weren't we the stars in heaven? weren't we the salt in the sea?
: ndz sie 31, 2025 3:20 pm
— Po pierwsze: nie moja wina, że nie macie psychy na schodki plus dzikie karty. — Tym razem Indigo obruszyła się wystarczająco, żeby nawet podnieść spojrzenie znad kart, które energicznie (i bardzo skrupulatnie) tasowała. Kolorowa talia była wysłużona, pełna zagięć i nietrudno było zgadnąć, że towarzyszyła niejednej wyprawie, czy to nad jezioro, skałki, czy na przypadkowe domówki. Wszędzie. — A po drugie: pierwsze co robię w poniedziałek to dzwonię na infolinię UNO i sobie to wyjaśniamy, raz a porządnie — oznajmiła całkowicie poważnie i uroczyście, bo naprawdę była gotowa w pojedynkę odszukać kontaktu do samej głowy UNO i ustalić, jak dokładnie wyglądały zasady na temat dzikich kart. Gdyby uznała to za konieczne, byłaby gotowa przeprowadzić i napisać całą pracę badawczą na temat gry tylko po to, żeby móc udowodnić, że wiedziała lepiej. Bo wiedziała. Totalnie.
— A weź już. — Bryce machnął ręką i pokręcił głową z dezaprobatą zanim niespiesznie dźwignął się na nogi, po czym otrzepał ręce z piachu. — Dobra, idzie...
— Aha, bo wiesz, że mam rację? Trzęsidupa — bezceremonialnie weszła mu w słowo, ewidentnie nawet nie biorąc pod uwagę opcji zaczekania na resztę zdania. To nic, że zdążył powiedzieć tylko jedno słowo, w niczym jej to nie przeszkodziło.
— Bo jest późno, Caldwell.
Dopiero kiedy odwrócił w stronę Indie telefon i rozświetlony ekran pokazał godzinę, Indie zauważyła, że faktycznie minęło sporo czasu odkąd we czwórkę rozsiedli się nad jeziorem — ona, Lucas, Bryce i jego nowa dziewczyna. We trójkę znali się od dawna, a przy okazji od dawna nie widzieli, bo Bryce dwa lata temu wyprowadził się do Denver i w tym ich pipidówku pojawił się pierwszy raz od dłuższego czasu, w dodatku tylko na kilka dni. Absolutnie rozumiała, dlaczego nie chciał spędzać tu ani dnia więcej (bo ona też), ale doszła do wniosku, że skoro był tu przejazdem i tak krótko, to trzeba było definitywnie i bezlitośnie zniszczyć go w UNO, tak, żeby przez kilka kolejnych lat w Colorado przypadkiem nie zapomniał, kto był (naj)lepszym graczem.
— Idziecie? — spytał, pomagając dziewczynie — totalnie zapomniała, jak miała na imię, ale było jej strasznie głupio się przyznać, więc całe popołudnie spędziła strategicznie zwracając się do wszystkich per "ej Ty" — podnieść się z koca.
Po raz pierwszy od dłuższej chwili jej spojrzenie przeniosło się na siedzącego tuż obok Lucasa. Łagodne, wieczorne słońce rozświetlało znajomą twarz, na której zaczęła szukać niewerbalnej odpowiedzi na zadane im pytanie. Mogłaby po prostu od razu odpowiedzieć za siebie, ale w podobnych kwestiach praktycznie zawsze byli zgodni, więc zamilkła na moment, chcąc dać przyjacielowi szansę na udzielenie twierdzącej odpowiedzi, ale przyjęła, że jej brak znaczył, że mogła odpowiedzieć w imieniu ich dwójki. Nie czuła potrzeby dopytywać, czy na pewno. Wiedziała, że tak.
— Nie, nie spieszy nam się na dobranockę — odparła więc z szerokim uśmiechem. Nadal było jasno, brzeg jeziora łapał właśnie ostatnie ciepłe promienie słońca, więc grzechem byłoby z nich nie skorzystać. Jeśli o całym zasranym Whitby można było powiedzieć jedną dobrą rzecz, z pewnością musiałby być to fakt, że było tu pięknie, a Silverspring Lake było tylko jednym z licznych przykładów miejsc, które zupełnie szczerze uwielbiała. Błyszcząca tafla, cichy szum wody i cień drzew od lat były częścią ich codzienności i jakoś nie wyobrażała sobie życia, w którym miałoby tego wszystkiego zabraknąć.
Po pożegnaniu się para zniknęła za zakrętem leśnej ścieżki, zostawiając ich dwójkę w ciszy. Chwilowej, rzecz jasna, bo Indie milczała może jakieś szalone pół minuty, zanim obejrzała się za siebie, po czym bez ostrzeżenia zasadziła Lucasowi łokcia prosto w żebro, aby zdobyć jego uwagę (jakby nie było na to lepszych sposobów) i pospiesznie odwróciła się z powrotem w jego kierunku. Dwie sekundy później już była konspiracyjnie pochylona w jego stronę, zupełnie jakby zaraz miała podzielić się najlepiej strzeżonym sekretem w historii ludzkości.
— Jezu, Lu, jak ona miała na imię? — spytała ściszonym głosem, tak na wypadek, gdyby znajomi mieli jakimś cudem usłyszeć ją z dystansu. Brwi miała ściągnięte w wyrazie zastanowienia tak głębokiego i przejmującego, że nie powstydziłby się go sam Sokrates. — Bo od jakichś dwóch godzin próbuję sobie przypomnieć i NIE MOGĘ — przyznała się od razu, niezbyt z tego faktu dumna, ale siłą rzeczy odrobinę rozbawiona. — Kurwa, myślisz, że się zorientowała? Oby nie... akurat fajna się wydawała, no nie?
Lucas Miller
— A weź już. — Bryce machnął ręką i pokręcił głową z dezaprobatą zanim niespiesznie dźwignął się na nogi, po czym otrzepał ręce z piachu. — Dobra, idzie...
— Aha, bo wiesz, że mam rację? Trzęsidupa — bezceremonialnie weszła mu w słowo, ewidentnie nawet nie biorąc pod uwagę opcji zaczekania na resztę zdania. To nic, że zdążył powiedzieć tylko jedno słowo, w niczym jej to nie przeszkodziło.
— Bo jest późno, Caldwell.
Dopiero kiedy odwrócił w stronę Indie telefon i rozświetlony ekran pokazał godzinę, Indie zauważyła, że faktycznie minęło sporo czasu odkąd we czwórkę rozsiedli się nad jeziorem — ona, Lucas, Bryce i jego nowa dziewczyna. We trójkę znali się od dawna, a przy okazji od dawna nie widzieli, bo Bryce dwa lata temu wyprowadził się do Denver i w tym ich pipidówku pojawił się pierwszy raz od dłuższego czasu, w dodatku tylko na kilka dni. Absolutnie rozumiała, dlaczego nie chciał spędzać tu ani dnia więcej (bo ona też), ale doszła do wniosku, że skoro był tu przejazdem i tak krótko, to trzeba było definitywnie i bezlitośnie zniszczyć go w UNO, tak, żeby przez kilka kolejnych lat w Colorado przypadkiem nie zapomniał, kto był (naj)lepszym graczem.
— Idziecie? — spytał, pomagając dziewczynie — totalnie zapomniała, jak miała na imię, ale było jej strasznie głupio się przyznać, więc całe popołudnie spędziła strategicznie zwracając się do wszystkich per "ej Ty" — podnieść się z koca.
Po raz pierwszy od dłuższej chwili jej spojrzenie przeniosło się na siedzącego tuż obok Lucasa. Łagodne, wieczorne słońce rozświetlało znajomą twarz, na której zaczęła szukać niewerbalnej odpowiedzi na zadane im pytanie. Mogłaby po prostu od razu odpowiedzieć za siebie, ale w podobnych kwestiach praktycznie zawsze byli zgodni, więc zamilkła na moment, chcąc dać przyjacielowi szansę na udzielenie twierdzącej odpowiedzi, ale przyjęła, że jej brak znaczył, że mogła odpowiedzieć w imieniu ich dwójki. Nie czuła potrzeby dopytywać, czy na pewno. Wiedziała, że tak.
— Nie, nie spieszy nam się na dobranockę — odparła więc z szerokim uśmiechem. Nadal było jasno, brzeg jeziora łapał właśnie ostatnie ciepłe promienie słońca, więc grzechem byłoby z nich nie skorzystać. Jeśli o całym zasranym Whitby można było powiedzieć jedną dobrą rzecz, z pewnością musiałby być to fakt, że było tu pięknie, a Silverspring Lake było tylko jednym z licznych przykładów miejsc, które zupełnie szczerze uwielbiała. Błyszcząca tafla, cichy szum wody i cień drzew od lat były częścią ich codzienności i jakoś nie wyobrażała sobie życia, w którym miałoby tego wszystkiego zabraknąć.
Po pożegnaniu się para zniknęła za zakrętem leśnej ścieżki, zostawiając ich dwójkę w ciszy. Chwilowej, rzecz jasna, bo Indie milczała może jakieś szalone pół minuty, zanim obejrzała się za siebie, po czym bez ostrzeżenia zasadziła Lucasowi łokcia prosto w żebro, aby zdobyć jego uwagę (jakby nie było na to lepszych sposobów) i pospiesznie odwróciła się z powrotem w jego kierunku. Dwie sekundy później już była konspiracyjnie pochylona w jego stronę, zupełnie jakby zaraz miała podzielić się najlepiej strzeżonym sekretem w historii ludzkości.
— Jezu, Lu, jak ona miała na imię? — spytała ściszonym głosem, tak na wypadek, gdyby znajomi mieli jakimś cudem usłyszeć ją z dystansu. Brwi miała ściągnięte w wyrazie zastanowienia tak głębokiego i przejmującego, że nie powstydziłby się go sam Sokrates. — Bo od jakichś dwóch godzin próbuję sobie przypomnieć i NIE MOGĘ — przyznała się od razu, niezbyt z tego faktu dumna, ale siłą rzeczy odrobinę rozbawiona. — Kurwa, myślisz, że się zorientowała? Oby nie... akurat fajna się wydawała, no nie?
Lucas Miller