-
you know where you are with - floor collapsing, falling, bouncing back and one day, I am gonna grow wings,
a chemical reactionnieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
W kuchni panował ten szczególny rodzaj zgiełku, który dla kogoś z zewnątrz byłby chaosem, a dla niego - rytmem dnia. Stukot noży o deski, syk masła uderzającego o rozgrzaną patelnię, ciche komendy, krótkie przytaknięcia. W powietrzu unosił się ciężki, ciepły zapach duszonych warzyw, pieczonego mięsa i świeżo mielonej kawy, której aromat niósł się z małej przerwy w kącie kuchni. Tony stał przy stanowisku, mieszając sos o głębokim, burgundowym kolorze, czując, jak napięcie poranka powoli ustępuje miejsca tej specyficznej harmonii, w której każdy ruch był odruchem, a każdy dźwięk - sygnałem.
Tu nie trzeba było podnosić głosu częściej, niż było to konieczne. Wystarczył jeden krok w stronę czyjegoś stanowiska, krzyżujące się spojrzenia, lekko uniesione brwi. Młodzi kucharze dobrze wiedzieli, że kiedy mówił krótko i bez ogródek, nie był zły - po prostu zależało mu, by wszystko było tak, jak powinno. Dzisiaj szczególnie. To był dzień dostaw. Dostawy oznaczały czujność. Myślenie kilkanaście kroków do przodu, sprawdzanie list, zapamiętywanie braków, planowanie, które dania można było przesunąć, a które trzeba ratować kreatywnością. Miał to we krwi. Każdy składnik w jego głowie miał swoje miejsce, swój ciężar w menu, swoje przeznaczenie na talerzu.
Obrócił się, żeby skontrolować przygotowane półmiski i wtedy, kątem oka, dostrzegł przez okno sylwetkę znajomego samochodu wjeżdżającego na parking. Zatrzymał się. Wziął głębszy wdech, udając przed samym sobą, że chodzi o zwykłe rozpoznanie auta, które znał od dawna. Stevie. Przyjechała nieco w wcześniej, niż zazwyczaj. Po cichu liczył, że oprócz kobiety, z samochodu wysiądzie również Ruby - jego oczko w głowie. Dziecko, na które przelewał całą swoją miłość. Jako jej chrzestny - zwłaszcza teraz, gdy jej ojciec postanowił ulotnić się w trybie ekspresowym - czuł się w obowiązku, by stanowić dla niej wzór mężczyzny i strzec jej przed złem tego świata.
Nim zdążył zauważyć kto wysiada z pojazdu, swoją uwagę przeniósł na sos, który przygotowywał. Wyłączył pod naczyniem palnik, pstryknął palcami w górze i spojrzał na młodego kucharza, który uniósł na niego głowę. Spojrzeniem i uśmiechem przywołał go, by wyłożył sos na talerz i wydał danie kelnerowi.
Zdjął fartuch jednym płynnym ruchem, a tkanina opadła na haczyk przy drzwiach. — Zaraz wracam — Rzucił w przestrzeń i przeszedł do ekspresu, który stał w rogu kuchni. Sięgnął po filiżankę, podstawił pod dysze i wybrał odpowiedni program. Gotowy napój wziął w dłoń i wyszedł za ciężkie, metalowe drzwi. Korytarz był cichszy niż kuchnia, choć w jego uszach wciąż pobrzmiewało echo tamtego zgiełku, jakby każdy krok niósł ze sobą smak i zapach miejsca, które na moment zostawił. Gdy podszedł pod drzwi biura, zapukał w nie lekko, następnie je uchylając. Wsunął się do środka, obdarzając kobietę spokojnym spojrzeniem.
— Mogę…? — Zaczął, a jego głos był łagodniejszy niż ten, którym wydawał polecenia w kuchni. — Chciałem tylko sprawdzić, czy na twojego maila przyszła informacja o opóźnieniu w dostawie? Od kilku godzin próbuję dodzwonić się do hurtowni. Brakuje wołowiny i drobiu. Mieli wszystko przywieźć przed piątą rano, a jest… — Przerwał, zerkając na zegar na ścianie. Było długo po piątej. — No właśnie… a, no i, przyniosłem ci kawę.
Uniósł filiżankę do góry i zatrzymał się w progu, jakby ta linia między kuchnią a biurem była granicą dwóch światów, których nie należało mieszać, nawet jeśli od lat były splecione tym samym adresem, tym samym zapachem kawy i tymi samymi spojrzeniami, których nigdy nie wypowiedzieli na głos.
Stevie Hargrove
Tu nie trzeba było podnosić głosu częściej, niż było to konieczne. Wystarczył jeden krok w stronę czyjegoś stanowiska, krzyżujące się spojrzenia, lekko uniesione brwi. Młodzi kucharze dobrze wiedzieli, że kiedy mówił krótko i bez ogródek, nie był zły - po prostu zależało mu, by wszystko było tak, jak powinno. Dzisiaj szczególnie. To był dzień dostaw. Dostawy oznaczały czujność. Myślenie kilkanaście kroków do przodu, sprawdzanie list, zapamiętywanie braków, planowanie, które dania można było przesunąć, a które trzeba ratować kreatywnością. Miał to we krwi. Każdy składnik w jego głowie miał swoje miejsce, swój ciężar w menu, swoje przeznaczenie na talerzu.
Obrócił się, żeby skontrolować przygotowane półmiski i wtedy, kątem oka, dostrzegł przez okno sylwetkę znajomego samochodu wjeżdżającego na parking. Zatrzymał się. Wziął głębszy wdech, udając przed samym sobą, że chodzi o zwykłe rozpoznanie auta, które znał od dawna. Stevie. Przyjechała nieco w wcześniej, niż zazwyczaj. Po cichu liczył, że oprócz kobiety, z samochodu wysiądzie również Ruby - jego oczko w głowie. Dziecko, na które przelewał całą swoją miłość. Jako jej chrzestny - zwłaszcza teraz, gdy jej ojciec postanowił ulotnić się w trybie ekspresowym - czuł się w obowiązku, by stanowić dla niej wzór mężczyzny i strzec jej przed złem tego świata.
Nim zdążył zauważyć kto wysiada z pojazdu, swoją uwagę przeniósł na sos, który przygotowywał. Wyłączył pod naczyniem palnik, pstryknął palcami w górze i spojrzał na młodego kucharza, który uniósł na niego głowę. Spojrzeniem i uśmiechem przywołał go, by wyłożył sos na talerz i wydał danie kelnerowi.
Zdjął fartuch jednym płynnym ruchem, a tkanina opadła na haczyk przy drzwiach. — Zaraz wracam — Rzucił w przestrzeń i przeszedł do ekspresu, który stał w rogu kuchni. Sięgnął po filiżankę, podstawił pod dysze i wybrał odpowiedni program. Gotowy napój wziął w dłoń i wyszedł za ciężkie, metalowe drzwi. Korytarz był cichszy niż kuchnia, choć w jego uszach wciąż pobrzmiewało echo tamtego zgiełku, jakby każdy krok niósł ze sobą smak i zapach miejsca, które na moment zostawił. Gdy podszedł pod drzwi biura, zapukał w nie lekko, następnie je uchylając. Wsunął się do środka, obdarzając kobietę spokojnym spojrzeniem.
— Mogę…? — Zaczął, a jego głos był łagodniejszy niż ten, którym wydawał polecenia w kuchni. — Chciałem tylko sprawdzić, czy na twojego maila przyszła informacja o opóźnieniu w dostawie? Od kilku godzin próbuję dodzwonić się do hurtowni. Brakuje wołowiny i drobiu. Mieli wszystko przywieźć przed piątą rano, a jest… — Przerwał, zerkając na zegar na ścianie. Było długo po piątej. — No właśnie… a, no i, przyniosłem ci kawę.
Uniósł filiżankę do góry i zatrzymał się w progu, jakby ta linia między kuchnią a biurem była granicą dwóch światów, których nie należało mieszać, nawet jeśli od lat były splecione tym samym adresem, tym samym zapachem kawy i tymi samymi spojrzeniami, których nigdy nie wypowiedzieli na głos.
Stevie Hargrove
-
Let me hold your hand and dance 'round and 'round the flames in front of us, dust to dust.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Utrzymywanie pozorów przed córką kosztowało ją naprawdę wiele - przy Ruby nosiła maskę i udawała, że wszystko jest w porządku, by w swoim mniemaniu oszczędzić jej przykrości. Nie bała się odpowiadać na trudne pytania, gdy te już się pojawiły, ale Stevie z całych sił starała się, by codzienność jej dziecka nie uległa znaczącej zmianie. Biorąc pod uwagę czynniki zewnętrzne, takie jak nieoczekiwane długi pozostawione przez męża, było to cholernie trudne zadanie. Zapożyczyła się u siostry, by opłacić czesne w przedszkolu Ruby i sprzedała samochód, by móc spłacić część zaległości finansowych restauracji. Tylko stałe zatrudnienie gwarantowało jej płynność kredytową i możliwość pozostania w domu, który jej córka tak bardzo kochała. Hargrove stawała na rzęsach, by wszelkie zmiany nie miały negatywnego wpływu na ich życie, ale ostatnio coraz częściej zdarzało jej się pękać, gdy Ruby nie było w pobliżu. Uciekała w pracę, która również nie przynosiła jej ulgi, byle tylko wyrwać się na chwilę z tej gry cieni.
Tak było i tego dnia, gdy do restauracji przyjechała wcześniej, niż zwykle. Wymęczona kolejnym ciężkim wieczorem, ale przynajmniej po raz kolejny mając dostęp do auta brata. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo skomplikowane jest poruszanie się po mieście, gdy nie miało się swojego samochodu - nie lubiła być zdana na łaskę komunikacji miejskiej, ale jeszcze bardziej nienawidziła litości i wolała zacisnąć zęby i przeżyć podróż autobusem, niż prosić kogoś o podwiezienie. Jej zraniona duma nie wytrzymałaby kolejnego uszczerbku.
Do pomieszczenia, którzy wszyscy szumnie nazywali biurem, przemknęła witając się po drodze z pracownikami, a choć krok miała energiczny i uśmiech przyklejony do twarzy, unikała raczej kontaktu wzrokowego. Podejrzewała, że nie dla wszystkich będzie miała dziś dobre wiadomości.
Zamknęła za sobą drzwi, odstawiła torbę i czym prędzej włączyła laptopa, by zmierzyć się z kolejnymi podkręconymi piłkami w postaci nieopłaconych faktur, należnych zaległości, czy opóźnionych dostaw. Czasem nie mogła nadziwić się własnej głupocie i temu, że o wszystkim dowiedziała się dopiero wtedy, gdy Joe postanowił dać nogę. Jak mogła nie zauważyć czegoś wcześniej? Co aż tak bardzo ją zaślepiało, skoro to ewidentnie nie była miłość? Każdego dnia przekonywała się coraz bardziej, że odejście męża miało aspekt wielowymiarowy i nie chodziło tylko o rozpad związku, ale także kłopoty w życiu zawodowym, rodzinnym i najzwyklejsze zrobienie z niej idiotki. Bezsilność, z jaką Stevie musiała się mierzyć, doprowadzała ją do wrzenia, a negatywne emocje znajdowały ujście w postaci łez - tak było i tym razem, gdy z nieoczekiwanej strony nadszedł kolejny cios.
Nie miała jednak szansy na reakcję, bo do drzwi ktoś zapukał, a już po chwili pojawił się w nich Anthony. Na jego widok Hargrove po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się szczerze, choć wciąż dość niemrawo.
- Wchodź, wchodź - zaprosiła go do środka, próbując rękawem wytrzeć pojawiające się w kąciku oka łzy - Dziękuję za kawę, co ja bym bez ciebie zrobiła.
Wchodząc do pracy nie pomyślała nawet o przygotowaniu czegoś dla siebie, a teraz aromatyczny zapach powoli opanowywał pomieszczenie i zrobiło się tak jakoś spokojniej i przytulniej. Warren najwyraźniej lepiej od niej wiedział, czego jej potrzeba, a to wywołało jakąś dziwną falę wyrzutów sumienia u Stevie. Nie lubiła być słaba. To przecież ona miała dbać o wszystkich, pytać o samopoczucie, pocieszać w ciężkich sytuacjach, być oparciem i po prostu kimś, na kim można było polegać.
- Właśnie patrzę na wiadomość od nich - przyznała słabym głosem, bo na samą myśl o kolejnej wtopie robiło jej się niedobrze - Nie wiem, jakim cudem mamy dług nawet w hurtowni mięsa, ale najwyraźniej tak długo jesteśmy już pod kreską, że niczego nie będą nam dowozić. Przeproszę ich natychmiast, spróbuję to odkręcić - przeniosła wzrok z jego twarzy na ekran laptopa i spróbowała szybko wstukać odpowiedź, ale zawiesiła się w pół zdania.
Chwyciła filiżankę, upiła dwa łyki i odstawiła ją na biurko drżącą dłonią. Przy Ruby potrafiła grać w pozory, a przy Tonym już dłużej nie mogła.
- Nie wierzę, że za każdym razem, gdy uda nam się naprawić jeden błąd Joe, pojawiają się trzy kolejne. Jak długo jeszcze mamy tak funkcjonować? - głos jej się łamał, zagryzła więc wargi, by więcej żali nie wydostało się na światło dzienne.
anthony t. warren
Tak było i tego dnia, gdy do restauracji przyjechała wcześniej, niż zwykle. Wymęczona kolejnym ciężkim wieczorem, ale przynajmniej po raz kolejny mając dostęp do auta brata. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo skomplikowane jest poruszanie się po mieście, gdy nie miało się swojego samochodu - nie lubiła być zdana na łaskę komunikacji miejskiej, ale jeszcze bardziej nienawidziła litości i wolała zacisnąć zęby i przeżyć podróż autobusem, niż prosić kogoś o podwiezienie. Jej zraniona duma nie wytrzymałaby kolejnego uszczerbku.
Do pomieszczenia, którzy wszyscy szumnie nazywali biurem, przemknęła witając się po drodze z pracownikami, a choć krok miała energiczny i uśmiech przyklejony do twarzy, unikała raczej kontaktu wzrokowego. Podejrzewała, że nie dla wszystkich będzie miała dziś dobre wiadomości.
Zamknęła za sobą drzwi, odstawiła torbę i czym prędzej włączyła laptopa, by zmierzyć się z kolejnymi podkręconymi piłkami w postaci nieopłaconych faktur, należnych zaległości, czy opóźnionych dostaw. Czasem nie mogła nadziwić się własnej głupocie i temu, że o wszystkim dowiedziała się dopiero wtedy, gdy Joe postanowił dać nogę. Jak mogła nie zauważyć czegoś wcześniej? Co aż tak bardzo ją zaślepiało, skoro to ewidentnie nie była miłość? Każdego dnia przekonywała się coraz bardziej, że odejście męża miało aspekt wielowymiarowy i nie chodziło tylko o rozpad związku, ale także kłopoty w życiu zawodowym, rodzinnym i najzwyklejsze zrobienie z niej idiotki. Bezsilność, z jaką Stevie musiała się mierzyć, doprowadzała ją do wrzenia, a negatywne emocje znajdowały ujście w postaci łez - tak było i tym razem, gdy z nieoczekiwanej strony nadszedł kolejny cios.
Nie miała jednak szansy na reakcję, bo do drzwi ktoś zapukał, a już po chwili pojawił się w nich Anthony. Na jego widok Hargrove po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się szczerze, choć wciąż dość niemrawo.
- Wchodź, wchodź - zaprosiła go do środka, próbując rękawem wytrzeć pojawiające się w kąciku oka łzy - Dziękuję za kawę, co ja bym bez ciebie zrobiła.
Wchodząc do pracy nie pomyślała nawet o przygotowaniu czegoś dla siebie, a teraz aromatyczny zapach powoli opanowywał pomieszczenie i zrobiło się tak jakoś spokojniej i przytulniej. Warren najwyraźniej lepiej od niej wiedział, czego jej potrzeba, a to wywołało jakąś dziwną falę wyrzutów sumienia u Stevie. Nie lubiła być słaba. To przecież ona miała dbać o wszystkich, pytać o samopoczucie, pocieszać w ciężkich sytuacjach, być oparciem i po prostu kimś, na kim można było polegać.
- Właśnie patrzę na wiadomość od nich - przyznała słabym głosem, bo na samą myśl o kolejnej wtopie robiło jej się niedobrze - Nie wiem, jakim cudem mamy dług nawet w hurtowni mięsa, ale najwyraźniej tak długo jesteśmy już pod kreską, że niczego nie będą nam dowozić. Przeproszę ich natychmiast, spróbuję to odkręcić - przeniosła wzrok z jego twarzy na ekran laptopa i spróbowała szybko wstukać odpowiedź, ale zawiesiła się w pół zdania.
Chwyciła filiżankę, upiła dwa łyki i odstawiła ją na biurko drżącą dłonią. Przy Ruby potrafiła grać w pozory, a przy Tonym już dłużej nie mogła.
- Nie wierzę, że za każdym razem, gdy uda nam się naprawić jeden błąd Joe, pojawiają się trzy kolejne. Jak długo jeszcze mamy tak funkcjonować? - głos jej się łamał, zagryzła więc wargi, by więcej żali nie wydostało się na światło dzienne.
anthony t. warren
ness
Nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy.
-
you know where you are with - floor collapsing, falling, bouncing back and one day, I am gonna grow wings,
a chemical reactionnieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Anthony od początku wiedział, że nie będzie to łatwe spotkanie. Kiedy wchodził do biura, niósł ze sobą nie tylko filiżankę kawy, ale i coś, co od dawna starał się ukrywać pod warstwami spokoju - troskę, której nie potrafił od siebie odciąć. Powietrze w środku miało ciężar zbyt duży jak na tak małe pomieszczenie; jakby każda kartka papieru, każdy nieopłacony rachunek dokładały swoją cegłę do muru, którego ona nie była w stanie już przeskoczyć. Patrzył na Stevie i dostrzegał to, czego inni woleliby nie widzieć: drżenie jej dłoni, gdy sięgała po kawę, pospieszne poprawianie wilgoci w kąciku oka, ten krótki, niepewny uśmiech, którym próbowała przykryć pęknięcie. Dla świata - kobieta, która walczy. Dla niego - ktoś, kto po prostu tonął i nie chciał, by ktokolwiek to zauważył.
Nie cierpiał tego uczucia. Widział już wielu ludzi złamanych ciężarem cudzych błędów, ale tu nie chodziło o przypadkową osobę. To była ona. I choć nigdy nie zamierzał się przyznawać, gniew narastał w nim za każdym razem, gdy na własne oczy obserwował echo Joe - jego nieobecność była bardziej dotkliwa niż sama obecność kiedykolwiek mogła być. Dobrze pamiętał ich młodzieńcze lata, te wszystkie marzenia i cele. Był zdumiony jak siła ich przyjaźni pomagała przebrnąć przez najgorsze czasy - w tym te nastoletnie, w których człowiek poszukuje własnej tożsamości, smakuje różnych aspektów życia po raz pierwszy. Przez większość swojego czasu był pewien, że Joe jest jego stałą, a ich przyjaźń nierozerwalną więzią. Że któregoś dnia, będą patrzeć na swoje wnuki goniące po ogrodzie i ze szklanką zimnego whisky wspominać życie - to dobiegające nieubłaganie do końca. Brał go za pewnik - jako swojego przyjaciela, brata. Tymczasem miał wrażenie, jakby człowiek, który był nieodłącznym elementem układanki jego życia, był kimś obcym - kimś, kogo tak naprawdę nigdy nie znał, nie lubił i nie szanował. Bóg mu świadkiem, że gdyby teraz w drzwiach stanął były mąż Stevie, Tony'ego policja wyprowadzałaby z lokalu siłą, najpewniej z kajdankami na nadgarstkach. Joe był dla niego już nic nie wart i od dnia, w którym wyjawił swoje żale - jak czas pokazuje: częściowe - Warren poprzysiągł sobie dołożyć wszelkich starań by nie odbiły się na Stevie, a przede wszystkim Ruby. Niestety skutek jego działań był marny. Joe pozostawił po sobie wiele niespodzianek.
Patrzył na nią uważnie; jak siedziała przy biurku, otoczona dokumentami, jakby próbowała utrzymać chaos pod kontrolą samą wolą. On wiedział, że w tej walce każdy dzień wyglądał tak samo - gaszenie pożarów, które nie miały końca. I wiedział, że zbyt długo udawała, że daje sobie radę. Tony nigdy nie był człowiekiem wielkich słów. Miał świadomość, że każde zdanie można wypolerować do granic banału, a jej nie wolno było dawać pustych obietnic. Dlatego milczał. Obserwował. Z każdym kolejnym drżeniem jej głosu czuł, jak coraz mocniej wbija się w niego to poczucie niesprawiedliwości - jak długo jeszcze będzie musiała nosić na barkach winy, których sama nie popełniła?
Zrobił krok do przodu. Potem drugi. Oparł dłoń na stosie papierów, nie po to, by je uporządkować, lecz by ją zatrzymać - ten szalony rytm, który narzucała sobie, by nie pozwolić, by cisza stała się zbyt głośna. Poczuł ciepło jej obecności, jej chaosu, i wiedział, że jeśli teraz nic nie powie, jeśli zostawi ją samą w tej przestrzeni, to tylko pogłębi jej samotność.
– To się nie skończy zbyt szybko – Powiedział w końcu. Głos miał niski, równy, jakby każde słowo ważył, zanim je wypuścił. – Ale nie jesteś z tym sama.
Jego twarz wykrzywił lekki półuśmiech, może nieco nieporęczny i na siłę starający się przekonać do słów, które przed chwilą padły. Dłonią przeczesał krótkie, jasne włosy i zatrzymał w płucach na chwilę powietrze. Wiedział co musi zrobić.
— Zrobimy tak... — Zaczął, przechodząc za biurko i stając obok niej. Spojrzał w ekran komputera nie pytając jej o zgodę. Oparł się na wyprostowanych ramionach, a palcami zastukał w blat stołu. — Mam trochę oszczędności, więc puszczę przelew do hurtowni na spłatę zadłużenia. Zadzwoń do nich i przekaż, że wyślemy mailem potwierdzenie zapłaty i żeby odblokowali nas jak najszybciej to możliwe — Wyjaśnił, spoglądając na wiadomość, która dobiła gwóźdź do trumny. Po chwili odwrócił głowę w jej stronę, ponownie uśmiechnął się i lekko skinął głową. — Damy radę.
Potem już tylko patrzył. Obserwował, jak powoli dociera do niej sens jego słów, choć nie wymagał od razu odpowiedzi. Wiedział też, że może próbować protestować, ale... prawdopodobnie nie było innego, lepszego wyjścia.
Stevie Hargrove
Nie cierpiał tego uczucia. Widział już wielu ludzi złamanych ciężarem cudzych błędów, ale tu nie chodziło o przypadkową osobę. To była ona. I choć nigdy nie zamierzał się przyznawać, gniew narastał w nim za każdym razem, gdy na własne oczy obserwował echo Joe - jego nieobecność była bardziej dotkliwa niż sama obecność kiedykolwiek mogła być. Dobrze pamiętał ich młodzieńcze lata, te wszystkie marzenia i cele. Był zdumiony jak siła ich przyjaźni pomagała przebrnąć przez najgorsze czasy - w tym te nastoletnie, w których człowiek poszukuje własnej tożsamości, smakuje różnych aspektów życia po raz pierwszy. Przez większość swojego czasu był pewien, że Joe jest jego stałą, a ich przyjaźń nierozerwalną więzią. Że któregoś dnia, będą patrzeć na swoje wnuki goniące po ogrodzie i ze szklanką zimnego whisky wspominać życie - to dobiegające nieubłaganie do końca. Brał go za pewnik - jako swojego przyjaciela, brata. Tymczasem miał wrażenie, jakby człowiek, który był nieodłącznym elementem układanki jego życia, był kimś obcym - kimś, kogo tak naprawdę nigdy nie znał, nie lubił i nie szanował. Bóg mu świadkiem, że gdyby teraz w drzwiach stanął były mąż Stevie, Tony'ego policja wyprowadzałaby z lokalu siłą, najpewniej z kajdankami na nadgarstkach. Joe był dla niego już nic nie wart i od dnia, w którym wyjawił swoje żale - jak czas pokazuje: częściowe - Warren poprzysiągł sobie dołożyć wszelkich starań by nie odbiły się na Stevie, a przede wszystkim Ruby. Niestety skutek jego działań był marny. Joe pozostawił po sobie wiele niespodzianek.
Patrzył na nią uważnie; jak siedziała przy biurku, otoczona dokumentami, jakby próbowała utrzymać chaos pod kontrolą samą wolą. On wiedział, że w tej walce każdy dzień wyglądał tak samo - gaszenie pożarów, które nie miały końca. I wiedział, że zbyt długo udawała, że daje sobie radę. Tony nigdy nie był człowiekiem wielkich słów. Miał świadomość, że każde zdanie można wypolerować do granic banału, a jej nie wolno było dawać pustych obietnic. Dlatego milczał. Obserwował. Z każdym kolejnym drżeniem jej głosu czuł, jak coraz mocniej wbija się w niego to poczucie niesprawiedliwości - jak długo jeszcze będzie musiała nosić na barkach winy, których sama nie popełniła?
Zrobił krok do przodu. Potem drugi. Oparł dłoń na stosie papierów, nie po to, by je uporządkować, lecz by ją zatrzymać - ten szalony rytm, który narzucała sobie, by nie pozwolić, by cisza stała się zbyt głośna. Poczuł ciepło jej obecności, jej chaosu, i wiedział, że jeśli teraz nic nie powie, jeśli zostawi ją samą w tej przestrzeni, to tylko pogłębi jej samotność.
– To się nie skończy zbyt szybko – Powiedział w końcu. Głos miał niski, równy, jakby każde słowo ważył, zanim je wypuścił. – Ale nie jesteś z tym sama.
Jego twarz wykrzywił lekki półuśmiech, może nieco nieporęczny i na siłę starający się przekonać do słów, które przed chwilą padły. Dłonią przeczesał krótkie, jasne włosy i zatrzymał w płucach na chwilę powietrze. Wiedział co musi zrobić.
— Zrobimy tak... — Zaczął, przechodząc za biurko i stając obok niej. Spojrzał w ekran komputera nie pytając jej o zgodę. Oparł się na wyprostowanych ramionach, a palcami zastukał w blat stołu. — Mam trochę oszczędności, więc puszczę przelew do hurtowni na spłatę zadłużenia. Zadzwoń do nich i przekaż, że wyślemy mailem potwierdzenie zapłaty i żeby odblokowali nas jak najszybciej to możliwe — Wyjaśnił, spoglądając na wiadomość, która dobiła gwóźdź do trumny. Po chwili odwrócił głowę w jej stronę, ponownie uśmiechnął się i lekko skinął głową. — Damy radę.
Potem już tylko patrzył. Obserwował, jak powoli dociera do niej sens jego słów, choć nie wymagał od razu odpowiedzi. Wiedział też, że może próbować protestować, ale... prawdopodobnie nie było innego, lepszego wyjścia.
Stevie Hargrove
-
Let me hold your hand and dance 'round and 'round the flames in front of us, dust to dust.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Była dumnym, ale całkiem racjonalnym człowiekiem, dlatego w obliczu największego kryzysu nie bała się prosić o pomoc ludzi, którzy byli jej najbliżsi. Pomoc ze strony rodzeństwa przyjęła z wdzięcznością, jednak ta od rodziców okupiona była trudnościami, których mogła się spodziewać. Siłą rzeczy musiała oddać część kontroli nad własnym życiem i dopiero po fakcie zorientowała się, jak bardzo jej to ciąży. W zamian za pomoc przy Ruby nie oczekiwali niczego, jednak zaczęli dokładać swoje trzy grosze do jej wychowania - głośno zastanawiali się, czy jej przedszkole jest na pewno najlepsze, czy pora spania jest właściwa, dieta odpowiednio bogata i dlaczego Stevie kupiła jej ten paskudny, brokatowy plecak, skoro zrobiony jest z najtańszego plastiku? Hargrove zaciskała zęby, bo wiedziała, że im szybciej uporządkuje swoje życie, tym szybciej będzie mogła się cieszyć względną wolnością, ale przez to wszystko zaczęła budować dookoła siebie mur, który innym ciężko było przeskoczyć.
Szalenie doceniała to, że Anthony nieustannie ją wspierał. Nie tylko w słowach, ale - co ważniejsze - w codziennych gestach. Jego postawa sprawiała, że Stevie nie była w tym wszystkim sama i wiedziała, że restauracja prędzej czy później stanie na nogi. Nie była jednak pewna, czy jej samej uda się to zrobić.
Przez wiele lat funkcjonowała w parze i chociaż po zostaniu żoną i matką nie utraciła swojej tożsamości (a przynajmniej tak jej się wydawało), po prostu przyzwyczaiła się, że obok niej zawsze znajduje się ktoś, na kim mogła polegać. Po nieoczekiwanym rozstaniu całą swoją miłość przelała na Ruby, ale sama czuła się dziwnie niekompletna - chociaż w kierunku męża nie odczuwała już niczego pozytywnego, trudno jej było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Warren był wsparciem, którego nie oczekiwała, ale przyjmowała z dużą dozą wdzięczności i odrobiną rezerwy. Trio zamieniło się w duet, a emocje spotęgowały się do tego stopnia, że Stevie często miała mętlik w głowie. W teorii wiedziała, że Tony także stracił kogoś ważnego i jego życie zawodowe również przyjęło ogromny cios, a jednocześnie zastanawiała się, czy przeczuwał coś wcześniej? W końcu znał Joe dłużej, być może także lepiej. Wdzięczność, przywiązanie i sympatia mieszały się z wątpliwościami, a po dodaniu uszczerbku na pewności siebie, który Hargrove niedawno zaliczyła, po prostu bała się zapytać mężczyznę wprost.
Obserwowała, jak podchodzi bliżej, ale jego obecność niosła ze sobą spokój i ukojenie nawet mimo tego chaosu, który panoszył się w głowie Stevie. Wierzyła, gdy powiedział, że nie jest z tym wszystkim sama, bo przecież nigdy jej na tym polu nie zawiódł. Nie on.
Zabrakło jej słów, więc po prostu spojrzała na niego i wyciągnęła rękę, by krótko uścisnąć jego dłoń. Był to na razie jedyny gest, na jaki mogła się zdobyć bez kompletnego rozklejenia się tu i teraz.
Delikatnie odsunęła się na krześle, by Anthony miał lepszy dostęp do biurka i komputera; naturalnie pozwalała przejąć mu kontrolę w kwestii, w której sama nie miała już siły walczyć.
- Nie musisz tego robić - powiedziała słabo - Możemy jeszcze do nich napisać, oburzyć się, że nie korespondowali z nami oficjalnie tylko prywatnie z Joe, może trochę ich postraszyć? George wciąż jeszcze coś znaczy, muszą wiedzieć, że na ich miejsce pewnie mamy innych dostawców - musiałaby się za nimi rozejrzeć, ale to wszystko byłoby do zrobienia.
Oznaczałoby pewnie dłuższą, bardziej najeżoną negatywnymi emocjami drogę, ale bez uszczerbku dla portfela Warrena.
Przez chwilę po prostu patrzyła mu w oczy, jakby szukała w nich odpowiedzi na pytania, których bała się zadać.
Damy radę.
- Wiem. Bo tylko dzięki tobie jeszcze się nie rozsypałam. Jakim cudem ty się trzymasz? - pokręciła głową z niedowierzaniem, nie spuszczając wzroku z mężczyzny stojącego obok.
anthony t. warren
Szalenie doceniała to, że Anthony nieustannie ją wspierał. Nie tylko w słowach, ale - co ważniejsze - w codziennych gestach. Jego postawa sprawiała, że Stevie nie była w tym wszystkim sama i wiedziała, że restauracja prędzej czy później stanie na nogi. Nie była jednak pewna, czy jej samej uda się to zrobić.
Przez wiele lat funkcjonowała w parze i chociaż po zostaniu żoną i matką nie utraciła swojej tożsamości (a przynajmniej tak jej się wydawało), po prostu przyzwyczaiła się, że obok niej zawsze znajduje się ktoś, na kim mogła polegać. Po nieoczekiwanym rozstaniu całą swoją miłość przelała na Ruby, ale sama czuła się dziwnie niekompletna - chociaż w kierunku męża nie odczuwała już niczego pozytywnego, trudno jej było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Warren był wsparciem, którego nie oczekiwała, ale przyjmowała z dużą dozą wdzięczności i odrobiną rezerwy. Trio zamieniło się w duet, a emocje spotęgowały się do tego stopnia, że Stevie często miała mętlik w głowie. W teorii wiedziała, że Tony także stracił kogoś ważnego i jego życie zawodowe również przyjęło ogromny cios, a jednocześnie zastanawiała się, czy przeczuwał coś wcześniej? W końcu znał Joe dłużej, być może także lepiej. Wdzięczność, przywiązanie i sympatia mieszały się z wątpliwościami, a po dodaniu uszczerbku na pewności siebie, który Hargrove niedawno zaliczyła, po prostu bała się zapytać mężczyznę wprost.
Obserwowała, jak podchodzi bliżej, ale jego obecność niosła ze sobą spokój i ukojenie nawet mimo tego chaosu, który panoszył się w głowie Stevie. Wierzyła, gdy powiedział, że nie jest z tym wszystkim sama, bo przecież nigdy jej na tym polu nie zawiódł. Nie on.
Zabrakło jej słów, więc po prostu spojrzała na niego i wyciągnęła rękę, by krótko uścisnąć jego dłoń. Był to na razie jedyny gest, na jaki mogła się zdobyć bez kompletnego rozklejenia się tu i teraz.
Delikatnie odsunęła się na krześle, by Anthony miał lepszy dostęp do biurka i komputera; naturalnie pozwalała przejąć mu kontrolę w kwestii, w której sama nie miała już siły walczyć.
- Nie musisz tego robić - powiedziała słabo - Możemy jeszcze do nich napisać, oburzyć się, że nie korespondowali z nami oficjalnie tylko prywatnie z Joe, może trochę ich postraszyć? George wciąż jeszcze coś znaczy, muszą wiedzieć, że na ich miejsce pewnie mamy innych dostawców - musiałaby się za nimi rozejrzeć, ale to wszystko byłoby do zrobienia.
Oznaczałoby pewnie dłuższą, bardziej najeżoną negatywnymi emocjami drogę, ale bez uszczerbku dla portfela Warrena.
Przez chwilę po prostu patrzyła mu w oczy, jakby szukała w nich odpowiedzi na pytania, których bała się zadać.
Damy radę.
- Wiem. Bo tylko dzięki tobie jeszcze się nie rozsypałam. Jakim cudem ty się trzymasz? - pokręciła głową z niedowierzaniem, nie spuszczając wzroku z mężczyzny stojącego obok.
anthony t. warren
ness
Nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy.
-
you know where you are with - floor collapsing, falling, bouncing back and one day, I am gonna grow wings,
a chemical reactionnieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Słuchał jej w milczeniu, a każde kolejne słowo Stevie uderzało w niego ciężarem, którego nie sposób było zignorować - nawet jeśli słowa nie dotyczyły tego, co kotłowało się w jej głowie. Nie musiała mówić głośno o tym, jak bardzo jest zmęczona, jak bardzo próbuje utrzymać się na powierzchni - widział to w sposobie w jaki unosiła ramiona, jak zaciskała palce na kubku z kawą, jak czasami dłużej niż trzeba zatrzymywała wzrok na pustce. A jednak, kiedy teraz wyciągnęła do niego rękę, tak zwyczajnym, prostym gestem, poczuł coś więcej niż tylko jej wdzięczność. Poczuł echo tego samego uczucia, które towarzyszyło mu lata temu, gdy po raz pierwszy ją zobaczył. Wtedy nie sięgnął po więcej. Nie miał odwagi, a potem uznał, że nie ma prawa - Joe był szczęśliwy, a on zawsze stawiał lojalność ponad pragnienia. Zamknął to w sobie, schował głęboko i nauczył się patrzeć na Stevie inaczej: jak na przyjaciółkę, powierniczkę, a później matkę jego chrześnicy. A jednak czasami, zupełnie nieproszony, wracał tamten błysk - spojrzenia wymieniane ponad czyimś ramieniem, milczące porozumienie w zatłoczonej kuchni restauracji, odczuwalne napięcie, które oboje ignorowali dla dobra ich wspólnego świata.
Teraz, gdy czuł jej dłoń na swojej, gdy widział w jej oczach chaos, którego nie potrafiła ubrać w słowa, cała ta historia wracała jak fala. Nie w postaci pożądania czy rozpaczy, ale jako coś głębszego - świadomość, że mimo wszystkiego, co się wydarzyło, on nadal stoi obok niej. Zawsze stał.
— Stevie… — Zaczął, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Chciał powiedzieć, że poradzi sobie z dostawcami, że ona nie musi się tym martwić, że zajmie się wszystkim, choćby musiał wyrwać to własnymi rękami z systemu, który ich teraz dławił. Ale patrząc na nią, na to, jak bardzo potrzebowała usłyszeć coś więcej niż chłodne zapewnienie o planie działania, zrozumiał, że chodzi o coś innego.
Przesunął kciukiem po jej dłoni, bardzo delikatnie, jakby bał się, że ten gest mógłby być zbyt intymny, a zarazem nie umiał go sobie odmówić. Nieczęsto pozwalał sobie na takie drobiazgi, ale tym razem wydawało się to konieczne.[/akapit\
— Trzymam się… bo chcę. Bo muszę — Przerwał ciszę, wiedząc, że na nic zdadzą się ckliwe słówka. Wiedział, że Stevie ceniła sobie szczerość. — Nie dla restauracji, a dla ciebie. Dla Ruby — Wypowiadając te słowa, nie odwracał wzroku, chciał, żeby zrozumiała ich wagę. Nie było w nich fałszu ani zbędnego patosu, jedynie szczera deklaracja mężczyzny, który zawsze brał na siebie więcej, niż powinien.
Ruby. Sama myśl o niej sprawiała, że w gardle narastała mu dziwna, bolesna tkliwość. Była dla niego jak własna krew; dziewczynka, którą trzymał w ramionach, gdy jeszcze nie umiała utrzymać głowy. Jego chrześnica, jego światełko. Nie mógł pozwolić, by coś zniszczyło jej świat - a to znaczyło, że musiał trzymać na nogach Stevie. I siebie.
Spojrzał na ekran komputera, jakby chciał znaleźć w nim odskocznię, coś, co pozwoli oderwać się od jej spojrzenia, ale zaraz wrócił wzrokiem do niej. Wiedział, że to, co mówiła o walce z dostawcami, o ewentualnych zastępstwach, było próbą odwrócenia uwagi. Jej sposób na to, by poczuć, że jeszcze ma kontrolę. Ale on widział zmęczenie, które w niej narastało i wiedział, że ta bitwa nie może być tylko jej.
— Wiem, że chciałabyś sama, że próbujesz… ale czasem trzeba pozwolić komuś przejąć część ciężaru — Stwierdził, tonem spokojnym, bez cienia oskarżenia. — A ja… ja to zrobię. Tylko pozwól mi na to.
Przez moment cisza między nimi była gęsta, niemal namacalna. Tony miał wrażenie, że gdyby sięgnął ręką, mógłby ją rozgarnąć jak dym. Nie wiedział, co Stevie myśli naprawdę, co kryje pod wdzięcznością i tym nieustannym „damy radę”. Nie był pewien, czy chce to wiedzieć, bo odpowiedź mogłaby zburzyć ten kruchy spokój, który zbudowali między sobą po odejściu Joe.
Ale jedno wiedział na pewno - że niezależnie od tego, ile jeszcze razy będzie musiał powtarzać jej, że nie jest sama, zrobi to. Będzie powtarzał, aż w końcu w to uwierzy.
Oparł się lekko o biurko, obniżając głos. — Prawda jest taka, że nie zawsze się trzymam. Ale kiedy patrzę na ciebie… — Zawahał się, zaciskając wargi w cienką linię. — …to wiem, że nie mogę się rozpaść. Bo jeśli ja to zrobię, to kto wtedy zostanie?
Mówiąc to nieświadomie zacisnął nieco mocniej jej dłoń. Nie było w tym nic romantycznego, żadnej niepotrzebnej deklaracji - tylko prawda człowieka, który od lat nosił w sobie zbyt wiele. I który, paradoksalnie, czuł się silniejszy nie wtedy, gdy był sam, ale gdy mógł być podporą dla kogoś innego. Nie potrzebował odpowiedzi. Wystarczyło, że była obok.
Stevie Hargrove
Teraz, gdy czuł jej dłoń na swojej, gdy widział w jej oczach chaos, którego nie potrafiła ubrać w słowa, cała ta historia wracała jak fala. Nie w postaci pożądania czy rozpaczy, ale jako coś głębszego - świadomość, że mimo wszystkiego, co się wydarzyło, on nadal stoi obok niej. Zawsze stał.
— Stevie… — Zaczął, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Chciał powiedzieć, że poradzi sobie z dostawcami, że ona nie musi się tym martwić, że zajmie się wszystkim, choćby musiał wyrwać to własnymi rękami z systemu, który ich teraz dławił. Ale patrząc na nią, na to, jak bardzo potrzebowała usłyszeć coś więcej niż chłodne zapewnienie o planie działania, zrozumiał, że chodzi o coś innego.
Przesunął kciukiem po jej dłoni, bardzo delikatnie, jakby bał się, że ten gest mógłby być zbyt intymny, a zarazem nie umiał go sobie odmówić. Nieczęsto pozwalał sobie na takie drobiazgi, ale tym razem wydawało się to konieczne.[/akapit\
— Trzymam się… bo chcę. Bo muszę — Przerwał ciszę, wiedząc, że na nic zdadzą się ckliwe słówka. Wiedział, że Stevie ceniła sobie szczerość. — Nie dla restauracji, a dla ciebie. Dla Ruby — Wypowiadając te słowa, nie odwracał wzroku, chciał, żeby zrozumiała ich wagę. Nie było w nich fałszu ani zbędnego patosu, jedynie szczera deklaracja mężczyzny, który zawsze brał na siebie więcej, niż powinien.
Ruby. Sama myśl o niej sprawiała, że w gardle narastała mu dziwna, bolesna tkliwość. Była dla niego jak własna krew; dziewczynka, którą trzymał w ramionach, gdy jeszcze nie umiała utrzymać głowy. Jego chrześnica, jego światełko. Nie mógł pozwolić, by coś zniszczyło jej świat - a to znaczyło, że musiał trzymać na nogach Stevie. I siebie.
Spojrzał na ekran komputera, jakby chciał znaleźć w nim odskocznię, coś, co pozwoli oderwać się od jej spojrzenia, ale zaraz wrócił wzrokiem do niej. Wiedział, że to, co mówiła o walce z dostawcami, o ewentualnych zastępstwach, było próbą odwrócenia uwagi. Jej sposób na to, by poczuć, że jeszcze ma kontrolę. Ale on widział zmęczenie, które w niej narastało i wiedział, że ta bitwa nie może być tylko jej.
— Wiem, że chciałabyś sama, że próbujesz… ale czasem trzeba pozwolić komuś przejąć część ciężaru — Stwierdził, tonem spokojnym, bez cienia oskarżenia. — A ja… ja to zrobię. Tylko pozwól mi na to.
Przez moment cisza między nimi była gęsta, niemal namacalna. Tony miał wrażenie, że gdyby sięgnął ręką, mógłby ją rozgarnąć jak dym. Nie wiedział, co Stevie myśli naprawdę, co kryje pod wdzięcznością i tym nieustannym „damy radę”. Nie był pewien, czy chce to wiedzieć, bo odpowiedź mogłaby zburzyć ten kruchy spokój, który zbudowali między sobą po odejściu Joe.
Ale jedno wiedział na pewno - że niezależnie od tego, ile jeszcze razy będzie musiał powtarzać jej, że nie jest sama, zrobi to. Będzie powtarzał, aż w końcu w to uwierzy.
Oparł się lekko o biurko, obniżając głos. — Prawda jest taka, że nie zawsze się trzymam. Ale kiedy patrzę na ciebie… — Zawahał się, zaciskając wargi w cienką linię. — …to wiem, że nie mogę się rozpaść. Bo jeśli ja to zrobię, to kto wtedy zostanie?
Mówiąc to nieświadomie zacisnął nieco mocniej jej dłoń. Nie było w tym nic romantycznego, żadnej niepotrzebnej deklaracji - tylko prawda człowieka, który od lat nosił w sobie zbyt wiele. I który, paradoksalnie, czuł się silniejszy nie wtedy, gdy był sam, ale gdy mógł być podporą dla kogoś innego. Nie potrzebował odpowiedzi. Wystarczyło, że była obok.
Stevie Hargrove
-
Let me hold your hand and dance 'round and 'round the flames in front of us, dust to dust.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Gdyby to nie ona, a ktoś jej bliski, znalazł się w tej sytuacji, Stevie pospieszyłaby na ratunek nie zastanawiając się dwa razy. Rzuciłaby wszystko, by pomóc przyjacielowi w potrzebie i odsunęłaby na bok swoje troski, skupiając się na udzielaniu wsparcia. Jeszcze kilka tygodni temu przyjeżdżała do restauracji w znakomitym humorze, chętnie gawędziła z pracownikami, a po godzinach zostawała nie po to, by jakimś cudem dopiąć budżet, ale dlatego, że zagadała się przy wyjściu, zaśmiewając w głos z najnowszych plotek. A teraz miała wrażenie, że stała się tylko cieniem samej siebie, zgorzkniałą istotą czerpiącą energię od innych i nie dającą niczego w zamian.
Ciężar irracjonalnych wyrzutów sumienia przygniatał ją, ale właśnie w tym momencie poczuła, że ktoś zauważył stan, w jakim się znajdowała. Anthony dostrzegł to, czego nie widzieli inni i starał się pomóc nie przekraczając granic, które wcześniej urosły między nimi samoistnie. Wdzięczność była zbyt małym słowem, ale Stevie nie umiała inaczej nazwać tego, co czuła. Nie mogła uwierzyć, że ktoś mógłby uznać za priorytet nie tylko ją, ale także Ruby.
Próbowała jakoś utrzymać pozory, spokojnie spojrzeć w podzięce na mężczyznę stojącego obok, ale natłok emocji wreszcie ją pokonał. Mruganiem usiłowała powstrzymać napływające do oczu łzy, ale musiała wyglądać komicznie.
- Tony… - zaczęła, ale głos złamał jej się w połowie słowa i dalej słychać już było tylko pomieszanie szlochu z jękiem.
Nie wiedziała, czy powinna wstać i go uścisnąć, czy zostać na miejscu i zasłonić oczy ręką, czy pozwolić łzom płynąć swobodnie, więc w tym całym zamieszaniu po prostu schowała twarz w dłoniach i oparła się czołem o Warrena. Nie minęło kilka sekund, a rozpłakała się na dobre; ramiona trzęsły jej się delikatnie z każdym kolejnym szlochem, ale nie próbowała już kontrolować swojej reakcji. Czuła, że musi się wypłakać i miała przy sobie kogoś, przed kim nie musiała się wstydzić.
- Pozwalam ci. Ufam ci - gdy pierwsza fala rozpaczy minęła, Stevie pociągała nosem próbując złożyć zdanie - Ale nie umiem przestać myśleć, że to wszystko moja wina.
Przeczuwała, że mężczyzna za chwilę ruszy z kontrargumentami, że wcale tak nie było, dlatego pospieszyła z tłumaczeniem, choć w obecnym stanie trudno jej było ubrać swoje uczucia w mądre słowa.
- Wiem, że to nie ja narobiłam długów, ale dlaczego nie domyśliłam się wcześniej, że coś jest nie tak? Jak mogłam być taka ślepa? Może gdybym coś przeczuwała, udałoby się zapobiec połowie kłopotów? Tony, to mi nie daje spać, więc chcę za wszelką cenę wyprostować wszystko sama, bo czuję się tak cholernie winna… - dawno przed nikim nie obnażyła się tak bardzo, ale czuła się swobodnie i bezpiecznie, ciągnęła więc swój mały monolog dalej - I wtedy ty mówisz i robisz dla mnie tyle, że każdy normalny człowiek latałby ze szczęścia nad ziemią, a ja po prostu nie mogę przestać czuć, że na to nie zasługuję.
Gdy zaczerwieniona twarz Stevie wreszcie wyłoniła się spomiędzy dłoni, jej oczy natychmiast odnalazły spojrzenie mężczyzny. Pozwalając jej się rozkleić być może nie zdawał sobie nawet sprawy, że jednocześnie pomagał Hargrove poskładać się od nowa.
- Musisz mi obiecać, że jeśli będziesz czuł, że się rozpadasz, to mi powiesz, bo ja wtedy zrobię wszystko… - obiecywała coraz bardziej zawzięcie, jakby przed chwilą wcale nie wypłakiwała mu się w koszulę - I jeszcze obiecaj, że będziesz się trzymał nie tylko dla nas, ale i dla siebie. Od czasu do czasu musisz być trochę samolubny.
Jej łzy zrobiły mokrą plamę na jego ubraniu, a Stevie mimowolnie dotknęła jej kciukiem, jakby to jakimś cudem miało pomóc się jej pozbyć.
anthony t. warren
Ciężar irracjonalnych wyrzutów sumienia przygniatał ją, ale właśnie w tym momencie poczuła, że ktoś zauważył stan, w jakim się znajdowała. Anthony dostrzegł to, czego nie widzieli inni i starał się pomóc nie przekraczając granic, które wcześniej urosły między nimi samoistnie. Wdzięczność była zbyt małym słowem, ale Stevie nie umiała inaczej nazwać tego, co czuła. Nie mogła uwierzyć, że ktoś mógłby uznać za priorytet nie tylko ją, ale także Ruby.
Próbowała jakoś utrzymać pozory, spokojnie spojrzeć w podzięce na mężczyznę stojącego obok, ale natłok emocji wreszcie ją pokonał. Mruganiem usiłowała powstrzymać napływające do oczu łzy, ale musiała wyglądać komicznie.
- Tony… - zaczęła, ale głos złamał jej się w połowie słowa i dalej słychać już było tylko pomieszanie szlochu z jękiem.
Nie wiedziała, czy powinna wstać i go uścisnąć, czy zostać na miejscu i zasłonić oczy ręką, czy pozwolić łzom płynąć swobodnie, więc w tym całym zamieszaniu po prostu schowała twarz w dłoniach i oparła się czołem o Warrena. Nie minęło kilka sekund, a rozpłakała się na dobre; ramiona trzęsły jej się delikatnie z każdym kolejnym szlochem, ale nie próbowała już kontrolować swojej reakcji. Czuła, że musi się wypłakać i miała przy sobie kogoś, przed kim nie musiała się wstydzić.
- Pozwalam ci. Ufam ci - gdy pierwsza fala rozpaczy minęła, Stevie pociągała nosem próbując złożyć zdanie - Ale nie umiem przestać myśleć, że to wszystko moja wina.
Przeczuwała, że mężczyzna za chwilę ruszy z kontrargumentami, że wcale tak nie było, dlatego pospieszyła z tłumaczeniem, choć w obecnym stanie trudno jej było ubrać swoje uczucia w mądre słowa.
- Wiem, że to nie ja narobiłam długów, ale dlaczego nie domyśliłam się wcześniej, że coś jest nie tak? Jak mogłam być taka ślepa? Może gdybym coś przeczuwała, udałoby się zapobiec połowie kłopotów? Tony, to mi nie daje spać, więc chcę za wszelką cenę wyprostować wszystko sama, bo czuję się tak cholernie winna… - dawno przed nikim nie obnażyła się tak bardzo, ale czuła się swobodnie i bezpiecznie, ciągnęła więc swój mały monolog dalej - I wtedy ty mówisz i robisz dla mnie tyle, że każdy normalny człowiek latałby ze szczęścia nad ziemią, a ja po prostu nie mogę przestać czuć, że na to nie zasługuję.
Gdy zaczerwieniona twarz Stevie wreszcie wyłoniła się spomiędzy dłoni, jej oczy natychmiast odnalazły spojrzenie mężczyzny. Pozwalając jej się rozkleić być może nie zdawał sobie nawet sprawy, że jednocześnie pomagał Hargrove poskładać się od nowa.
- Musisz mi obiecać, że jeśli będziesz czuł, że się rozpadasz, to mi powiesz, bo ja wtedy zrobię wszystko… - obiecywała coraz bardziej zawzięcie, jakby przed chwilą wcale nie wypłakiwała mu się w koszulę - I jeszcze obiecaj, że będziesz się trzymał nie tylko dla nas, ale i dla siebie. Od czasu do czasu musisz być trochę samolubny.
Jej łzy zrobiły mokrą plamę na jego ubraniu, a Stevie mimowolnie dotknęła jej kciukiem, jakby to jakimś cudem miało pomóc się jej pozbyć.
anthony t. warren
ness
Nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy.
-
you know where you are with - floor collapsing, falling, bouncing back and one day, I am gonna grow wings,
a chemical reactionnieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Znów milczał. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, lecz dlatego, że żadne słowa, jakie miał pod ręką, nie byłyby w stanie udźwignąć ciężaru, który spadł na Stevie. Patrzył na nią, gdy kryła twarz w dłoniach, gdy całe jej ciało drżało od szlochu, i miał wrażenie, że znalazł się na najtrudniejszej lekcji cierpliwości, jaką zadało mu życie. W kuchni potrafił działać błyskawicznie - wiedział, kiedy odwrócić stek, ile sekund pozostawić sos na ogniu, by osiągnąć perfekcję. A tutaj… tutaj jedyną recepturą była obecność. Tylko ona.
Chciał ją objąć, odgarnąć włosy z wilgotnej twarzy, wziąć na siebie część tego, co w niej pulsowało jak rana. Ale trzymał się w ryzach, nie pozwalając sobie na gest, który mógłby naruszyć kruche granice między nimi. Wiedział, że Stevie ufa mu teraz bardziej niż kiedykolwiek, i paradoksalnie to właśnie zaufanie zmuszało go do jeszcze większej ostrożności.
Kiedy usłyszał jej słowa — Pozwalam ci. Ufam ci — poczuł, jak coś w nim mięknie, jak napięcie z ostatnich tygodni ustępuje pod naporem świadomości, że nie zawiódł, że został dostrzeżony. A zaraz potem przyszły wyrzuty sumienia, jej własne, gorzkie, podszyte winą i lękiem. Słuchał, jak oskarża siebie za rzeczy, których nie mogła przewidzieć, i czuł, jak zaciska mu się gardło. Stevie zawsze była tą, która potrafiła rozświetlić przestrzeń, zagadać ciszę, przynieść oddech tam, gdzie robiło się zbyt duszno. A teraz patrzył na kobietę, która zdawała się gasnąć od środka, pod ciężarem spraw, których nigdy nie powinna nieść sama.
Chciał jej przerwać, zaprzeczyć, powiedzieć: To nie twoja wina, Stevie, nigdy nie była. Ale wiedział, że cokolwiek teraz powie mogłoby złamać ten moment otwartości. Więc pozwolił jej mówić, wylać z siebie to, co w niej buzowało. Czuł, jak każde zdanie wbija mu się w serce - zwłaszcza gdy usłyszał, że nie czuje, by zasługiwała na jego troskę. On zaś od lat nie potrafił zasłużyć na własne uczucia wobec niej.
Więc kiedy uniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały, Tony miał wrażenie, że czas stanął w miejscu. Nie widział w niej tamtej kobiety sprzed lat, która potrafiła jednym uśmiechem zawrócić mu w głowie. Widział przyjaciółkę, powierniczkę, matkę Ruby, kobietę, która rozpadła się właśnie w jego obecności, ale w tym rozpadzie pozwoliła mu być obok. To było coś więcej niż wszystkie ich wspólne rozmowy przez te lata. A potem Stevie zaczęła mówić o nim - z przejęciem, z determinacją, jakby jej własny ból zszedł na dalszy plan, byle tylko dać mu obietnicę. Musisz mi obiecać… - te słowa utkwiły mu w głowie i poczuł, że coś ściska mu żołądek. Nie był przyzwyczajony do tego, by ktoś stawiał jego dobro ponad własne. Nie był przyzwyczajony, by ktoś mówił mu, że ma prawo być choć trochę samolubny.Patrzył, jak jej palce odruchowo muskają wilgotną plamę na jego koszuli. Mógłby się roześmiać, powiedzieć coś lekko, by rozładować napięcie, ale nie zrobił tego. Zamiast tego wziął głęboki oddech, powoli, jakby musiał przygotować serce na to, by utrzymać ciężar obietnicy, której od niego żądała. Anthony wiedział jedno - nie pozwoli jej więcej iść przez to w pojedynkę. Może nie potrafił wymazać poczucia winy, które ją dręczyło, ale mógł być kimś, kto je uniesie razem z nią. Tak, jak od lat był przy Ruby, jak od lat pozostawał gdzieś w cieniu ich życia, wierny w tej milczącej lojalności, której nikt od niego nie wymagał, a którą sam złożył w sobie jako przysięgę. Nie powiedział od razu ani słowa. Bo czasem najważniejsze rzeczy nie rodzą się z języka, tylko z obecności. Więc stał przy niej - z koszulą mokrą od jej łez, z sercem ciężkim od niewypowiedzianych uczuć - i czekał, aż ona odzyska oddech. W końcu postanowił zabrać głos. Poczuł, że jeśli teraz nie odezwie się do niej, jeśli nie odpowie na ciężar, który mu powierzyła, to cała ta chwila rozpadnie się jak szkło. Głos miał chropowaty, niższy niż zwykle, jakby każde słowo musiało się przedrzeć przez to, co zalegało mu w gardle od lat.
— Stevie… — Zaczął, a jej imię samo w sobie zabrzmiało jak wyznanie. — Nie waż się mówić, że nie zasługujesz na troskę. Całe życie dajesz z siebie więcej, niż ktokolwiek inny. I to nie jest twoja wina… ani to, co się wydarzyło wtedy, ani to, co dzieje się teraz.
Przełknął ślinę, a w jego oczach błysnęło coś, czego nie potrafił już ukryć: — Obiecuję, że się nie cofnę. Nawet jeśli ty będziesz próbowała mnie odepchnąć. Nie zostawię cię z tym samej. Nigdy.
Stevie Hargrove
Chciał ją objąć, odgarnąć włosy z wilgotnej twarzy, wziąć na siebie część tego, co w niej pulsowało jak rana. Ale trzymał się w ryzach, nie pozwalając sobie na gest, który mógłby naruszyć kruche granice między nimi. Wiedział, że Stevie ufa mu teraz bardziej niż kiedykolwiek, i paradoksalnie to właśnie zaufanie zmuszało go do jeszcze większej ostrożności.
Kiedy usłyszał jej słowa — Pozwalam ci. Ufam ci — poczuł, jak coś w nim mięknie, jak napięcie z ostatnich tygodni ustępuje pod naporem świadomości, że nie zawiódł, że został dostrzeżony. A zaraz potem przyszły wyrzuty sumienia, jej własne, gorzkie, podszyte winą i lękiem. Słuchał, jak oskarża siebie za rzeczy, których nie mogła przewidzieć, i czuł, jak zaciska mu się gardło. Stevie zawsze była tą, która potrafiła rozświetlić przestrzeń, zagadać ciszę, przynieść oddech tam, gdzie robiło się zbyt duszno. A teraz patrzył na kobietę, która zdawała się gasnąć od środka, pod ciężarem spraw, których nigdy nie powinna nieść sama.
Chciał jej przerwać, zaprzeczyć, powiedzieć: To nie twoja wina, Stevie, nigdy nie była. Ale wiedział, że cokolwiek teraz powie mogłoby złamać ten moment otwartości. Więc pozwolił jej mówić, wylać z siebie to, co w niej buzowało. Czuł, jak każde zdanie wbija mu się w serce - zwłaszcza gdy usłyszał, że nie czuje, by zasługiwała na jego troskę. On zaś od lat nie potrafił zasłużyć na własne uczucia wobec niej.
Więc kiedy uniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały, Tony miał wrażenie, że czas stanął w miejscu. Nie widział w niej tamtej kobiety sprzed lat, która potrafiła jednym uśmiechem zawrócić mu w głowie. Widział przyjaciółkę, powierniczkę, matkę Ruby, kobietę, która rozpadła się właśnie w jego obecności, ale w tym rozpadzie pozwoliła mu być obok. To było coś więcej niż wszystkie ich wspólne rozmowy przez te lata. A potem Stevie zaczęła mówić o nim - z przejęciem, z determinacją, jakby jej własny ból zszedł na dalszy plan, byle tylko dać mu obietnicę. Musisz mi obiecać… - te słowa utkwiły mu w głowie i poczuł, że coś ściska mu żołądek. Nie był przyzwyczajony do tego, by ktoś stawiał jego dobro ponad własne. Nie był przyzwyczajony, by ktoś mówił mu, że ma prawo być choć trochę samolubny.Patrzył, jak jej palce odruchowo muskają wilgotną plamę na jego koszuli. Mógłby się roześmiać, powiedzieć coś lekko, by rozładować napięcie, ale nie zrobił tego. Zamiast tego wziął głęboki oddech, powoli, jakby musiał przygotować serce na to, by utrzymać ciężar obietnicy, której od niego żądała. Anthony wiedział jedno - nie pozwoli jej więcej iść przez to w pojedynkę. Może nie potrafił wymazać poczucia winy, które ją dręczyło, ale mógł być kimś, kto je uniesie razem z nią. Tak, jak od lat był przy Ruby, jak od lat pozostawał gdzieś w cieniu ich życia, wierny w tej milczącej lojalności, której nikt od niego nie wymagał, a którą sam złożył w sobie jako przysięgę. Nie powiedział od razu ani słowa. Bo czasem najważniejsze rzeczy nie rodzą się z języka, tylko z obecności. Więc stał przy niej - z koszulą mokrą od jej łez, z sercem ciężkim od niewypowiedzianych uczuć - i czekał, aż ona odzyska oddech. W końcu postanowił zabrać głos. Poczuł, że jeśli teraz nie odezwie się do niej, jeśli nie odpowie na ciężar, który mu powierzyła, to cała ta chwila rozpadnie się jak szkło. Głos miał chropowaty, niższy niż zwykle, jakby każde słowo musiało się przedrzeć przez to, co zalegało mu w gardle od lat.
— Stevie… — Zaczął, a jej imię samo w sobie zabrzmiało jak wyznanie. — Nie waż się mówić, że nie zasługujesz na troskę. Całe życie dajesz z siebie więcej, niż ktokolwiek inny. I to nie jest twoja wina… ani to, co się wydarzyło wtedy, ani to, co dzieje się teraz.
Przełknął ślinę, a w jego oczach błysnęło coś, czego nie potrafił już ukryć: — Obiecuję, że się nie cofnę. Nawet jeśli ty będziesz próbowała mnie odepchnąć. Nie zostawię cię z tym samej. Nigdy.
Stevie Hargrove
-
Let me hold your hand and dance 'round and 'round the flames in front of us, dust to dust.nieobecnośćniewątki 18+takzaimkiona/jejpostaćautor
Czasami milczenie wyrażało więcej, niż tysiąc słów, a obecność była ważniejsza od gorliwych zapewnień, za którymi nie zawsze kryło się działanie. I chociaż Stevie zazwyczaj była gadułą, tym razem żadne słowa nie przechodziły jej już przez gardło. Powiedziała, co leżało jej na sercu, a łzy popłynęły same, a mimo to nie czuła się wcale słabsza, niż jeszcze chwilę temu, wręcz przeciwnie. Fakt, że mogła obnażyć swoje największe słabości i zostać nie tylko wysłuchaną, ale i zrozumianą, znaczył dla niej bardzo wiele. Anthony nie musiał już nic mówić, bo Hargrove wiedziała, że po prostu ją dostrzegł. Ją i wszystko to, co leżało jej na sercu.
Nie przemyślała tego, co po chwili uczyniła, ale w obliczu wielkich emocji i narastających uczuć wszystko inne zeszło na dalszy plan. Hargrove podniosła się wreszcie ze swojego krzesła i objęła Warrena bez pytania czy zastanowienia. Ręce splotła za jego plecami, głowę położyła przy zgięciu obojczyka i schowała pod jego brodą zupełnie tak, jakby po prostu tam pasowała. Nie umiała inaczej wyrazić tego, jak bardzo była mu wdzięczna.
W takich momentach jej myśli nie mogły nie powędrować ku przeszłości i temu, co by było, gdyby. Los poplątał kiedyś ich ścieżki, a dziś Stevie zastanawiała się, czy gdyby wtedy bardziej zawalczyła o to, czego tak naprawdę pragnęła, być może nie staliby tutaj tylko jako wspólnicy i przyjaciele… a być może nie staliby wcale. Nie mogła zmienić przeszłości, ale czuła, że zrobi wszystko, by przyszłość na zawsze była powiązana z obecnością Anthony’ego.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mam cię po swojej stronie - jej głos był cichy, ale już się nie łamał, po szlochu nie było śladu.
Tworzyli drużynę, na dobre i na złe, a chociaż Hargrove przeszła ostatnio olbrzymi zawód i przeżyła zdradę to czuła, że akurat Warrenowi może zaufać. Co do niego nie miała żadnych wątpliwości.
Choć do dobrego nastroju wciąż jeszcze trochę jej brakowało, humor powoli powracał pomiędzy nich, dlatego Stevie odważyła się na żart, którym chciała nieco rozładować atmosferę, jaką sama wprowadziła.
- Musiałabym być głupia, by chcieć cię odepchnąć. Nie uwolnisz się ode mnie do samej grobowej deski, po osiemdziesiątce wylądujemy w tym samym domu spokojnej starości, gwarantuję ci to - z jej ust wymknęło się nawet coś na kształt śmiechu.
Odsunęła się wreszcie od mężczyzny, ale nie czuła się niezręcznie po swoim wybuchu czułości. Była osobą, dla której dotyk był oczywistym objawem sympatii, chociaż gdyby się tak zastanowić to Warren częściej niż inni stawał się obiektem jej uwagi - gdy debatowali nad sprawami restauracji często stawała w jego strefie komfortu, zaglądała mu przez ramię, dotykała przedramienia, chcąc zwrócić jego uwagę. Wcześniej nie przypisywała tym gestom szczególnego znaczenia, a dziś… wolała chyba jeszcze o tym nie myśleć.
Aby zająć czymś ręce, sięgnęła po kawę i upiła kolejny łyk.
- Dziękuję, że mogłam ci się wyżalić. I za wszystko, co powiedziałeś - chociaż jeszcze przed chwilą przechodziła prawdziwe załamanie nerwowe, teraz czuła się o wiele lżej i wracał jej nawet zapał do pracy.
anthony t. warren
Nie przemyślała tego, co po chwili uczyniła, ale w obliczu wielkich emocji i narastających uczuć wszystko inne zeszło na dalszy plan. Hargrove podniosła się wreszcie ze swojego krzesła i objęła Warrena bez pytania czy zastanowienia. Ręce splotła za jego plecami, głowę położyła przy zgięciu obojczyka i schowała pod jego brodą zupełnie tak, jakby po prostu tam pasowała. Nie umiała inaczej wyrazić tego, jak bardzo była mu wdzięczna.
W takich momentach jej myśli nie mogły nie powędrować ku przeszłości i temu, co by było, gdyby. Los poplątał kiedyś ich ścieżki, a dziś Stevie zastanawiała się, czy gdyby wtedy bardziej zawalczyła o to, czego tak naprawdę pragnęła, być może nie staliby tutaj tylko jako wspólnicy i przyjaciele… a być może nie staliby wcale. Nie mogła zmienić przeszłości, ale czuła, że zrobi wszystko, by przyszłość na zawsze była powiązana z obecnością Anthony’ego.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że mam cię po swojej stronie - jej głos był cichy, ale już się nie łamał, po szlochu nie było śladu.
Tworzyli drużynę, na dobre i na złe, a chociaż Hargrove przeszła ostatnio olbrzymi zawód i przeżyła zdradę to czuła, że akurat Warrenowi może zaufać. Co do niego nie miała żadnych wątpliwości.
Choć do dobrego nastroju wciąż jeszcze trochę jej brakowało, humor powoli powracał pomiędzy nich, dlatego Stevie odważyła się na żart, którym chciała nieco rozładować atmosferę, jaką sama wprowadziła.
- Musiałabym być głupia, by chcieć cię odepchnąć. Nie uwolnisz się ode mnie do samej grobowej deski, po osiemdziesiątce wylądujemy w tym samym domu spokojnej starości, gwarantuję ci to - z jej ust wymknęło się nawet coś na kształt śmiechu.
Odsunęła się wreszcie od mężczyzny, ale nie czuła się niezręcznie po swoim wybuchu czułości. Była osobą, dla której dotyk był oczywistym objawem sympatii, chociaż gdyby się tak zastanowić to Warren częściej niż inni stawał się obiektem jej uwagi - gdy debatowali nad sprawami restauracji często stawała w jego strefie komfortu, zaglądała mu przez ramię, dotykała przedramienia, chcąc zwrócić jego uwagę. Wcześniej nie przypisywała tym gestom szczególnego znaczenia, a dziś… wolała chyba jeszcze o tym nie myśleć.
Aby zająć czymś ręce, sięgnęła po kawę i upiła kolejny łyk.
- Dziękuję, że mogłam ci się wyżalić. I za wszystko, co powiedziałeś - chociaż jeszcze przed chwilą przechodziła prawdziwe załamanie nerwowe, teraz czuła się o wiele lżej i wracał jej nawet zapał do pracy.
anthony t. warren
ness
Nie steruj moją postacią, a na pewno się dogadamy.
-
you know where you are with - floor collapsing, falling, bouncing back and one day, I am gonna grow wings,
a chemical reactionnieobecnośćniewątki 18+takzaimkizaimkipostaćautor
Trwał w milczeniu, nie ruszając się ani o krok, kiedy Stevie uniosła się z krzesła i wplątała w jego ramiona tak naturalnie, jakby przez całe życie istniało dla niej tylko to jedno miejsce. Czuł ciężar jej głowy na swoim ramieniu, bicie serca przyspieszone jeszcze po płaczu, drżenie oddechu, który z wolna zaczynał się uspokajać. Wszystko w nim, od napiętych mięśni karku po powoli rozluźniające się dłonie, mówiło jedno: nie chciał, by ten moment minął. Nie odpowiedział od razu - wiedział, że słowa mogłyby to zepsuć, naruszyć delikatną równowagę chwili. Zamiast tego przymknął oczy, chłonąc ciepło, które od niej biło. Była dla niego kotwicą i przypomnieniem jednocześnie. Kotwicą, bo właśnie w takich gestach odnajdywał sens, gdy własne życie wymykało mu się spod kontroli. Przypomnieniem, bo nie potrafił pozbyć się myśli o tym, jak kiedyś patrzył na nią inaczej - zanim jej świat spleciony został z innym mężczyzną, zanim on sam uwikłał się w swoje wybory.
Słuchał jej słów, które wymknęły się w półuśmiechu, z tym cieniem lekkości, jakiego dawno mu brakowało. Dom spokojnej starości, wspólne starzenie się - brzmiało to jak żart, a jednocześnie utkwiło mu gdzieś głębiej, boleśnie prawdziwie. Nie potrafił się nie uśmiechnąć, choć był to uśmiech krótki, bardziej w oczach niż na ustach.
Kiedy odsunęła się, pozwolił jej, ale zrobił to z trudem, jakby puszczał coś, co miało dla niego większą wartość, niż chciałby się przyznać. Jego spojrzenie nie uciekło jednak ani na chwilę - zatrzymał je na niej, jakby próbował zapamiętać dokładnie ten moment: czerwone od łez oczy, ale już twardsze spojrzenie; głos wciąż cichy, ale z powracającą siłą.
— Stevie… — Odezwał się w końcu, tonem niskim, przygaszonym, jakby każde słowo ważył na języku. — Nie musisz mi dziękować. Nigdy. To, że jesteś tu, że się nie poddajesz… to ja powinienem dziękować, że mogę być obok ciebie.
Na chwilę urwał, szukając w sobie odwagi do wyznania, które cisnęło mu się na usta, ale które powstrzymał, nie chcąc rozbudzać tego, czego ona być może wcale nie chciała nazwać. Przesunął więc tylko dłonią po oparciu jej krzesła, jakby mimowolnie potrzebował zostawić choć ślad po tym dotyku. — A jeśli kiedyś poczujesz, że znowu ciężar jest zbyt duży… nie noś go sama. Nie musisz. Ja tu jestem. Na dobre i na złe — Uniósł lekko kącik ust, wciąż poważny, ale z czymś miękkim w spojrzeniu. — I żadna grobowa deska mnie stąd nie przegoni.
Zamilkł, pozwalając, by cisza znów zrobiła się ich sprzymierzeńcem. I choć jego własne serce waliło jak młot, na twarzy zachował spokój - tak, by mogła czerpać z niego siłę.
Powinien wyjść.
Tak, do dobry moment na opuszczenie jej biura.
Skinął krótko głową, a dłonie wcisnął w kieszenie spodni pod fartuchem kuchennym.
— Wracam na kuchnię. Jak coś, to wiesz gdzie mnie szukać — Rzucił wychodząc i chwilę po tych słowach zamknął za sobą drzwi. Dolną wargę ust mocno zacisnął za górnymi zębami. Jedna z jego dłoni wysunęła się z kieszeni i ukształtowała w pięść. Gdy twardym krokiem zmierzał w kierunku kuchni, w głowie miał tylko jedno: pieprzony Joe.
zt.
Stevie Hargrove
Słuchał jej słów, które wymknęły się w półuśmiechu, z tym cieniem lekkości, jakiego dawno mu brakowało. Dom spokojnej starości, wspólne starzenie się - brzmiało to jak żart, a jednocześnie utkwiło mu gdzieś głębiej, boleśnie prawdziwie. Nie potrafił się nie uśmiechnąć, choć był to uśmiech krótki, bardziej w oczach niż na ustach.
Kiedy odsunęła się, pozwolił jej, ale zrobił to z trudem, jakby puszczał coś, co miało dla niego większą wartość, niż chciałby się przyznać. Jego spojrzenie nie uciekło jednak ani na chwilę - zatrzymał je na niej, jakby próbował zapamiętać dokładnie ten moment: czerwone od łez oczy, ale już twardsze spojrzenie; głos wciąż cichy, ale z powracającą siłą.
— Stevie… — Odezwał się w końcu, tonem niskim, przygaszonym, jakby każde słowo ważył na języku. — Nie musisz mi dziękować. Nigdy. To, że jesteś tu, że się nie poddajesz… to ja powinienem dziękować, że mogę być obok ciebie.
Na chwilę urwał, szukając w sobie odwagi do wyznania, które cisnęło mu się na usta, ale które powstrzymał, nie chcąc rozbudzać tego, czego ona być może wcale nie chciała nazwać. Przesunął więc tylko dłonią po oparciu jej krzesła, jakby mimowolnie potrzebował zostawić choć ślad po tym dotyku. — A jeśli kiedyś poczujesz, że znowu ciężar jest zbyt duży… nie noś go sama. Nie musisz. Ja tu jestem. Na dobre i na złe — Uniósł lekko kącik ust, wciąż poważny, ale z czymś miękkim w spojrzeniu. — I żadna grobowa deska mnie stąd nie przegoni.
Zamilkł, pozwalając, by cisza znów zrobiła się ich sprzymierzeńcem. I choć jego własne serce waliło jak młot, na twarzy zachował spokój - tak, by mogła czerpać z niego siłę.
Powinien wyjść.
Tak, do dobry moment na opuszczenie jej biura.
Skinął krótko głową, a dłonie wcisnął w kieszenie spodni pod fartuchem kuchennym.
— Wracam na kuchnię. Jak coś, to wiesz gdzie mnie szukać — Rzucił wychodząc i chwilę po tych słowach zamknął za sobą drzwi. Dolną wargę ust mocno zacisnął za górnymi zębami. Jedna z jego dłoni wysunęła się z kieszeni i ukształtowała w pięść. Gdy twardym krokiem zmierzał w kierunku kuchni, w głowie miał tylko jedno: pieprzony Joe.
zt.
Stevie Hargrove