ODPOWIEDZ
32 y/o, 182 cm
tancerz i choreograf The National Ballet of Canada
Awatar użytkownika
you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/jej
postać
autor

Czwartek, jakoś po południu. Słońce leniwie wpełzało na stragany, rozciągając złote nici po owocach, warzywach i twarzach przechodniów, wszystko w sposób wręcz magiczny zdawało się być w nim skąpane, wręcz tańczyło w jego świetle. Ciepłe słoneczne promienie, niemalże macki były niczym herbata z miodem w zimowy wieczór; ciepłe, rozgrzewające imbirową nutą, przynoszące wytchnienie. Targowisko oddychało własnym rytmem. Cichym z początku, ale z każdą minutą pulsującym coraz mocniej. Marlon znał ten rytm. Znał go lepiej niż własną kieszeń.
Od dobrej półgodziny, spacerował między stoiskami jak po najciekawszym muzeum – z uwagą, ostrożnością, jakby nie chciał zakłócić delikatnej równowagi tego miejsca. W oddali ktoś grał na harmonijce, dzieci biegały z kobiałkami z truskawek, a powietrze pachniało bazylią, ziemią i jeszcze nieprzespanymi snami. Tu, między truskawkami i bochenkami chleba na zakwasie, odnajdywał rytm, który czasem zatracał na parkiecie. Taki prawdziwy, głęboki. Nie ten z prób, z tańca, z wysiłku. Ten, który przypominał, że jeszcze istnieje coś poza sceną.
Czasem narzekał, jednak tak po prawdzie, to wszystko, naturalny szmer, mieszające się zapachy, nierówne kształty warzyw. W tej niedoskonałości było więcej szczerości niż w błyszczących alejkach supermarketów. Tam produkty leżały pod ostrzałem ostrego światła jarzeniówek jak manekiny bez duszy. I choć być może ta skłonność do lokalnych targów brała się z jego zamiłowania do gotowania. Lubił wiedzieć, co trafia na jego talerz. Lubił widzieć palce farmerki, która śmiejąc się, tłumaczyła, że ogórki krzywe, bo lato było bardziej deszczowe niż zwykle. Dla Marlona nie istniała lepsza gwarancja jakości niż opowieść.
Jego wysłużona, lniana, eco torba była już ciężka od zebranych skarbów. Kwiaty cukinii, świeże jajka, garść fig, które z pewnością się rozpadną, zanim dotrze do domu. Liczył się z tym, ale chyba to właśnie o to chodziło. To mu odpowiadało. Wszystko w lekkim chaosie, jednak na odpowiednim miejscu. Jak i on.
Po chwili przystanął i oparł torbę na ramieniu, zatrzymując spojrzenie na stoisku z cytrusami. Przekładał pomarańcze w dłoniach, jakby każda wymagała osobnej decyzji, wstępnej selekcji. Jego palce wydawały się bardzo zręczne, gdy ważyły, oceniały, zatapiały się w skórce, szukając drobnych nierówności, zapachu, który zwiastował dojrzałość. Gdzieś w tle ktoś śmiał się za głośno, ktoś inny płakał za cicho. Ale tu, wśród mandarynek i słońca, było cicho. Przynajmniej w jego głowie, a musiał przyznać, że w tym wszystkim bezsprzecznie było coś niezwykle wyciszającego. Codzienność obnażona z patosu. Prawdziwe życie. Bez kurtyn, bez występów, bez ocen. Rzeczy pozornie prozaiczne, a miały wystarczająco historii, by wzbudzać uwagę. Przypominało mu to taniec, bowiem jak i on było intuicyjne, swobodne i jedyne w swoim rodzaju. Jakby cały świat poruszał się dzisiaj w jego rytmie.
Dostrzegł kobietę z koszem pełnym moreli i zamarł, bo przez chwilę jej profil wydawał mu się znajomy, zbyt znajomy. Już miał coś powiedzieć, ale szybko zrezygnował. Miasto było duże, ludzie podobni, twarze mieszały się jak kolory w palecie barw. Zignorował, więc ten przedziwny znak od wszechświata, impuls, czy jak go tam nazwać, wracając myślami do listy zakupów. Co ciekawe, zawsze robił listę, ale potem i tak ją ignorował. Taki miał rytuał.
Na koniec spaceru między alejkami, zatrzymał się przy stoisku z chlebem. Choć odżywiał się zdrowo, wcale nie gardził glutenem. No, a tutaj musiał przyznać, że nawet jakby nim gardził, to dałby za wygraną, gdyż skórka na Bochenkach wyglądała jak wypieczona mapa świata. Nie taka jak te sztuczne plastikowe chleby z opakowań, w których wręcz się parzyły, ofoliowane i sztuczne z całą tablicą Mendelejewa z tyłu opakowania. Oj, nie. Każdy z nich tutaj był ujmująco nierówny, z wyspami wybrzuszeń, których nabawił się w piecu i zatokami złotego, mocniej zarumienionego ciasta. Doskonałe. Właśnie dlatego, kupił bochenek, choć nie planował. Tylko dlatego, że poczuł, jak unosi się zapach, który znał z dzieciństwa. Przed wieloma laty, w sobotnie poranki, jego babcia piekła takie bochenki, na przemian ze słodkimi chałkami. Tak więc tęsknota wmówiła mu, że potrzebował tego zakupu, a ona i pamięć były jak taniec; czasem improwizowane.

Lilah Alexandre
27 y/o, 169 cm
stewardessa w air canada
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Nie była rannym ptaszkiem. Nie była też typem, który z własnej i nieprzymuszonej woli pojawia się na targowisku. Przynajmniej tutaj w rodzinnym mieście, bo te gdzieś w słonecznej części Europy wydawały się bardziej kuszące. Były sposobem na poznanie miasta, kuchni, lokalnej kultury. Tutaj w Toronto? Nie robiły takiego wrażenia. Nie mówiąc o tym, że w kuchni Lily naprawdę trudno było znaleźć coś… świeżego. Przez większość czasu nie było jej w domu, a gdy była – zazwyczaj żywiła się na mieście i nic, co miało krótką datę ważności nie dożywało. Tak… targowiska to nie był jej świat, to nie była jej bajka. Ale jednocześnie bardzo łatwo było ją namówić do… czegokolwiek właściwie. Wystarczył jeden telefon poprzedniego wieczoru, żeby dać się przekonać, że przyjście tu to doskonały pomysł, że można to połączyć ze śniadaniem na mieście, z kawą wypitą na słońcu i plotkami, gdy tak wiele było do nadrobienia. Jej ciągłe wyjazdy sprawiały, że zawsze było coś do nadrobienia i zupełnie nieświadomie była do tyłu z życiem przyjaciół. Więc przyszła. Dała się namówić i przekupiona kubkiem mrożonej kawy, którą teraz sączyła – przechadzała się między alejkami targowiska. Zza ciemnych szkieł okularów przeciwsłonecznych obserwowała najbliższą okolicę, towary na straganach i ludzi, którzy w tym wszystkim uczestniczyli. I powstrzymywała się przed marudzeniem, że zdecydowanie wolałaby teraz być we Włoszech. Jej znajoma była obok, czerpała przyjemność z interakcji z każdym jednym przedawcą, wkładała do toreb kolejne zakupy i wesoło trajkotała opowiadając Lily zarówno o tym, co właśnie widziała jak i o tym, co aktualnie przeżywała. Szczerze? Zazdrościła. Z każdym kolejnym słowem przyjaciółki zdawała sobie sprawę, że jej życie stało się ostatnio… nudne. Pochłonięta tym, żeby nie siedzieć zbyt długo w jednym miejscu sprawiła, że nawet to stało się pospolite. Nieprzyjemna myśl. Nie mogła jej jednak porzucić i straciła wątek… zawiesiła się. Gdzieś pomiędzy stoiskiem z warzywami, owocami i tym należącym do lokalnej piekarni. Potrząsnęła lekko głową, odpychając od siebie ponure myśli, wróciła do rzeczywistości i zdała sobie sprawę, że ktoś się jej przygląda. I to nie była przyjaciółka, z którą tu przyszła, a która teraz zniknęła w tłumie. Podniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Wzdłuż jej kręgosłupa przeszedł śmieszny dreszcz, ale jednocześnie… uśmiechnęła się. Nie mogła inaczej.


marlon fleetwood
32 y/o, 182 cm
tancerz i choreograf The National Ballet of Canada
Awatar użytkownika
you have made a mistake. You mistook the stars reflected in the surface of the lake at night for the heavens
nieobecnośćnie
wątki 18+nie
zaimkiona/jej
postać
autor

Krzątał się po tym nieszczęsnym targowisku, bez reszty pochłonięty analizowaniem struktury każdej trzymanej w dłoni pomarańczy i wąchaniem kuszących bochenków chleba. W niedbałym nieintencjonalnym, geście, zupełnie machinalnie przerzucał swoją płócienną torbę z ramienia na ramię, zatrzymywał się przy straganach, licząc, że wszystkie jego problemy odejdą w zapomnienie wraz z zakupem kolejnego słoika miodu. Wszystko to tylko po to, by zrozumieć, że niezależnie od tego jak bardzo będzie się starał to rzeczywistości myśli zawsze będą lgnęły do tego co kochał najbardziej. D problemów.
Problemy. O wilku mowa. Z początku jej nie zauważył; ot, zwykły spacer skąpany w zapachu świeżego pieczywa i rozgadanych przechodniów w zakupowym ferworze. Jednak była tam. To był fakt, którego nie mógł podważyć. . Stała kilka kroków dalej, rozmawiając z kimś przy stoisku z jabłkami, zupełnie jakby nic się nie zmieniło.
Serce drgnęło mu w piersi, niespodziewanie, zdecydowanie mocniej niż powinno. Pierwszy odruch to panika. Ucieczka w siną dal. Odwrócić się, odejść w przeciwną stronę, wtopić w tłum, pozwolić jej zniknąć raz jeszcze. Tak pewnie byłoby lepiej. Ale coś, czego nie potrafił nazwać, nakazywało mu nie tylko pozostać w miejscu, ale i podejść do niej. Tak po prostu. Może była to zwyczajna ludzka złość, a może tęsknota. W każdym razie nogi ruszyły w jej kierunku i mleko zostało wylane.
Każdy krok w jej stronę zdawał się być wiecznością. Nie mógł jednak powiedzieć sobie dosyć. Była jak niedomknięta sprawa, uchylone drzwi. A on, choć wiedział, że mogą zatrzasnąć się z hukiem, wszedł w ten próg jak zahipnotyzowany.
Uśmiech. Mimowolnie drgające kąciki, niepokorne mimowolne psikusy mimiki, na przekór rozumowi. On jednak się skrzywił. Grymas na jego twarzy, wymalował się w pełnej okazałości i sznycie, niczym w rembrandtowski dziele sztuki. Uderzenia pędzla o napięte płótno, napięte w szczęce, przesiąknięte bólem, którego nie dało się ukryć. Grymas tak niezaprzeczalnie, głęboki i wyraźny, niczym światłocień kładziony starannie, wprawioną ręką pewną swego kunsztu, rozlał się po jego rysach, od tęczówek po napięte krawędzie dobrze zarysowanej i bez tego szczęki.
-Cześć, nie wiedziałem, że jesteś w mieście.-powiedział nieco oschle, być może zbyt oschle. Było to wystudiowane, zupełnie jakby sam sobie nakazał tę rezerwę, to zdystansowanie, z którego zdecydowanie nie słynął. Jednak jej uśmiech podziałał na niego niczym płachta, jego jestestwo odebrał niemalże jak buńczuczność. Łudził się, że uda mu się skryć pod zbroją zdystansowania. Być może i była w tym metoda, jednakże ów zbroja, zamiast ze stali, była niestety krucha i delikatna niczym francuska porcelana. Wadziła i uwierała, jednak była jedynym, co mu pozostawało w tej sytuacji.
Marlon był inny. Nie łamał serce, nie grał na uczuciach jak na skrzypcach, nie słynął z dystansu, unikał chłodu i tanich forteli. Jego świat stanowił wyjątkowo świetlistą mieszankę, pomimo kłód, które los rzucał mu nogami, zawsze sprawiał wrażenie być wręcz rozedrganym od ciepła. Lilah. Jej jednak udało się to zmienić. Uśmiech, być może zupełnie niewinny, uderzył w niego niczym czerwona płachta w oczy zdezorientowanego swoją sytuacją byka. Nie był łagodny, a prowokujący, drwiący do szpiku kości w swojej pozornej lekkości.
Poczuł, że w jednej chwili, że naprawdę ten dzień nie może być gorszy. Nie mógł, zupełnie nie potrafił zrozumieć, jak ona mogła? Jak mogła posłać mu ten pozornie beztroski gest, gdy zostawiła go w pół kroku w tym całym marazmie. Porzuciła go znienacka w miejscu, w którym od tamtej pory tkwił bez szans na pójście o krok dalej? Tego nie naprawiały ani szybkie randki, ani ukradkowe uśmiechy rzucane mu w kawiarniach i pubach przez nowo poznane osoby. W tej jednej sekundzie jej uśmiech był zarówno obietnicą, jak i przypomnieniem o wszystkim, co złamało mu serce. Jak ona mogła?
Lilah Alexandre
27 y/o, 169 cm
stewardessa w air canada
Awatar użytkownika
a Canadian is somebody who knows how to make love in a canoe
nieobecnośćnie
wątki 18+tak
zaimkiona/jej
postać
autor

Nie spodziewała się go tutaj. Nie dzisiaj, nie w tym tłumie, nie na głupim targu, na który nawet nie chciała przychodzić. Dlaczego nie mogła słuchać instynktu? Dlaczego nie mogła po prostu zaspać? Wszechświat miał niewybredne poczucie humoru i momenty, w których lubił zderzać ludzi ze sobą w najmniej oczekiwanym momencie. I nie mieli nad tym najmniejszej kontroli. Żadnej.
Zatrzymała się, wciąż z kubkiem kawy w dłoni, wciąż z uśmiechem na ustach, który był chyba jej reakcją obronną, albo po prostu naturalną reakcją na… wszystko. Odruch bezwarunkowy? Lata praktyki, gdy musiała się uśmiechać, gdy nie miała na to najmniejszej ochoty?.
- Hej – rzuciła cicho, niemal neutralnie, choć coś w niej drgnęło… nie lubiła konfrontacji, żadnych. Bo nawet jeśli nie wiedziała, czy właściwie mieli „co” konfrontować to takie spotkania zawsze były strasznie niekomfortowe - Właściwie też nie przypuszczałam, że cię tu spotkam - chciała brzmieć lekko, naturalnie, nawet wzruszyła lekko ramionami. Jakby to spotkane nie zrobiło na niej żadnego wrażenia. Jakby jego obecność i ich przeszłość nie robiła na niej żadnego wrażenia.
- Zakupy? - zapytała w końcu, żeby przerwać ciszę, chociaż było to prawdopodobnie najgłupsze pytanie jakie mogła zadać. Co innego mógł tutaj robić? Zwłaszcza, że widziała torbę na jego ramieniu. A poza tym na boga… byli na targu. Raczej niewielu przyszło tu towarzysko jak ona. Czy powinna zagadywać? Czy może lepiej było zapewnić, że nie chce przeszkadzać, odwrócić się na pięcie i odejść w swoją stronę. A mimo wszystko stała i się w niego wpatrywała. Skończona idiotka przeklęła się w myślach, ale jednocześnie uśmiech nawet na moment nie zniknął z jej twarzy.



marlon fleetwood
ODPOWIEDZ

Wróć do „Leslieville Farmers’ Market”