Strona 1 z 1

be careful what you say or you'll give yourself away

: wt wrz 23, 2025 5:29 pm
autor: helena peregrine
8
Specjalnie przychodzi lekko spóźniona; nie lubi czekać, a szczególnie w takiej sytuacji. Postanawia przybiec na stację; ot, klasyczny, codzienny jogging. I nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę – oprócz jednego szczegółu, który ma przyciągnąć uwagę jedynie odpowiedniej osoby: starego, krzywo obciętego nożyczkami T-shirtu z powycieranym czasem symbolem anarchii, którego odwróconą do góry nogami wersję używała jako avatar na wszystkich swoich anonimowych kontach.
Jogging pozwala jej odrobinę pomyśleć w drodze na spotkanie. Oczyścić głowę i pomyśleć, chociaż sprawa Teresy miesza się z niedającymi odpocząć rozmyślaniami o Jane Doe, którą ostatnio znaleziono na jednym z placów zabaw w Greektown, tuż obok osiedla, na którym mieszkała matka małej dziewczynki. Zaangażowała się w sprawę zaginionej, szukając potencjalnych powiązań z wciąż niezidentyfikowaną, brutalnie zamordowaną kobietą. I chociaż powiązań nie odnalazła, zdołała dogrzebać się do czegoś, co w taki czy inny sposób powinno ujrzeć światło dzienne. Nie była jednak odpowiednią osobą, by grzebać w tym dalej – a wiedziała, że Duncan Halloway do tej pory robił porządną robotę z każdym tropem, który mu podrzucała.

Nie spodziewała się, że kiedyś dojdzie do spotkania. Rzadko do tego doprowadzała; wolała, gdy jej ukryta tożsamość właśnie taka pozostawała i starannie unikała tworzenia jakichkolwiek powiązań ze swoim legalnym imieniem i nazwiskiem oraz twarzą. Tym razem jednak powaga sytuacji wymagała od niej kompromisów, a Peregrine była skłonna zaryzykować.

Zwalnia do powolnego truchtu, gdy trzy minuty po umówionym czasie wbiega na odpowiedni peron. Rozpoznaje profil dziennikarza już z daleka. Zbliżając się do niego, stopniowo zwalnia, aż w końcu przystaje w niewielkiej odległości od niego; chociaż jej sylwetka jest skierowana w jego stronę, zanim się odzywa, odwraca wzrok na tablicę odjazdów.
Cześć, Holloway – mówi. — Jesteś wyższy, niż wydajesz się na zdjęciach — komentuje niefrasobliwie, opierając ramiona na talii i stopniowo uspokajając rutm, w jakim jej klatka piersiowa unosi się i opada po wysiłku fizycznym.

duncan holloway

be careful what you say or you'll give yourself away

: wt wrz 23, 2025 9:18 pm
autor: duncan holloway
three
Źródła miały to do siebie, że musiały być pewne. Duncan wiedział, że w tej pracy nie było miejsca na ślepe zauroczenie informacją – każdy szczegół musiał być zweryfikowany, każdy przeciek musiał przejść próbę ognia w zetknięciu z faktami. A jednak granice ostrożności miały swoje pęknięcia. Gdyby trzymał się ich kurczowo, nigdy nie podjąłby ryzyka, a bez ryzyka nie istniałby postęp w dziennikarskim śledztwie. Tak jak w laboratorium, gdzie chemik niepewnym ruchem łączy ze sobą substancje, Duncan wiedział, że musi podjąć decyzję, choć konsekwencje były nieznane.
Kontakt z nieznaną osobą pojawił się jak błysk zakodowanej wiadomości z innego wymiaru – niczym znak z ukrytej sieci, gdzie świat realny i cyfrowy splatały się w jeden nurt. Nigdy jej nie widział. Nigdy nie znał nawet jej prawdziwego imienia. A mimo to informacje, które otrzymywał, miały ciężar rzeczywistości. Nie były ślepymi uliczkami, nie prowadziły go w otchłań domysłów. Były jak twarde, surowe fragmenty skały, z których dopiero należało wydobyć kształt, sens, powiązania. Nie rozwiązywały sprawy – ale dawały materiał do dalszego wysiłku.
Teraz po raz pierwszy mieli spotkać się w świecie z krwi i betonu. Mimico GO Station. Przystanek, który znał od lat, otoczony zimnym oddechem torów i industrialnym pejzażem dzielnicy. Miejsce pozornie zwyczajne – jak każda inna stacja kolejowa w Toronto – a jednak idealne. Tłum pracowników wracających z centrum, przypadkowe spojrzenia, krótka chwila anonimowości pośród monotonnych kroków. Tutaj można było zgubić własny ślad w morzu cudzych historii.
Duncan zsiadł z roweru niedaleko wejścia, zostawiając go przy barierce. W kieszeni płaszcza czuł zimno metalu – dyktafon i stary notatnik, które były jego bronią, niczym klinga w dłoni wojownika. Zimny wiatr niósł ze sobą zapach wilgoci znad jeziora Ontario, a jednocześnie ostrą woń stalowych torów, które zawsze przypominały mu o nieubłaganym rytmie miasta. Przygotowywał się na to spotkanie, wiedząc, że każda wymiana zdań będzie testem. Nie wiedział, czy rozpozna ją od razu. Może przejdzie obok, może przyjdzie później, może nigdy się nie zjawi. Tego rodzaju spotkania miały w sobie napięcie – teatr, w którym obie strony sprawdzają, kto pierwszy odsłoni się bardziej, kto da do zrozumienia, że jest tym, za kogo się podaje.
Na peronie zatrzymał się przez chwilę. Zegar nad wejściem wskazywał osiemnaście po trzeciej. Ludzie spieszyli się, mijając go bez zainteresowania. Obserwował twarze, dłonie, spojrzenia. Wiedział, że nie szuka konkretnego obrazu, lecz znaku – gestu, słowa, kodu. To był rytuał, niemal religijne przejście pomiędzy światem danych a światem żywych istot.
W głowie powtarzał słowa, które zamierzał wypowiedzieć, gdy już nadejdzie chwila. Nic nie mogło być zbyt konkretne, nic nie mogło zdradzić jego przewagi ani niewiedzy. Zaufanie musiało zrodzić się w cieniu niedopowiedzeń, jak ogień wzniecony w zimnej jaskini. Czy naprawdę ufał tej kobiecie? Nie. Ale ufał procesowi, który dotąd działał. Każdy dowód, który od niej otrzymał, układał się w spójną całość. Każda ścieżka, którą mu wskazywała, prowadziła do czegoś, co można było sprawdzić. To nie był przypadek. To była metoda.
Gdy usiadł na ławce, poczuł ciężar tej decyzji. Był dziennikarzem, a nie szpiegiem, a jednak nieraz czuł, że te światy nakładają się na siebie. Słowo stawało się bronią, informacja walutą, a milczenie tarczą. W tym świecie każda rozmowa była pojedynkiem, a każda relacja – siecią zależności, z której nie sposób wyplątać się bez szwanku.
W oddali rozległ się dźwięk nadjeżdżającego pociągu. Echo metalu odbijało się od zadaszenia peronu, rozdzierając chwilowy bezruch. Duncan spojrzał w stronę tłumu. Wiedział, że za moment ktoś podejdzie. Może kobieta w ciemnym płaszczu, może mężczyzna z laptopem przewieszonym przez ramię. Może wcale nie będzie wyglądała jak wyobrażona hakerka – ale to nie miało znaczenia. Ważny był tylko przekaz.
Przygotował się na rozmowę. W ciszy, która poprzedzała spotkanie, poczuł znajome napięcie – tę samą iskrę, która zawsze pojawiała się, gdy stawał na krawędzi nowego tropu. Mimico GO Station stało się areną. Zwykły punkt na mapie Toronto przemienił się w próg między światem śledztwa a światem ukrytej prawdy. W tym miejscu miało paść pierwsze słowo, które rozszczelni zasłonę. Duncan wiedział, że jeśli zrobi krok do przodu, nie będzie już odwrotu.
Czekał. Czekał w rytmie stacji, gdzie każdy krok obcego człowieka miał swój ciężar i każde spojrzenie mogło być kodem. W zgiełku tłumu próbował odnaleźć szczegół, ten drobny błysk rzeczywistości, który zdradzi mu prawdę. I wtedy usłyszał głos.
Jesteś wyższy, niż wydajesz się na zdjęciach.
Słowa spadły na niego niespodziewanie, lekko, niemal bez wysiłku, a jednak niosły w sobie napięcie ostrza. Odwrócił głowę. To, co zobaczył, nie zgadzało się z obrazem, który budował w swojej wyobraźni. Spodziewał się kogoś starszego, poszarzałego, zamkniętego w cieniu własnych sekretów. A przed nim stała młoda kobieta, o rysach delikatnych, lecz o spojrzeniu, które nie należało do niewinnych. Było w nim coś, co znał z własnych lat doświadczeń – świadomość mechanizmów, świadomość władzy ukrytej pod słowem wiem.
Wyglądała jak żywy kontrast: jasna cera, ciemne włosy, subtelność twarzy zestawiona z chłodnym dystansem w oczach. Była jak zbyt wyraźny obraz wyciągnięty z zakłóconego ekranu, gdzie miękkość i ostrość kłóciły się ze sobą. Duncan zrozumiał, że patrzy na osobę, która nieprzypadkowo umiała się ukrywać – jej największą maską była nieoczekiwana zwyczajność.
Zawiesił na niej spojrzenie. Był reporterem, a to znaczyło, że jego pierwszą reakcją zawsze była analiza. Nie uśmiechnął się, nie uniósł brwi. Wewnątrz jednak czuł, jak coś się przesuwa – wyobrażenie o człowieku, który dotąd istniał jedynie w formie znaków na ekranie, teraz nabierało ciała i głosu. To było jak spotkanie z własnym cieniem, nagle oddzielonym od niego i stojącym naprzeciwko.
- Nie wiedziałem, że mam zdjęcia — odpowiedział sucho, próbując zyskać czas. W tej chwili poczuł podskórny prąd. Wiedział, że to spotkanie odmieni dynamikę ich współpracy. Informacja w sieci była bezosobowa, czysta, oddzielona od człowieka, który ją dostarczał. Tutaj – na tle stalowych torów Mimico – prawda miała twarz. I twarz ta była zbyt młoda, zbyt żywa, by w pełni mu zaufał.
A jednak odpowiedź, jaką szykował, musiała być spokojna. Reporter nie mógł pozwolić, by jego zdziwienie stało się jej bronią. - Zaskoczyłaś mnie - powiedział tonem, który brzmiał jak wyrok, a nie przyznanie racji. - Nigdy nie musieliśmy tego robić. - Co więc znalazło się w jej posiadaniu? I jak wiązało się z Teresą? Co. I kto, skoro nie mogła tego wysłać...


helena peregrine

be careful what you say or you'll give yourself away

: czw wrz 25, 2025 6:27 pm
autor: helena peregrine
Nie mówi tego na głos, ale coś jeszcze jest w nim innego, niż na fotografiach, które kiedyś wygrzebała — spojrzenie, które na żywo jest jak brzytwa — jakby siedzący przed nią mężczyzna cały czas próbował przejrzeć otaczającą go rzeczywistość i sprowadzić do samego sedna, z chirurgiczną precyzją odciąć gniazda nasienne od miąższu. Było w jego wzroku coś, co Helena rozpoznawała jako znajome – głód ciekawości, fascynacji, fiksacji. Mimowolnie podnosi lekko kącik ust, zajmując miejsce obok dziennikarza lekko nonszalanckim ruchem. Siada na tyle blisko, by mogli rozmawiać w miarę po cichu i dobrze się słyszeć, ale na tyle daleko, by z perspektywy osoby trzeciej wyglądali wciąż na nieznajomych.
Zawsze jesteś taki śmiertelnie poważny? — pyta Helena. Wprawdzie sprawa, dla której oboje tu przyszli, należała do tych najbardziej mrożących krew w żyłach – bo dotyczyła dzieci — ale pracując dla policji, Peregrine musiała się znieczulić i zdystansować do trupów, sprawców, przestraszonych rodzin. Musiała nauczyć się znajdować w tej czarnej codzienności przestrzeń na żart; musiała jakoś znosić absurd tego wszystkiego. Duncan Holloway natomiast sprawiał wrażenie kogoś z wiecznie podniesioną gardą i spiętymi wszystkimi mięśniami. — Każdy ma w internecie coś o sobie, o czym nie wie. Jeśli chcesz się ich pozbyć, to odrębna usługa — mówi Peregrine z lekkim wzruszeniem ramion. Nie robi takich rzeczy za darmo.

W przeciwieństwie do Hollowaya, jest raczej rozluźniona, nawet jeśli wprawny obserwator odkryje w mowie jej ciała lekkie zdenerwowanie; nogi wyciąga lekko przed siebie, ręce wkłada do kieszeni. Jej oddech jest już jedynie nieznacznie szybszy po biegu, tętno też zaczyna się uspokajać.
Tylko chwilami spogląda na Duncana czy w jego kierunku, raczej obserwując okolice; śledzi spojrzeniem ruch pieszych i migające na ekranach informacje stacyjne. Zwilża lekko językiem usta i marszczy brwi, gdy dziennikarz wspomina niecodzienność tego spotkania. — Mhm — wymrukuje w odpowiedzi. Dla niej to też było niecodzienne; nigdy wcześniej nie podjęła się takiego kroku. Holloway sam wkrótce zrozumie, co ją do tego skłoniło. Bo na pewno nie szczególne zaufanie – nawet jeśli współpracowali już wcześniej i nie miała co do tej współpracy zastrzeżeń, tym razem przekraczała granicę, która wcześniej była dla niej święta – granica między rzeczywistością cyfrową i fizyczną. Między v464b0nd i Heleną.
Jak daleko zaszedłeś w swoim śledztwie? — pyta. Jej nonszalancka aura rozpływa się przy tym w powagę. — Czego dowiedziałeś się o fundacji? — doprecyzowuje. Raczej spodziewa się, że Holloway też powiązał zaginięcie dziewczynki z programem, do którego akurat się dostała.

duncan holloway

be careful what you say or you'll give yourself away

: pn paź 06, 2025 5:08 pm
autor: duncan holloway
Był ostrożny. Zawsze. Ostrożność nie była w nim cechą, lecz instynktem – jak u zwierzęcia, które przeżyło zbyt wiele polowań, by wciąż wierzyć w przypadek. Nie ufał ludziom, a tym bardziej tym, którzy obiecywali mu informacje. Słowa miały wagę trucizny; ich nadmiar mógł zabić szybciej niż kula. Duncan nauczył się, że najgroźniejsi byli ci, którzy przychodzili z pozornym darem – danymi, nagraniem, wskazówką. Wszystko miało swoją cenę.
Trzymał dystans, zawsze. Widział w oczach rozmówców błysk interesu, tę potrzebę odkupienia lub triumfu, która popychała ich do zdrady. Wiedział, że w tym świecie nie ma altruizmu – jest tylko rachunek strat i zysków. Sprawdzał ich więc cierpliwie, jak chirurg oglądający tkankę przed cięciem. Pytał o drobiazgi, prowokował sprzeczności, badał, gdzie leży granica kłamstwa. Bo każdy miał taką granicę – nawet ci, którzy twierdzili, że mówią prawdę.
Wiedział też, jak łatwo „wpaść”. Wystarczyło jedno kliknięcie w niewłaściwy link, jeden przekazany plik, który zamiast informacji niósł śmierć reputacji. W tej branży każdy był obserwowany, a każdy ruch zostawiał ślad. Duncan był jak cień – wchodził w systemy, ale nigdy nie zostawiał po sobie niczego, co mogłoby wskazać drogę powrotną. W sieci nie było przebaczenia, tylko echo błędów. Polityka i media – dwa światy splecione jak węże, które udają, że tańczą, choć w rzeczywistości próbują się udusić nawzajem. Duncan znał to od podszewki. W redakcji Toronto Sun wiedzieli, że Holloway nie ruszał tematów, których nie rozumiał w pełni. Nie dlatego, że brakowało mu odwagi, lecz dlatego, że rozumiał ryzyko. Wiedział, że nawet dobre intencje potrafią zniszczyć. Bo w tym świecie to nie kłamstwo zabijało – zabijała prawda podana w niewłaściwy sposób.
Czasem myślał o tym nocami. O dziennikarzach, którzy „zniknęli”. O nazwiskach, które gasły jak wypalone żarówki w korytarzach pamięci redakcji. Samobójstwa, wypadki, choroby, które nigdy nie dawały sygnału. Wiedział, że nikt o tym głośno nie mówi, ale każdy czuł. Ci, którzy drążyli zbyt głęboko, w końcu natrafiali na coś, co miało zostać ukryte. A gdy już to znaleźli – byli martwi, nawet jeśli wciąż chodzili po ziemi.
Duncan był inny. Nie miał w sobie pociągu do heroizmu. Nie wierzył w mity o dziennikarskiej misji. Dla niego prawda nie była ideą – była strukturą. Czymś, co należało rozebrać, zrozumieć, złożyć z powrotem w kształt możliwy do opowiedzenia. Chciał wiedzieć, jak rzeczy działają. Dlaczego ludzie kłamią. Dlaczego władza zawsze ukrywa to samo, choć w innych barwach. Nie był bezpieczny, ale był skuteczny. W redakcji mówiono, że ma „nosem podszytą intuicję”. Czuł kierunek, zanim pojawiały się fakty. Potrafił wyczuć pęknięcie w narracji, ciszę pomiędzy zdaniami, której inni nie słyszeli. A potem, cierpliwie jak rzemieślnik, budował z tego całość.
Czasami zastanawiał się, skąd w nim ta potrzeba. Może z dzieciństwa – z tych godzin spędzonych przy książkach, kiedy świat wydawał się miejscem, które można zrozumieć, jeśli tylko znajdzie się odpowiednie słowa. Teraz wiedział, że słowa nie wystarczały. Trzeba było umieć słuchać milczenia.
W jego zawodzie nie było bohaterów. Byli tylko ci, którzy przeżyli wystarczająco długo, by opisać cudzą porażkę. Ale mimo to – szukał. Bo prawda, nawet ta najbardziej brudna, miała w sobie coś czystego. I wiedział, że kiedy ją znajdzie, znów stanie się kimś, kim nigdy nie chciał być – kimś, kto musi zdecydować, ile prawdy można jeszcze powiedzieć, zanim zniknie się w ciemności.
Mimico GO Station było jak każdy dworzec w deszczowy dzień — pachniało mokrym betonem, przemykającymi cieniami i samotnością. Duncan nie znosił takich miejsc. Ich echo przypominało mu, że każda informacja miała swój koszt, a każda rozmowa w cieniu mogła być początkiem końca. Gdy kobieta zadała mu pytanie, ton jej głosu niósł coś więcej niż ciekawość — był to rodzaj subtelnego testu, próba przeważenia równowagi między zaufaniem a podejrzeniem. Mógł podzielić się z nią informacją. Nie podając tytułów ani adresów. W końcu jeśli chciała, mogła sama znaleźć odpowiedzi, ale on nie musiał jej tego ułatwiać. Nie, jeśli nie wiedział nawet, z kim rozmawiał. I czy kobieta, na którą patrzył, była tą, którą spotykał w internetowej przestrzeni.
- Póki co badam sprawę szpitala, w którym przebywała. - Opinia publiczna nie znała tego aspektu, podobnie jak nie podano tego przy sprawie Dory siedemnaście lat wcześniej.
Gdy wypowiedział słowa o szpitalu, zrobił to z ostrożnością chirurga tnącego nerw, który nie powinien zostać przecięty. Wiedział, że każde zdanie mogło stać się nicią prowadzącą w głąb labiryntu, którego ściany wciąż zmieniały kształt. Szpital był punktem styku – miejscem, gdzie ginęły zapisy, gdzie tożsamości traciły ciężar, a nazwiska można było przepisać jak linijki kodu.
To jednak kolejne pytanie sprawiło, że poruszył się niespokojnie. Brwi zmarszczyły się, spotykając się pośrodku czoła, tworząc wyraźną linię marsa.
- Fundacji? - powtórzył, a jego głos zabrzmiał jak odgłos zamykających się drzwi. Nie chodziło o sam brak jego wiedzy. Tę mógł uzupełnić. Nie. Chodziło o sposób, w jaki kobieta wypowiedziała to słowo — jakby niosło ze sobą coś więcej, jakby w tej pojedynczej sylabie krył się ciężar większy niż tylko filantropijna instytucja.
I stało się to, co nazywał lawiną. W umyśle Duncana mechanizmy ruszyły natychmiast. Fundacje dziecięce były wygodnym narzędziem — maską, za którą można było ukryć przepływy pieniędzy, powiązania polityczne, wymianę danych. Wiedział, że za tym często stali ludzie, którzy nie znosili pytań. Fundacja była idealna: moralnie nienaruszalna, publicznie chroniona, a jednocześnie doskonale elastyczna dla ukrytych interesów. - O czym mówisz? - zapytał po chwili, choć wiedział, że odpowiedzi może nie dostać. Musiała jednak doskonale widzieć w reakcji, że było to dla niego novum.
Powietrze między nimi zgęstniało. Przez stację przetoczył się chłodny podmuch, niosąc ze sobą zapach smaru i deszczu. W oddali przejechał pociąg, jakby przypominając, że czas nie zamierzał zwalniać, nawet jeśli oni stali w miejscu. Duncan obserwował ją uważnie. Czuł, że w tej rozmowie coś się przesunęło. Że dotknęli warstwy, o której nie mieli mówić — jakby samo wypowiedzenie słowa fundacja było przekroczeniem granicy, za którą już nic nie mogło wrócić do poprzedniego kształtu.

helena peregrine

be careful what you say or you'll give yourself away

: wt paź 21, 2025 9:07 pm
autor: helena peregrine
Helena marszczy lekko brwi. — Mhm — mruczy tylko. Sama nie wie nic o szpitalu, ani czy jest w coś zamieszany. Zbyt wchłonęło ją przeszukiwanie dysków fundacji; to jednak miało sens, że w nielegalną działalność był zaangażowany ktoś jeszcze. Zwyroli na świecie nie brakowało i bardzo często okazywało się, że wszyscy są dobrymi przyjaciółmi, którzy chronią sobie nawzajem reputacje.
Więc nie dotarłeś do niej? Uff — wzdycha, bo mówienie na głos o pewnych sprawach nigdy nie było proste. Zwłaszcza gdy jest się tak bezpośrednim, jak Peregrine i nigdy nie opanowało się sztuki owijania w bawełnę. To jedna z takich spraw, która ledwo przechodziła przez gardło. Zagryza mocno zęby, na chwilę wbijając intensywne spojrzenie w Duncana; tylko na sekundę, ale nawet tyle mogło wystarczyć, by dziennikarz dostrzegł w twarzy informatorki, jak głęboka królicza nora rozpościerała się pod ich nogami.
Helena bierze głęboki wdech.

Teresa dostała się do programu wyrównawczego. Miała w jego zakresie dostawać całkiem spore pieniądze na edukację i darmowe zajęcia sportowe. Dla dzieciaków takich, jak ona, to niesamowita sprawa. Oczywiście, że rodzicom świecą się oczy na myśl o czymś takim. — Śmieje się krótko i gorzko, poprawiając się odrobinę na ławce. Mówiąc o czymś takim, jest jej trudno nie obserwować twarzy swojego rozmówcy; widzieć jego reakcji, powoli napływającej do twarzy świadomości. Zastanawia się mimowolnie, który moment to będzie ten, w którym na twarzy Hollowaya coś zaskoczy – kiedy elementy układanki, które powoli przed nim wykładała, wskoczą w końcu na swoje miejsca. — Fundacja ma fantastyczny PR, jej twarzą jest nie kto inny, jak minister Garry Bertrand, a Ministerstwo Rozwoju Gospodarczego wykłada na to kasę. Na przestrzeni kilku dni, odkąd matka Teresy podpisała z nimi umowę, wpłynęło zgłoszenie o zaginięciu jej córki.

Peregrine bierze bardzo głęboki oddech i otwiera usta, ale zamiast coś powiedzieć, sięga do małej kieszonki z tyłu sportowych legginsów. Wyciąga coś z niego i kładzie na ławce między nimi – nie zabiera jeszcze ręki, przykrywając mały obiekt dłonią, jakby zwyczajnie opierała się o ławkę.
Włamałam się na ich serwer — mówi przyciszonym głosem, obracając mocniej twarz w stronę Duncana, by mieć pewność, że ją słyszy. — Ktoś wykonał dla nich całkiem niezłą robotę. Aż dziwne, że taka fundacja musi używać kilkunastu filtrów proxy, nie? — mgliście zdaje sobie sprawę z tego, że dla Hollowaya ta część opowieści może znaczyć tyle co nic. Na kilka ułamków sekundy, Helena łapie z nim kontakt wzrokowy. — Mieli znacznie więcej danych, niż potrzebuje przechowywać taka fundacja i to na zabunkrowanym dysku. Dane adresowe, raporty medyczne, w tym profile psychologiczne. I to nie są dane wszystkich laureatów programu. Tylko... wybranych dzieci — słowa wysuszają jej gardło, a głos staje się chrapliwy.
Pozwala im na chwilę zawisnąć w powietrzu, zanim pyta: — Stawiasz na to, że szpital może z nimi współpracować?

duncan holloway