But please don't ruin this for me please don't make it harder than it already is
: czw lip 31, 2025 2:43 pm
Czwartek, jakoś po południu. Słońce leniwie wpełzało na stragany, rozciągając złote nici po owocach, warzywach i twarzach przechodniów, wszystko w sposób wręcz magiczny zdawało się być w nim skąpane, wręcz tańczyło w jego świetle. Ciepłe słoneczne promienie, niemalże macki były niczym herbata z miodem w zimowy wieczór; ciepłe, rozgrzewające imbirową nutą, przynoszące wytchnienie. Targowisko oddychało własnym rytmem. Cichym z początku, ale z każdą minutą pulsującym coraz mocniej. Marlon znał ten rytm. Znał go lepiej niż własną kieszeń.
Od dobrej półgodziny, spacerował między stoiskami jak po najciekawszym muzeum – z uwagą, ostrożnością, jakby nie chciał zakłócić delikatnej równowagi tego miejsca. W oddali ktoś grał na harmonijce, dzieci biegały z kobiałkami z truskawek, a powietrze pachniało bazylią, ziemią i jeszcze nieprzespanymi snami. Tu, między truskawkami i bochenkami chleba na zakwasie, odnajdywał rytm, który czasem zatracał na parkiecie. Taki prawdziwy, głęboki. Nie ten z prób, z tańca, z wysiłku. Ten, który przypominał, że jeszcze istnieje coś poza sceną.
Czasem narzekał, jednak tak po prawdzie, to wszystko, naturalny szmer, mieszające się zapachy, nierówne kształty warzyw. W tej niedoskonałości było więcej szczerości niż w błyszczących alejkach supermarketów. Tam produkty leżały pod ostrzałem ostrego światła jarzeniówek jak manekiny bez duszy. I choć być może ta skłonność do lokalnych targów brała się z jego zamiłowania do gotowania. Lubił wiedzieć, co trafia na jego talerz. Lubił widzieć palce farmerki, która śmiejąc się, tłumaczyła, że ogórki krzywe, bo lato było bardziej deszczowe niż zwykle. Dla Marlona nie istniała lepsza gwarancja jakości niż opowieść.
Jego wysłużona, lniana, eco torba była już ciężka od zebranych skarbów. Kwiaty cukinii, świeże jajka, garść fig, które z pewnością się rozpadną, zanim dotrze do domu. Liczył się z tym, ale chyba to właśnie o to chodziło. To mu odpowiadało. Wszystko w lekkim chaosie, jednak na odpowiednim miejscu. Jak i on.
Po chwili przystanął i oparł torbę na ramieniu, zatrzymując spojrzenie na stoisku z cytrusami. Przekładał pomarańcze w dłoniach, jakby każda wymagała osobnej decyzji, wstępnej selekcji. Jego palce wydawały się bardzo zręczne, gdy ważyły, oceniały, zatapiały się w skórce, szukając drobnych nierówności, zapachu, który zwiastował dojrzałość. Gdzieś w tle ktoś śmiał się za głośno, ktoś inny płakał za cicho. Ale tu, wśród mandarynek i słońca, było cicho. Przynajmniej w jego głowie, a musiał przyznać, że w tym wszystkim bezsprzecznie było coś niezwykle wyciszającego. Codzienność obnażona z patosu. Prawdziwe życie. Bez kurtyn, bez występów, bez ocen. Rzeczy pozornie prozaiczne, a miały wystarczająco historii, by wzbudzać uwagę. Przypominało mu to taniec, bowiem jak i on było intuicyjne, swobodne i jedyne w swoim rodzaju. Jakby cały świat poruszał się dzisiaj w jego rytmie.
Dostrzegł kobietę z koszem pełnym moreli i zamarł, bo przez chwilę jej profil wydawał mu się znajomy, zbyt znajomy. Już miał coś powiedzieć, ale szybko zrezygnował. Miasto było duże, ludzie podobni, twarze mieszały się jak kolory w palecie barw. Zignorował, więc ten przedziwny znak od wszechświata, impuls, czy jak go tam nazwać, wracając myślami do listy zakupów. Co ciekawe, zawsze robił listę, ale potem i tak ją ignorował. Taki miał rytuał.
Na koniec spaceru między alejkami, zatrzymał się przy stoisku z chlebem. Choć odżywiał się zdrowo, wcale nie gardził glutenem. No, a tutaj musiał przyznać, że nawet jakby nim gardził, to dałby za wygraną, gdyż skórka na Bochenkach wyglądała jak wypieczona mapa świata. Nie taka jak te sztuczne plastikowe chleby z opakowań, w których wręcz się parzyły, ofoliowane i sztuczne z całą tablicą Mendelejewa z tyłu opakowania. Oj, nie. Każdy z nich tutaj był ujmująco nierówny, z wyspami wybrzuszeń, których nabawił się w piecu i zatokami złotego, mocniej zarumienionego ciasta. Doskonałe. Właśnie dlatego, kupił bochenek, choć nie planował. Tylko dlatego, że poczuł, jak unosi się zapach, który znał z dzieciństwa. Przed wieloma laty, w sobotnie poranki, jego babcia piekła takie bochenki, na przemian ze słodkimi chałkami. Tak więc tęsknota wmówiła mu, że potrzebował tego zakupu, a ona i pamięć były jak taniec; czasem improwizowane.
Lilah Alexandre
Od dobrej półgodziny, spacerował między stoiskami jak po najciekawszym muzeum – z uwagą, ostrożnością, jakby nie chciał zakłócić delikatnej równowagi tego miejsca. W oddali ktoś grał na harmonijce, dzieci biegały z kobiałkami z truskawek, a powietrze pachniało bazylią, ziemią i jeszcze nieprzespanymi snami. Tu, między truskawkami i bochenkami chleba na zakwasie, odnajdywał rytm, który czasem zatracał na parkiecie. Taki prawdziwy, głęboki. Nie ten z prób, z tańca, z wysiłku. Ten, który przypominał, że jeszcze istnieje coś poza sceną.
Czasem narzekał, jednak tak po prawdzie, to wszystko, naturalny szmer, mieszające się zapachy, nierówne kształty warzyw. W tej niedoskonałości było więcej szczerości niż w błyszczących alejkach supermarketów. Tam produkty leżały pod ostrzałem ostrego światła jarzeniówek jak manekiny bez duszy. I choć być może ta skłonność do lokalnych targów brała się z jego zamiłowania do gotowania. Lubił wiedzieć, co trafia na jego talerz. Lubił widzieć palce farmerki, która śmiejąc się, tłumaczyła, że ogórki krzywe, bo lato było bardziej deszczowe niż zwykle. Dla Marlona nie istniała lepsza gwarancja jakości niż opowieść.
Jego wysłużona, lniana, eco torba była już ciężka od zebranych skarbów. Kwiaty cukinii, świeże jajka, garść fig, które z pewnością się rozpadną, zanim dotrze do domu. Liczył się z tym, ale chyba to właśnie o to chodziło. To mu odpowiadało. Wszystko w lekkim chaosie, jednak na odpowiednim miejscu. Jak i on.
Po chwili przystanął i oparł torbę na ramieniu, zatrzymując spojrzenie na stoisku z cytrusami. Przekładał pomarańcze w dłoniach, jakby każda wymagała osobnej decyzji, wstępnej selekcji. Jego palce wydawały się bardzo zręczne, gdy ważyły, oceniały, zatapiały się w skórce, szukając drobnych nierówności, zapachu, który zwiastował dojrzałość. Gdzieś w tle ktoś śmiał się za głośno, ktoś inny płakał za cicho. Ale tu, wśród mandarynek i słońca, było cicho. Przynajmniej w jego głowie, a musiał przyznać, że w tym wszystkim bezsprzecznie było coś niezwykle wyciszającego. Codzienność obnażona z patosu. Prawdziwe życie. Bez kurtyn, bez występów, bez ocen. Rzeczy pozornie prozaiczne, a miały wystarczająco historii, by wzbudzać uwagę. Przypominało mu to taniec, bowiem jak i on było intuicyjne, swobodne i jedyne w swoim rodzaju. Jakby cały świat poruszał się dzisiaj w jego rytmie.
Dostrzegł kobietę z koszem pełnym moreli i zamarł, bo przez chwilę jej profil wydawał mu się znajomy, zbyt znajomy. Już miał coś powiedzieć, ale szybko zrezygnował. Miasto było duże, ludzie podobni, twarze mieszały się jak kolory w palecie barw. Zignorował, więc ten przedziwny znak od wszechświata, impuls, czy jak go tam nazwać, wracając myślami do listy zakupów. Co ciekawe, zawsze robił listę, ale potem i tak ją ignorował. Taki miał rytuał.
Na koniec spaceru między alejkami, zatrzymał się przy stoisku z chlebem. Choć odżywiał się zdrowo, wcale nie gardził glutenem. No, a tutaj musiał przyznać, że nawet jakby nim gardził, to dałby za wygraną, gdyż skórka na Bochenkach wyglądała jak wypieczona mapa świata. Nie taka jak te sztuczne plastikowe chleby z opakowań, w których wręcz się parzyły, ofoliowane i sztuczne z całą tablicą Mendelejewa z tyłu opakowania. Oj, nie. Każdy z nich tutaj był ujmująco nierówny, z wyspami wybrzuszeń, których nabawił się w piecu i zatokami złotego, mocniej zarumienionego ciasta. Doskonałe. Właśnie dlatego, kupił bochenek, choć nie planował. Tylko dlatego, że poczuł, jak unosi się zapach, który znał z dzieciństwa. Przed wieloma laty, w sobotnie poranki, jego babcia piekła takie bochenki, na przemian ze słodkimi chałkami. Tak więc tęsknota wmówiła mu, że potrzebował tego zakupu, a ona i pamięć były jak taniec; czasem improwizowane.
Lilah Alexandre