrząc tak na nią, pijącą zdecydowanie zbyt wiele wina, zrozumiał, że zrobił jej więcej krzywdy, niż ta, która mogła ją spotkać, gdyby nie odszedł.
Odkąd tylko zniknął, obiecywał sobie, że gdy tylko ponownie się spotkają, to nie będzie się zastanawiał i z miejsca weźmie ją w ramiona. Wszystko wróci do normy, a on nigdy więcej nie będzie musiał się z nią rozstawać. Zamiast tego był tylko ból, gula w gardle i niemoc. Po prostu patrzył bezradnie na jej cierpienie, na to jak Sadie zatraca się w kolejnych łykach wina, jakby każdy z nich pozwalał jej nie rozsypać się na dobre. Kolejne uderzenie jak obuchem przez łeb, z każdą chwilą coraz dosadniej rozumiał, że to przez niego. Niegdyś chciał być jej całym światem. Teraz byłem tylko tym, który zniknął. Może on nigdy nie był tym jedynym? Nie rycerzem na białym koniu, tylko tym, który wywiózł księżniczkę z pałacu po to, by go spalić i porzucić ja gdzieś na rozstaju dróg.
Chciał, a wręcz pragnął by podejść bliżej, ale przez długi czas nogi miał jak z waty, totalny bunt, zupełnie jakby odmówiły posłuszeństwa. Ruszył, ale ponownie się zatrzymał. Każdy kolejny krok, który ich dzielił, kosztował go wysiłek, godzien alpinisty wpinającego się na ośmiotysięcznik w samym środku mroźnej zimy. Gdy był już na tyle blisko, że jego nozdrza wypełnił się zapachem jej perfum i wina, wyciągnął rękę, ale ją cofnął. Nie wiedział, czy jeszcze mam prawo, by poczuć pod palcami ciepło jej ciała. Jego dłoń zawahała się kilkukrotnie i zawisła w powietrzu. Jednak po chwili to zrobił, położył jej dłoń na ramieniu, lekko ukucnąwszy za jej plecami. Ciepło. Drżenie. Ulga i osłupienie jednocześnie. To były sekundy, zanim się odwróciła, ale z jego perspektywy trwały niczym godziny. Cholernie długie, upiorne godziny. Ona przez moment nic nie mówiła on też nie.
- Przepraszam, Sadie. - tylko tyle był w stanie z siebie wydusić. Jej imię mówił z tak nabożną czcią, było mu tak bliskie, a zarazem tak obce.

W głowie tak wiele myśli, serce nieomal nie wyskoczyło mu z piersi. W tamtej chwili nie wiedział, co będzie dalej, nie miał pojęcia czy Sadie zdoła mu wybaczyć, czy wyśle go w diabły, łamiąc jego serce, tak jak on złamał jej serce, na milion kawałków osiemnaście miesięcy temu. W tym momencie najważniejsze było dla niego to, że w końcu ich spojrzenia się spotykały. Mimo że ból wymalowany na jej twarzy rozrywał mu serce, chciał być przy niej, choć kilka chwil dłużej.


Sadie Mansfield
Ostatnio zmieniony wt sie 12, 2025 7:32 am przez Clifford Brentwood, łącznie zmieniany 1 raz.
28 y/o, 165 cm
mój narzeczony żyje, a ja zaczynam nowe życie
Awatar użytkownika
Every time I close my eyes, it's like a dark paradise. No one compares to you, I'm scared that you won't be waiting on the other side.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Zimny dreszcz przeszył ją, gdy poczuła dotyk na ramieniu. Zamarła, serce uderzyło tak mocno, że aż ją zabolało. Świat wokół ucichł, nawet liście przestały szeleścić, jakby noc wstrzymała dla niej oddech.
Odwróciła głowę gwałtownie. Włosy przykleiły się do wilgotnej skóry, a jej oczy otworzyły się szeroko. Sylwetka. Za blisko. Zbyt znajoma. Zbyt realna.
- Nie… - wyszeptała, prawie bezgłośnie, jakby to miało wystarczyć, by obraz zniknął.
Nogi odmówiły posłuszeństwa, więc padła na dłonie i zaczęła cofać się po trawie, tyłem, chaotycznie, zahaczając o szkicownik, który roztrzaskał ciszę głośnym trzaskiem kart. Mokre źdźbła kleiły się do jej kolan, do palców, do sukienki, ale ona nawet tego nie czuła. Liczyło się tylko, by zwiększyć dystans.
Nie. Nie, nie, nie.
To wino. Za dużo wina. Nigdy więcej, Sadie. Nigdy więcej.
Oddech rwał się w krótkich, urywanych haustach, każdy głośniejszy niż poprzedni. Serce waliło jak oszalałe, a łzy spływały po policzkach, zostawiając słone ścieżki.
- Nie - powtórzyła, tym razem ostrzej, desperacko, jakby chciała zagłuszyć to, co widzi.
Plecy natrafiły na zimny kamień sąsiedniego nagrobka. Zatrzymała się, wbijając paznokcie w trawę, ziemia wciskała się pod opuszkami, ale to jedyne, co trzymało ją przy rzeczywistości.
Podniosła wzrok i nagle wszystko w niej się załamało.
On stał przed nią. Wyższy, chyba bardziej wychudzony, z cieniem zarostu, który tak dobrze znała. Twarz, którą pamiętała z każdej fotografii, teraz była bardziej surowa, zmęczona, jakby wyciosana z kamienia. Te same brwi ściągnięte w napięciu, ten sam kształt ust, które drżały, zanim cokolwiek powiedział. Oczy, te oczy, ciemne, głębokie, w których wciąż tlił się ten sam żar, choć przygaszony ciężarem czegoś, czego nie znała. Clifford. Jej Clifford.
Ale nie wyglądał tak, jak w jej wspomnieniach. Był bardziej obcy. Jak duch, który za długo błąkał się w cieniu i zapomniał, jak wygląda światło.
Łzy piekły ją coraz mocniej. Jej własne ciało trzęsło się jak w gorączce, a w głowie tłukło się jedno, gorączkowe: Nie. Nie. Nie. To nie on. To nie może być on.
A jednak był. Oddychał. Patrzył na nią.

Clifford Bloomfield
Sad
kiedyś tego nie było
35 y/o, 188 cm
koroner, niegdyś śledczy Toronto Police Service
Awatar użytkownika
You're not my homeland anymore
So what am I defending now?
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

Sadie. Ale czy wciąż jego Sadie? Nigdy nie zapomniał, zapachu jej perfum, dźwięku jej imienia i przytłumionego śmiechu, którym budziła go rankiem. Wszystkie te wspomnienia, choć coraz bardziej odległe, wciąż wybrzmiewały w jego myślach. Nawet wtedy, a zasadniczo szczególnie wtedy, gdy musiał wymazywać je z pamięci, niczym dawno odsłuchaną już wiadomość na zapchanej poczcie głosowej. Niegdyś była wszystkim, teraz oboje byli niczym duchy. Duchy, które nie mogły zaznać spokoju, odległe, nawet będąc tak blisko. Pozory. Czekał na to spotkanie tak długo, a teraz ona tak po prostu przed nim stała, albo raczej siedziała skulona, przyciśnięta do zimnego marmuru jak ktoś, kto chciałby wrosnąć w kamień. Patrzyła na niego tak, jak ktoś, kto właśnie odtwarzał z pamięci koszmar, który przed laty śnił mu się nieustannie niczym zapętlona na playliście piosenka. To on był tego powodem. Clifford spostrzegł aż za dobrze, jak zaciskała palce na trawie. Tak samo kiedyś gdy chwytała go za rękę, kiedy bała się burzy. Teraz to on był burzą, żalem, jej bezbronnością, ziemią wbitą pod paznokcie, które kurczowo trzymały się gruntu. Gruntu, który to on zachwiał pod jej nogami.
Bowiem on nigdy nie powinien tu wrócić. Nie w taki sposób. Ale czy była dobra metoda na powrót do żywych? Czy istniało rozwiązanie, które pozwoliłoby mu zobaczyć ją ponownie, bez łamania jej serca na kawałki? Nie wiedział. Widok, który miał przed oczami, zamiast radować, rozrywał go na strzępy. Osoba, która niegdyś była jego całym światem, teraz przeżywała ból, przed którym sam chciał ją uchronić.
Powoli zrobił krok, bardzo ostrożnie, jakby ziemia między nimi było coś innego; coś, co boli, rani do żywego. Strach. Niedowierzanie. Żal, który wymieszał się z gniewem i pytaniami, na które jeszcze nie miał odwagi odpowiedzieć.

– Sadie… – mówił, wymawiając jej imię niemalże z nabożną czcią, głos miał niższy niż przedtem, szorstki, wymyty ze wszystkiego, co niegdyś było mu bliskie. Jakbym przez te wszystkie miesiące mówił tylko szeptem. Jej imię wypada mu z ust wolno, niepewnie, jakby bało się zimnego powietrza między nimi. Chciał sobie wyobrażać, że kiedy się spotkają, będzie inaczej. Lepiej. Jak z komedii romantycznej, nie dramatu, łudził się, iż może choćby na kilka krótkich chwil wróci to co było, jego uśmiech, dawny błysk w jej oczach, cisza, którą potrafili dzielić jak najlepszą rozmowę.
Przez osiemnaście miesięcy uczył się natomiast żyć w zgoła innej ciszy, nie tej intymnej pełnej serdeczności a pustej i lodowatej. Ciszy, która karmiła się tęsknotą, poiła smutkiem. Uczył się zrzucać w odmęty świadomości, każdy odruch, każdy gest i wspomnienie, które mogłoby zdradzić, że wciąż istniała w jego historii. Ale żadna szkoła, żadna operacja pod przykrywką nie uczy, jak wytrzymać moment, w którym patrzysz w oczy kogoś, kogo uratowałeś, tak naprawdę zabijając go w środku.
- Jestem tu, naprawdę tu jestem. - szepnął, kucając przy niej. Chciał powiedzieć więcej, ale wciąż miał gulę w gardle. Trudno było mu wydusić z siebie wszystko to, co pragnął powiedzieć jej przez tak długie miesiące, gdy jej nie odbijało się wciąż silnym echem między nagrobkami. -Naprawdę tu jestem. Musiałem zniknąć, ale wróciłem. Przepraszam.- szepnął, wyciągając dłoń w jej stronę. Przesunął dłoń na jej policzek. Jej łzy, które ściekały po wierzchu jego dłoni były jak rok. Lodowate, jakby kropla po kropli miały wyżłobić w nim rysę, której nie będzie, dało się naprawić.


Sadie Mansfield
28 y/o, 165 cm
mój narzeczony żyje, a ja zaczynam nowe życie
Awatar użytkownika
Every time I close my eyes, it's like a dark paradise. No one compares to you, I'm scared that you won't be waiting on the other side.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Jej policzek piekł pod jego dotykiem. Nie od bólu - ten był inny, głębszy, sączący się warstwami, jak echo przeszłości, które wróciło zbyt gwałtownie, zbyt prawdziwie.
Miała wrażenie, że skóra próbuje przypomnieć sobie ten gest - jakby przez sekundę chciała go rozpoznać, a zaraz potem odrzucić. Sadie czuła się tak, jakby coś właśnie odklejało się z jej ciała. Cienka, krucha warstwa, którą budowała przez ostatnie osiemnaście miesięcy.
Pancerz utkany z nocnych szkiców, czerwonego wina, niedokończonych rozmów terapeutycznych i notatek, których nikt nie miał prawa czytać - zapisanych nerwowym pismem, łzami, winem i ciszą.
Teraz to wszystko pękało. Z każdym jego słowem. Każdą głoską wypowiedzianą głosem, którego nie miała prawa już słyszeć. Sadie. Jestem tu. Przepraszam.
Nie była gotowa. Nie dzisiaj. Nie w tej chwili. Nie w tej sukience, która lepiła się do mokrych od rosy kolan, jakby i ona chciała ją zatrzymać w miejscu. Nie z włosami przylepionymi do twarzy, pachnącymi deszczem i winem.
Nie w towarzystwie szkicownika, który leżał kilka kroków dalej, otwarty na stronie, gdzie narysowała jego oczy - jedyną jego część, którą wciąż potrafiła uchwycić.
Jej spojrzenie nie było już tym samym, którym kiedyś patrzyła na niego z miłością. Oczy miały teraz ciemniejszy odcień, były zmęczone, zaczerwienione, szeroko otwarte w nagłym napięciu.
On naprawdę tu był. Stał, oddychał. Miał tę samą linię szczęki, którą kiedyś całowała między nie zasnę i jeszcze pięć minut. Był tylko nieco chudszy, z twardszym wyrazem twarzy, z cieniem siwizny przy skroni.
Pachniał inaczej. Ziemią. Kurzem. Cieniem powrotu. Ale to nie był jej Clifford. A może właśnie był - tylko nie ten, którego pamiętała. I to bolało najbardziej.
Sadie już nie była tą samą kobietą. Nie była tą, która kładła się obok niego w łóżku, zawijała w jego koszule, nuciła pod nosem jazzowe standardy i wierzyła, że miłość wystarczy.
Tamta Sadie umarła, kiedy jej świat się zatrzymał. Teraz była tylko cieniem.
Zadrżała - najpierw delikatnie, potem mocniej - jakby drżenie przechodziło przez całe jej ciało. Jakby coś pękało w środku, coś zbyt długo trzymanego w ryzach.
I wtedy to przyszło. Szloch. Głęboki. Niekontrolowany. Taki, który nie miał zamiaru pytać o pozwolenie. Przyszedł z trzewi, z miejsca, gdzie milczała przez całe miesiące.
Gdy wydarł się z gardła, Sadie sama siebie zaskoczyła. Brzmiała obco, pierwotnie - i, o cholera, jakie to było uzdrawiające.
Zadrżała cała, a potem niemal odruchowo poderwała się na nogi. Ruch był zbyt gwałtowny, zbyt niezdarny, jakby ciało nie było jeszcze gotowe do działania. Zachwiała się lekko, łapiąc równowagę, jak ktoś, kto zbyt długo siedział na kolanach i nagle musi ustać na własnych nogach.
Ale nie czekała. Zrobiła dwa kroki w jego stronę - szybkie, ciężkie, zupełnie nieprzemyślane. Gniew prowadził ją za rękę.
I wtedy uderzyła. Bez słowa. Bez ostrzeżenia.
Ruch był nagły, dziki, jakby coś w niej się wyrwało spod skóry. Jej dłoń trafiła go w twarz z siłą, która nie należała tylko do niej.
Dźwięk był głuchy, suchy - nie miał melodii zemsty. Miał ciężar gniewu.
Nie patrzyła, czy się cofnął, czy się zatoczył, czy dotknął miejsca, które spuchnie jutro. Nie interesowało jej, czy go to zabolało. Nie obchodziło, czy cokolwiek zrozumiał.
To nie była reakcja. To była odpowiedź.
Kiedy cofnęła rękę, dostrzegła, że jej palce się trzęsą. Oddychała ciężko, niemiarowo, jakby oddech plątał się z emocjami i nie potrafił się już wydostać.
W gardle miała sucho, w oczach płonął żar, którego dawno tam nie było.
Przez ułamek sekundy miała ochotę krzyczeć. Rzucić w niego tym wszystkim, co przez ostatnie półtora roku nosiła w sobie: pytaniami, krzywdą, strachem.
Odsunęła się od niego - jeden krok, potem drugi. Powoli. Jakby właśnie dotknęła ognia i nie wiedziała jeszcze, czy się poparzyła.
Podnosząc się wcześniej z kolan, straciła już kolejny sandał. Teraz jej bose stopy były całe w trawie i ziemi – wilgotne, lekko drżące. Sukienka zsunęła się z jednego ramienia, niedbale, jakby nie miała już siły się trzymać.
- Nie waż się mnie dotykać - powiedziała w końcu chłodno.
Nie krzyczała. Nie płakała. Mówiła tak, jakby każde słowo ważyło więcej, niż mogła unieść. Ten jeden wybuch uwolnił wszystko.
Popatrzyła na niego nie jak na kochanka, nie jak na widmo, nie jak na zmartwychwstałego. Tylko jak na człowieka, który odebrał jej wszystko, a teraz miał czelność patrzeć jej w oczy.
On wrócił z martwych.
Odchodząc zabrał ze sobą część niej, której już nigdy nie odzyska.

Clifford Bloomfield
Sad
kiedyś tego nie było
35 y/o, 188 cm
koroner, niegdyś śledczy Toronto Police Service
Awatar użytkownika
You're not my homeland anymore
So what am I defending now?
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

Nigdy nie sądził, że kiedyś będzie w jego życiu jakaś decyzja, której będzie żałował na zawsze. Odkąd pamiętał, brał życie takim, jakim było i nie rozpamiętywał każdego kolejnego roku, ot działania i ich konsekwencje. Teraz jedna mógł tylko przeklinać swoje zawodowe poczynania, bowiem każdy następny gest kierowany w jej kierunku, był równie subtelny co uderzenie łopaty o wieko trumny. Być może właśnie tej, w której osiemnaście miesięcy temu zakopał nie tylko siebie, ale zasadniczo pogrzebał ich oboje. Wtedy był jeszcze pewien, że robię to dla nich, że chroni nie tylko ją, ale i resztę swojej rodziny.
Ciepło jej skóry, które poczuł pod palcami, zapach jej perfum, który rozchodził się w jego nozdrzach, uderzyły go tak momentalnie i gwałtownie niczym fala rozbijająca się o kamienisty brzeg. Nie było w tym jednak ulgi, a ból. Przeszywający i prawdziwy, ten, który przychodzi w ciszy i zostaje z tobą na dobre. Co innego mógł czuć, gdy coraz dobitniej dodzierało do niego, że miał odwagę wracać, ale tak naprawdę nie miał do tego prawa?
– Sadie… – szepnął, ale jej imię zastygło mu się w gardle, było dla jego języka jak zakazany owoc, a osiemnaście miesięcy milczenia, wcale nie ułatwiało zadania. Pamiętał doskonale wszystkie te dni, podczas których to jego dłonie paliły się wręcz od pragnienia, by napisać, choć jedną wiadomość do niej, a serce waliło jak oszalałe, gdy tylko spostrzegł an ulicy kogoś, choć odrobinę do niej podobnego. – Myślisz, że chciałem tego wszystkiego? Ja nie uciekłem, nigdy bym tego nie zrobił. – powiedział po chwili, głosem zachrypniętym i stłumionym, zmęczonym wyraźniej niż przedtem nawarstwiającymi się niedopowiedzeniami -Musiałem to zrobić, to był rozkaz, nikt nie był bezpieczny.
Mogła być na niego wściekła, miała do tego prawo. On jednak wiedział, że wrócił tu do niej. Była jedynym powodem, dla którego jeszcze nie słaniał się na nogach. Każdy dzielący ich przez te miesiące kilometr, bezsenna noc i zagrożenia. Wszystko to było niczym, gdy obiecywał sobie, że jeszcze tutaj wróci. Dla niej.
Przez te wszystkie miesiące nosił jej imię pod językiem, nie mając odwagi wymówić go na głos. Szeptał je przez sen, gdy tylko udało mu się zmrużyć oczy, słyszał je w zgiełku ulic i czekał. Po prostu czekał. Nigdy nie przestał, choć wiedział, że być może po powrocie w jej spojrzeniu odnajdzie tylko pustkę.
Zastygł, słysząc jej słowa, uderzające go siarczyście niczym wiatr smagające policzki w mroźny poranek. Precyzyjne i ostre. Wciąż klęczał, nie odwracając od niej tęczówek, podczas gdy jej słowa rozchodziły się po jego głowie niczym echo.
-Nie proszę o przebaczenie. Nie mam prawa prosić cię, żeby mnie wysłuchała. Wiem, że nie odzyskam tego co było. Chciałem cię tylko zobaczyć, nawet jeśli to ma być ostatni raz.- szepnął, cofając dłoń od jej policzka, tak jak mu nakazała.

Patrzę na ciebie i widzę spustoszenie, które po sobie zostawiłem. Jest we włosach, które przykleił deszcz, w drżeniu twoich palców, w spojrzeniu, które już mnie nie szuka, tylko mierzy z lodowatym dystansem. Chciałem być ratunkiem, a jestem tylko burzą, która wróciła cieszyć się tym, co udało jej się zrujnować.
Czas odcisnął na nim swoje piętno. Był chudszy, posępniejszy i inny. Jak ktoś, z kogo momentalnie uleciało życie. Niczym wydmuszka. Wstał z kolan, chcąc dać jej trochę przestrzeni. Spojrzał, gdzieś w dal, na linię horyzontu, a jego tęczówki pociemniały. Było nich tak wiele, coś jak niezgrabna mieszanka tęsknoty u żalu.
Sadie Mansfield
28 y/o, 165 cm
mój narzeczony żyje, a ja zaczynam nowe życie
Awatar użytkownika
Every time I close my eyes, it's like a dark paradise. No one compares to you, I'm scared that you won't be waiting on the other side.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Każde jego słowo wbijało się w nią ostrożnie, z tą nieznośną delikatnością, która bolała bardziej niż krzyk. Nie ma łagodnej wersji pogrzebu. Nie ma miękkiego dna trumny. Nawet jeśli zakopał ich w imię wyższego dobra, efektem były tylko łzy i cisza.
To był rozkaz. Musiałem. Chciałem cię tylko zobaczyć.
Dla niej osiemnaście miesięcy nie brzmi jak rozkaz. Brzmi jak opuszczenie. Jak martwa zima, która nie chciała się skończyć. I teraz on tu stoi - jakby się tylko trochę spóźnił. Jakby życie czekało w tym samym miejscu. Sadie już dawno przestała czekać. Przynajmniej tak sobie mówiła.
Zobaczyła, jak jego twarz drgnęła po uderzeniu. Jak zamarł, kurcząc się w sobie, jakby chciał wrosnąć w ten cmentarz, zniknąć w marmurze, przestać być wspomnieniem, które rani.
Nie ruszyła się. Nie teraz. Miała wrażenie, że gdyby zrobiła jeden krok, jej ciało się rozpadnie, nie w środku, ale na zewnątrz. W świetle latarni. W trawie. Na jego oczach.
Ale słuchała. Każde jego słowo szeptało w niej nową ranę.
Nie proszę o przebaczenie. Chciałem cię tylko zobaczyć.
To drugie było gorsze. Bo zobaczyć znaczyło poruszyć to, co ona próbowała pogrzebać każdego dnia. W herbacie, w szkicu, w kieliszku. W oddechu, który zbyt długo był samotny.
Jej serce znowu biło nierówno. W gardle rosło coś ciężkiego, gęstego, a dłoniach tylko paznokcie wbijały się boleśnie w skórę.
Przyglądała mu się, wpatrywała się w to jak się podnosi. Powoli. Jakby każdy ruch był wysiłkiem, by nie spłoszyć ani jej, ani siebie, ani momentu.
Nie powiedziała nic. Patrzyła, jak jego wzrok ucieka gdzieś w dal, jakby miał nadzieję, że znajdzie tam koniec tej historii. Albo nowy początek.
I coś się w niej przesunęło. Nie pękło. Ale drgnęło. Przeszło przez żołądek, przez klatkę piersiową, aż do końcówek palców.
Nie odzywała się, ale coś w niej buzowało. Jakby emocje próbowały wydostać się przez skórę. Jej ciało stało w miejscu, ale serce już dawno do niego podeszło.
Przełknęła ślinę. Język kleił się do podniebienia. Nic nie brzmiało wystarczająco dobrze. Żadne słowo nie nadążało za tym, co działo się w jej klatce piersiowej.
A potem zrobiła coś, czego się po sobie nie spodziewała.
Jeden krok. Potem drugi.
Zbliżyła się do niego, powoli, z wahaniem, jakby szła nie do człowieka, ale do cienia. Jakby bała się, że zniknie, jeśli się poruszy.
Sadie podniosła dłoń. Drżała.
Dotknęła jego policzka - tego, który przed chwilą uderzyła. Opuszki palców przeciągnęły się po jego skórze ostrożnie, z wahaniem, jakby chciały poczuć, czy pamięć o nim jeszcze tli się pod skórą.
Jej opuszki muskały jego policzek, subtelnie niczym skrzydła motyla. Jakby był tylko duchem, dymem, który zaraz zniknie.
- Naprawdę... - głos jej zadrżał. - Naprawdę żyjesz.
Nie wyglądał jak duch. Miał ciepłą skórę, tępe, zmęczone spojrzenie, oddech, który pachniał kurzem, powietrzem i czymś jeszcze - jak powrót. A jednak bała się, że za moment się rozpadnie. Że jego postać wycieknie przez palce jak sen tuż po przebudzeniu.
Drugą dłonią dotknęła jego drugiego policzka. Jakby układała go w dłoniach. Jakby próbowała przypomnieć sobie kontur mężczyzny, którego znała. Albo w którym myślała, że go znała.
Ich twarze dzieliły centymetry.
Było w tym wszystkim napięcie - pulsujące, gorące. Tak blisko jego ust, że wystarczyłby jeden oddech, by ich wargi się spotkały. Ale nie zrobiła tego. Nie tym razem. Jej ciało chciało, ale żal wyprzedził pragnienie.
Stała tam z dłońmi na jego twarzy, z oczami w jego oczach - tak dobrze znanych, choć teraz pełnych bólu, który chciałaby od niego zabrać. Nawet jeżeli sama w jego oczach mogła wyglądać jak wrak człowieka.
- Przepraszam - wyszeptała. - Nie chciałam cię uderzyć, wiesz, że ja nigdy... - palce jej drżały, ale wzrok nigdzie nie uciekł, nawet jeżeli pod powiekami zbierały jej się łzy.
Głos był cichy, ale nie słaby.
Bose stopy Sadie lekko się przesunęły w trawie. Nie zrobiła kolejnego kroku. Jeszcze nie. Ale nie odsunęła się.
Spojrzała na niego z mieszaniną bólu, niedowierzania i tego czegoś, co nie chciało umrzeć. Jeszcze nie.
- Nienawidzę cię za zniknięcie. I nienawidzę siebie za czekanie. Nawet kiedy mówiłam, że już mi przeszło. Nawet kiedy naprawdę próbowałam przestać czekać.
I wtedy znów zapadła cisza. Nie ta pierwsza, lodowata, ale gęsta, lepka, niosąca pytanie.
Sadie nie ruszyła się dalej, ale już nie była gotowa odejść. Nie tym razem.

Clifford Bloomfield
Sad
kiedyś tego nie było
35 y/o, 188 cm
koroner, niegdyś śledczy Toronto Police Service
Awatar użytkownika
You're not my homeland anymore
So what am I defending now?
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

To było jak pokerowa rozgrywka, w której los zręcznie wytrącił mu z ręki najlepsze karty. Nie mógł mieć jej za złe żalu, tym bardziej nie wzdrygnął się, nawet gdy go spoliczkowała. Zasłużył na to każdą cząstką siebie. Swoją decyzją zapracował na każde jej słowo, każde drgnięcie dłoni i zwątpienie w spojrzeniu. Nadstawiłby z miejsca drugi policzek, gdyby wiedział, że jej tym ulży. Jej gniew nie był dla niego karą, w dodatku nie taką, na którą nie zasłużył, to były konsekwencje. Konsekwencje i bolesna lekcja na przyszłość. Nawet najszczersze intencje mogą mieć dramatyczne skutki. Jeden błędny ruch i wszystko burzy się jak domek z kart.
-Nie przepraszaj, nigdy mnie za nic nie przepraszaj. Zasłużyłem.- szepnął łagodnie, tonem, który był zarezerwowany tylko dla niej. Zawsze chował się pod maską opanowanego i twardego, starał się analizować wszystko, rozkładać na czynniki pierwsze z zegarmistrzowską precyzją, jak gdyby życie było jednym wielki działaniem operacyjnym. Z nią było inaczej. Pozwalała mu poczuć więcej, odsłonić się w pełni, równocześnie nie czując się przy tym słabym.
Patrzył na nią, jak zahipnotyzowany, jak gdyby utknęli we dójkę gdzieś pomiędzy czasem, między wierszami. Wiatr łagodnie muskał jego twarz swym kojącym chłodem, a on skąpany w złotym świetle, latarni tlącej się za jego plecami mógł, myśleć tylko o tym ile jej odebrał. O tym co wydarł jej z rąk, a co w nich pozostawił. Odszedł, bowiem nie tylko on, ale ich przyszłość, którą przed wieloma miesiącami pielęgnowali niczym rodową porcelanę, którą on w jednej chwili roztrzaskał, pozwalając, by rozpadła się na ostre, raniące do żywego kawałki.
Przymknął oczy, gdy wzięła jego twarz w dłonie. Czuł drżenie jej palców, ich ciepło, którego tak łaknął przez tak długi czas. Wsunął jedną dłoń na jej nadgarstek, szorstkość jego skóry jej chłód niczym powietrze przed świtem, drżenie, które potrzebował tylko jej⁣, by zaznać spokoju, by wrócić na właściwe tory. Jakby mogła się rozpaść, gdybym jej nie trzymał. Kolejny gest był dużo bardziej ostrożny, niepewny. Druga dłoń powoli przesunęła się w jej kierunku, gest, który niegdyś wykonywał wręcz odruchowo, za każdym razem, gdy była blisko, teraz był niemalże obcy, praktycznie zakazany. Powoli objął ją, czując, że w końcu opiera się o niego ciężarem. Ciężarem, który zdecydowanie nosiła zbyt długo sama.
- Masz prawo mnie nienawidzić - wyszeptał, nachylając się tak, że ich czoła niemal się dotknęły- Masz prawo… do wszystkiego, co czujesz. Naprawdę mi przykro.-westchnął, czując zmęczenie na swych barkach i w głosie. Cokolwiek by mu nie powiedziała, czegokolwiek by nie zrobiła, przyjąłby wszystko z pokorą. Wrócił tu tylko dla niej, nie dla tego miasta, nie do domu, nie po to, by odzyskać stare życie. Ona była jego życie, domem, ona nadawała sens temu miastu. Nawet jeśli nie byli już tymi samymi ludźmi. Nawet jeśli wspomnienia niegdyś tak wyraźne, teraz kurzył się jak stare fotografie.
-Już dobrze. - szepnął jej do ucha, prawie jakbym mówił to nie do niej, ale do czegoś w niej. Do tego miejsca, które od osiemnastu miesięcy zamarzało, gdzieś między nimi. Z każdą kolejną chwilą wyczuwał, jak jej oddech przyspiesza, jak jej barki lekko się cofają, jakby próbowała ukryć to, że drży. - Już dobrze, Sadie.- mówiąc to, przytulił ją mocniej. Palce Clifforda powoli wplotły się w jej włosy, muskając jej skroń i zatapiając się w jasnych puklach wilgotnych od deszczu. Tak jak kiedyś, ale zupełnie inaczej. Niegdyś potrafił być jej opoką, ciepłem i bezpieczeństwem. Teraz nie wiedział, czy miał prawo nawet próbować, ale bardzo chciał dać jej tego namiastkę, nawet na chwilę. Nawet jeśli miał być tylko kołyszącą się szalupą w samym środku rozedrganego sztormem oceanu.

-Chcesz wrócić do domu?- powiedział po chwili, która zdawała się wiecznością. Nie chciał tego przerwać, chciał cieszyć się tym momentem, ale wiedział, że tak będzie lepiej. — Mogę cię odprowadzić, albo odwieźć. Dopóki będziesz chciała mnie oglądać, później zniknę.

Sadie Mansfield
28 y/o, 165 cm
mój narzeczony żyje, a ja zaczynam nowe życie
Awatar użytkownika
Every time I close my eyes, it's like a dark paradise. No one compares to you, I'm scared that you won't be waiting on the other side.
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Oddychała ciężko, a każdy wdech wydawał się zbyt płytki, jakby powietrze nie chciało przejść przez gardło, które jeszcze przed chwilą zaciskało się od gniewu, niedowierzania i tego, co nie dało się nazwać. Teraz byli blisko. Tak blisko, że czuła pod opuszkami palców drżenie jego skóry i ciepło, którego przecież nie miała już nigdy poczuć. A jednak tu był.
Przymknęła oczy, wtulając się w niego bez słowa. Odnalazła znajomy kształt jego ramion i bezpieczne wgłębienie między obojczykiem a szyją, jakby jej ciało dobrze pamiętało, gdzie należy. Wszystko było inne, a jednak dokładnie takie samo. Czuła, jak jego dłoń zatrzymuje się na jej plecach, jak drugą splata we włosach, mokrych od wilgoci, rozsypanych po karku. Jej policzek opadł na jego ramię. Trwała tak, zamrożona w tym jednym momencie.
Chciała, żeby czas się zatrzymał i nie chciała, żeby cokolwiek się zmieniło - jeszcze nie. Bo wciąż była częścią tej ciszy, która dzieliła ich przez półtora roku. Teraz jednak ta cisza brzmiała inaczej. Już nie pusta. Już nie martwa. Tylko ciężka. Niosła echo ich bólu.
Gdy ich czoła niemal się zetknęły, otworzyła oczy. Spojrzała na niego z tak bliska, że mogłaby policzyć każdy milimetr linii, które przybyły na jego twarzy. Tej samej, która jeszcze niedawno należała tylko do wspomnień. Patrzyła długo. Szukała w nim Clifforda. Tego, którego znała. Tego, który zniknął. Tego, który wrócił. Szukała prawdy.
I nie wiedziała, czy ją znalazła.
Ale była zbyt blisko, by uciec. I zbyt głęboko w tym momencie, by się odsunąć.
- Nie teraz - powiedziała cicho, niemal bezgłośnie. - Nie wrócę do domu. Nie chcę iść. Nie ruszaj się… proszę. Jeszcze prze moment
Jej głos był miękki, niepewny, pełen napięcia, które wciąż nie znalazło ujścia. Brzmiała, jakby bała się, że jeśli wypowie więcej, coś się rozsypie.
- Potrzebuję... - zaczęła, ale nie skończyła. Bo nie wiedziała, co dalej. Nie miała jeszcze słów. Miała tylko ciało, które przyciągało ją do niego mimo wszystkiego. Tęsknotę, której nie potrafiła wyciszyć. I ten lęk, że on znów zniknie, jeśli tylko się odwróci.
Oddech miała krótki, urywany. Dłoń wciąż spoczywała na jego policzku. Przesunęła ją wzdłuż jego szczęki, palcami dotykając brody, która była szorstka, nieznana. Tak inna, a jednocześnie... tak jego.
- Poradzę sobie sama - powiedziała w końcu.
Uśmiechnęła się bez uśmiechu. Była w tym gorzkość, ale też coś łagodniejszego - może cień zaufania, że jeśli będzie go jeszcze chciała zobaczyć, on się pojawi.
Wciąż się nie odsuwała. Wciąż stała w jego ramionach, bez żadnych planów na jutro. Bo dziś było już zbyt trudne.
- Co planujesz? - Szepnęła, ale nadal byli tak blisko, że na pewno ją usłyszał. Pytanie tylko co ona chciała usłyszeć w odpowiedzi.

Clifford Bloomfield
Sad
kiedyś tego nie było
35 y/o, 188 cm
koroner, niegdyś śledczy Toronto Police Service
Awatar użytkownika
You're not my homeland anymore
So what am I defending now?
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkizaimki
postać
autor

Gdy tak stali, zapatrzeni w siebie, przesyceni smutkiem, tęsknotą i dawno zatraconą bliskością, czuł, że umiera po raz kolejny. Gdy jej dłoń, muskała jego policzek pokryty kilkudniowym zarostem, tembr jej głosu, tak znajome, tak bliskie i tęskne, czuł, że umiera po raz kolejny. Czuł na sobie ciężar własnych czynów, decyzji, których już nie mógł cofnąć. Wprawdzie wrócił do miasta, ale czy wrócił do życia? Czy wrócił do niej? Każda kolejna chwila, gdy trzymał ją w objęciach, była jak uderzenie. Chciał tylko ją chronić, nie bez powodu mówi się, że piekło jest wybrukowane dobrymi intencjami. Wszystko, co robił, tak naprawdę odsuwało ich od siebie, zepchnęło go na krawędź, z której nie potrafił się cofnąć.
-Dobrze, nigdzie się nie ruszam.- powiedział cicho w odpowiedzi na jej prośbę, nieruchomiejąc przy tym jak zaklęty. Jej słowa, jej spojrzenie tak mocno w nim zakotwiczone, sprawiły, że nawet nie drgnął. Jeśli tylko takie było jej życzenie, mógł stać tu choćby całą noc. W tej jednej chwili naprawdę czuł, że czas im sprzyja, że staje w miejscu, by mogli nasycić się tym, co tracili. Chciał wierzyć, że senny koszmar, który śnił od osiemnastu miesięcy, dobiegł końca, ale był świadomy, że to nadal trwa. Lawina niedomówień wciąż trwała, toczyła się między nimi niczym partia szachów.
Jednak nawet ona musiała na chwilę ustąpić, bowiem wszystko rozmyło się w nicość, każda obawa, każdy lęk zdawał się jakby mniejszy, gdy Sadie była przy nim. Wiedział, że na to niezasługiwań i nie był na tyle głupim, na tyle naiwnym, by wmawiać sobie coś innego. Gdy tak skryła się w jego objęciach, każda cząstka tego co nazywał, sobą wręcz wyrywała się ku niej. Była wszystkim, czego potrzebował, wszystkim, co odebrał sobie na własne życzenie.
Palcami kreślił ścieżki na jej twarzy, przesuwał swe opuszki delikatnie po delikatnej skórze jej skroni i policzków, jak gdyby była drogocennym dziełem sztuki, którego w ogóle nie powinien był dotykać. Gdy ich tęczówki się spotykały, raz po raz szukał w nich przebaczenia, ciepła i światła. Pragnął wykrzyczeć jej, że nigdy już nie odejdzie, że będzie przy niej zawsze, ale nie chciał składać obietnic, co do których nie miał pewności, że zdoła je dotrzymać. Zresztą nie wiedział, czy tego właśnie chciała Sadie. To nie było takie proste. Nic już nie było takie proste jak kiedyś i pewnie nie będzie.
-Nie musisz już być sama - zapewnił, lecz odczuwał, to co było nieuniknione. Ton jej głosu, to, w jaki sposób na niego spojrzała, gdy pojawił się nad nagrobkiem. On w pewnym sensie już go pogrzebała, nauczyła się żyć bez niego, traktować go jak wspomnienie, jak pamiątkę tego co było. To on zmusił ją do tego, by nauczyła sobie bez niego radzić. Chciał wierzyć, że jest inaczej, ale musiał być realistą. Była jego domem, jego opoką, której pozbawił się niczym buldożer, rozwalający na swojej drodze nawet fundamenty.
-Zostałem przydzielony do dawnej jednostki jako koroner, tutaj w mieście. Mogę zostać w okolicy jeśli chcę.- wyznał, gdy zapytała, jakie ma teraz plany. Nie wiedział, czy na taką odpowiedź liczyła, bo cóż innego mógł jej powiedzieć. Wciąż czuł się żywym trupem, cieniem, przesiąkniętym chęcią ucieczki. Jedynym co trzymało go tutaj, była przecież ona, ale nie był pewien czy na to nie jest już, aby za późno.-Nie wiem, czy to ma sens, czy powinienem, nic już nie wiem. Na razie. . . Chciałem tylko się z tobą spotkać i porozmawiać i przeprosić za wszystko.-dodał, ponownie odnajdując jej spojrzenie. Nie wiedział, czy po tym wszystkim będzie umieć znowu ją stracić, ale musiał zaryzykować. Nawet jeśli te momenty miały być ich nowym na zawsze , to było warto. Każda z tych chwil sprawiało, że na nowo wracało do niego życia i chciał się tym nacieszyć, póki było mu to dane.
Sadie Mansfield
ODPOWIEDZ

Wróć do „St. John's Anglican Church”