Jej policzek piekł pod jego dotykiem. Nie od bólu - ten był inny, głębszy, sączący się warstwami, jak echo przeszłości, które wróciło zbyt gwałtownie, zbyt prawdziwie.
Miała wrażenie, że skóra próbuje przypomnieć sobie ten gest - jakby przez sekundę chciała go rozpoznać, a zaraz potem odrzucić. Sadie czuła się tak, jakby coś właśnie odklejało się z jej ciała. Cienka, krucha warstwa, którą budowała przez ostatnie osiemnaście miesięcy.
Pancerz utkany z nocnych szkiców, czerwonego wina, niedokończonych rozmów terapeutycznych i notatek, których nikt nie miał prawa czytać - zapisanych nerwowym pismem, łzami, winem i ciszą.
Teraz to wszystko pękało. Z każdym jego słowem. Każdą głoską wypowiedzianą głosem, którego nie miała prawa już słyszeć.
Sadie. Jestem tu. Przepraszam.
Nie była gotowa. Nie dzisiaj. Nie w tej chwili. Nie w tej sukience, która lepiła się do mokrych od rosy kolan, jakby i ona chciała ją zatrzymać w miejscu. Nie z włosami przylepionymi do twarzy, pachnącymi deszczem i winem.
Nie w towarzystwie szkicownika, który leżał kilka kroków dalej, otwarty na stronie, gdzie narysowała jego oczy - jedyną jego część, którą wciąż potrafiła uchwycić.
Jej spojrzenie nie było już tym samym, którym kiedyś patrzyła na niego z miłością. Oczy miały teraz ciemniejszy odcień, były zmęczone, zaczerwienione, szeroko otwarte w nagłym napięciu.
On naprawdę tu był. Stał, oddychał. Miał tę samą linię szczęki, którą kiedyś całowała
między nie zasnę i jeszcze pięć minut. Był tylko nieco chudszy, z twardszym wyrazem twarzy, z cieniem siwizny przy skroni.
Pachniał inaczej. Ziemią. Kurzem. Cieniem powrotu. Ale to nie był jej Clifford. A może właśnie był - tylko nie ten, którego pamiętała. I to bolało najbardziej.
Sadie już nie była tą samą kobietą. Nie była tą, która kładła się obok niego w łóżku, zawijała w jego koszule, nuciła pod nosem jazzowe standardy i wierzyła, że miłość wystarczy.
Tamta Sadie umarła, kiedy jej świat się zatrzymał. Teraz była tylko cieniem.
Zadrżała - najpierw delikatnie, potem mocniej - jakby drżenie przechodziło przez całe jej ciało. Jakby coś pękało w środku, coś zbyt długo trzymanego w ryzach.
I wtedy to przyszło. Szloch. Głęboki. Niekontrolowany. Taki, który nie miał zamiaru pytać o pozwolenie. Przyszedł z trzewi, z miejsca, gdzie milczała przez całe miesiące.
Gdy wydarł się z gardła, Sadie sama siebie zaskoczyła. Brzmiała obco, pierwotnie - i, o cholera, jakie to było uzdrawiające.
Zadrżała cała, a potem niemal odruchowo poderwała się na nogi. Ruch był zbyt gwałtowny, zbyt niezdarny, jakby ciało nie było jeszcze gotowe do działania. Zachwiała się lekko, łapiąc równowagę, jak ktoś, kto zbyt długo siedział na kolanach i nagle musi ustać na własnych nogach.
Ale nie czekała. Zrobiła dwa kroki w jego stronę - szybkie, ciężkie, zupełnie nieprzemyślane. Gniew prowadził ją za rękę.
I wtedy uderzyła. Bez słowa. Bez ostrzeżenia.
Ruch był nagły, dziki, jakby coś w niej się wyrwało spod skóry. Jej dłoń trafiła go w twarz z siłą, która nie należała tylko do niej.
Dźwięk był głuchy, suchy - nie miał melodii zemsty. Miał ciężar gniewu.
Nie patrzyła, czy się cofnął, czy się zatoczył, czy dotknął miejsca, które spuchnie jutro. Nie interesowało jej, czy go to zabolało. Nie obchodziło, czy cokolwiek zrozumiał.
To nie była reakcja. To była odpowiedź.
Kiedy cofnęła rękę, dostrzegła, że jej palce się trzęsą. Oddychała ciężko, niemiarowo, jakby oddech plątał się z emocjami i nie potrafił się już wydostać.
W gardle miała sucho, w oczach płonął żar, którego dawno tam nie było.
Przez ułamek sekundy miała ochotę krzyczeć. Rzucić w niego tym wszystkim, co przez ostatnie półtora roku nosiła w sobie: pytaniami, krzywdą, strachem.
Odsunęła się od niego - jeden krok, potem drugi. Powoli. Jakby właśnie dotknęła ognia i nie wiedziała jeszcze, czy się poparzyła.
Podnosząc się wcześniej z kolan, straciła już kolejny sandał. Teraz jej bose stopy były całe w trawie i ziemi – wilgotne, lekko drżące. Sukienka zsunęła się z jednego ramienia, niedbale, jakby nie miała już siły się trzymać.
-
Nie waż się mnie dotykać - powiedziała w końcu chłodno.
Nie krzyczała. Nie płakała. Mówiła tak, jakby każde słowo ważyło więcej, niż mogła unieść. Ten jeden wybuch uwolnił wszystko.
Popatrzyła na niego nie jak na kochanka, nie jak na widmo, nie jak na zmartwychwstałego. Tylko jak na człowieka, który odebrał jej wszystko, a teraz miał czelność patrzeć jej w oczy.
On wrócił z martwych.
Odchodząc zabrał ze sobą część niej, której już nigdy nie odzyska.
Clifford Bloomfield