You've been lonely, too long
: śr sie 13, 2025 9:19 am
W kuchni panował ten szczególny rodzaj zgiełku, który dla kogoś z zewnątrz byłby chaosem, a dla niego - rytmem dnia. Stukot noży o deski, syk masła uderzającego o rozgrzaną patelnię, ciche komendy, krótkie przytaknięcia. W powietrzu unosił się ciężki, ciepły zapach duszonych warzyw, pieczonego mięsa i świeżo mielonej kawy, której aromat niósł się z małej przerwy w kącie kuchni. Tony stał przy stanowisku, mieszając sos o głębokim, burgundowym kolorze, czując, jak napięcie poranka powoli ustępuje miejsca tej specyficznej harmonii, w której każdy ruch był odruchem, a każdy dźwięk - sygnałem.
Tu nie trzeba było podnosić głosu częściej, niż było to konieczne. Wystarczył jeden krok w stronę czyjegoś stanowiska, krzyżujące się spojrzenia, lekko uniesione brwi. Młodzi kucharze dobrze wiedzieli, że kiedy mówił krótko i bez ogródek, nie był zły - po prostu zależało mu, by wszystko było tak, jak powinno. Dzisiaj szczególnie. To był dzień dostaw. Dostawy oznaczały czujność. Myślenie kilkanaście kroków do przodu, sprawdzanie list, zapamiętywanie braków, planowanie, które dania można było przesunąć, a które trzeba ratować kreatywnością. Miał to we krwi. Każdy składnik w jego głowie miał swoje miejsce, swój ciężar w menu, swoje przeznaczenie na talerzu.
Obrócił się, żeby skontrolować przygotowane półmiski i wtedy, kątem oka, dostrzegł przez okno sylwetkę znajomego samochodu wjeżdżającego na parking. Zatrzymał się. Wziął głębszy wdech, udając przed samym sobą, że chodzi o zwykłe rozpoznanie auta, które znał od dawna. Stevie. Przyjechała nieco w wcześniej, niż zazwyczaj. Po cichu liczył, że oprócz kobiety, z samochodu wysiądzie również Ruby - jego oczko w głowie. Dziecko, na które przelewał całą swoją miłość. Jako jej chrzestny - zwłaszcza teraz, gdy jej ojciec postanowił ulotnić się w trybie ekspresowym - czuł się w obowiązku, by stanowić dla niej wzór mężczyzny i strzec jej przed złem tego świata.
Nim zdążył zauważyć kto wysiada z pojazdu, swoją uwagę przeniósł na sos, który przygotowywał. Wyłączył pod naczyniem palnik, pstryknął palcami w górze i spojrzał na młodego kucharza, który uniósł na niego głowę. Spojrzeniem i uśmiechem przywołał go, by wyłożył sos na talerz i wydał danie kelnerowi.
Zdjął fartuch jednym płynnym ruchem, a tkanina opadła na haczyk przy drzwiach. — Zaraz wracam — Rzucił w przestrzeń i przeszedł do ekspresu, który stał w rogu kuchni. Sięgnął po filiżankę, podstawił pod dysze i wybrał odpowiedni program. Gotowy napój wziął w dłoń i wyszedł za ciężkie, metalowe drzwi. Korytarz był cichszy niż kuchnia, choć w jego uszach wciąż pobrzmiewało echo tamtego zgiełku, jakby każdy krok niósł ze sobą smak i zapach miejsca, które na moment zostawił. Gdy podszedł pod drzwi biura, zapukał w nie lekko, następnie je uchylając. Wsunął się do środka, obdarzając kobietę spokojnym spojrzeniem.
— Mogę…? — Zaczął, a jego głos był łagodniejszy niż ten, którym wydawał polecenia w kuchni. — Chciałem tylko sprawdzić, czy na twojego maila przyszła informacja o opóźnieniu w dostawie? Od kilku godzin próbuję dodzwonić się do hurtowni. Brakuje wołowiny i drobiu. Mieli wszystko przywieźć przed piątą rano, a jest… — Przerwał, zerkając na zegar na ścianie. Było długo po piątej. — No właśnie… a, no i, przyniosłem ci kawę.
Uniósł filiżankę do góry i zatrzymał się w progu, jakby ta linia między kuchnią a biurem była granicą dwóch światów, których nie należało mieszać, nawet jeśli od lat były splecione tym samym adresem, tym samym zapachem kawy i tymi samymi spojrzeniami, których nigdy nie wypowiedzieli na głos.
Stevie Hargrove
Tu nie trzeba było podnosić głosu częściej, niż było to konieczne. Wystarczył jeden krok w stronę czyjegoś stanowiska, krzyżujące się spojrzenia, lekko uniesione brwi. Młodzi kucharze dobrze wiedzieli, że kiedy mówił krótko i bez ogródek, nie był zły - po prostu zależało mu, by wszystko było tak, jak powinno. Dzisiaj szczególnie. To był dzień dostaw. Dostawy oznaczały czujność. Myślenie kilkanaście kroków do przodu, sprawdzanie list, zapamiętywanie braków, planowanie, które dania można było przesunąć, a które trzeba ratować kreatywnością. Miał to we krwi. Każdy składnik w jego głowie miał swoje miejsce, swój ciężar w menu, swoje przeznaczenie na talerzu.
Obrócił się, żeby skontrolować przygotowane półmiski i wtedy, kątem oka, dostrzegł przez okno sylwetkę znajomego samochodu wjeżdżającego na parking. Zatrzymał się. Wziął głębszy wdech, udając przed samym sobą, że chodzi o zwykłe rozpoznanie auta, które znał od dawna. Stevie. Przyjechała nieco w wcześniej, niż zazwyczaj. Po cichu liczył, że oprócz kobiety, z samochodu wysiądzie również Ruby - jego oczko w głowie. Dziecko, na które przelewał całą swoją miłość. Jako jej chrzestny - zwłaszcza teraz, gdy jej ojciec postanowił ulotnić się w trybie ekspresowym - czuł się w obowiązku, by stanowić dla niej wzór mężczyzny i strzec jej przed złem tego świata.
Nim zdążył zauważyć kto wysiada z pojazdu, swoją uwagę przeniósł na sos, który przygotowywał. Wyłączył pod naczyniem palnik, pstryknął palcami w górze i spojrzał na młodego kucharza, który uniósł na niego głowę. Spojrzeniem i uśmiechem przywołał go, by wyłożył sos na talerz i wydał danie kelnerowi.
Zdjął fartuch jednym płynnym ruchem, a tkanina opadła na haczyk przy drzwiach. — Zaraz wracam — Rzucił w przestrzeń i przeszedł do ekspresu, który stał w rogu kuchni. Sięgnął po filiżankę, podstawił pod dysze i wybrał odpowiedni program. Gotowy napój wziął w dłoń i wyszedł za ciężkie, metalowe drzwi. Korytarz był cichszy niż kuchnia, choć w jego uszach wciąż pobrzmiewało echo tamtego zgiełku, jakby każdy krok niósł ze sobą smak i zapach miejsca, które na moment zostawił. Gdy podszedł pod drzwi biura, zapukał w nie lekko, następnie je uchylając. Wsunął się do środka, obdarzając kobietę spokojnym spojrzeniem.
— Mogę…? — Zaczął, a jego głos był łagodniejszy niż ten, którym wydawał polecenia w kuchni. — Chciałem tylko sprawdzić, czy na twojego maila przyszła informacja o opóźnieniu w dostawie? Od kilku godzin próbuję dodzwonić się do hurtowni. Brakuje wołowiny i drobiu. Mieli wszystko przywieźć przed piątą rano, a jest… — Przerwał, zerkając na zegar na ścianie. Było długo po piątej. — No właśnie… a, no i, przyniosłem ci kawę.
Uniósł filiżankę do góry i zatrzymał się w progu, jakby ta linia między kuchnią a biurem była granicą dwóch światów, których nie należało mieszać, nawet jeśli od lat były splecione tym samym adresem, tym samym zapachem kawy i tymi samymi spojrzeniami, których nigdy nie wypowiedzieli na głos.
Stevie Hargrove