Był ostrożny. Zawsze. Ostrożność nie była w nim cechą, lecz instynktem – jak u zwierzęcia, które przeżyło zbyt wiele polowań, by wciąż wierzyć w przypadek. Nie ufał ludziom, a tym bardziej tym, którzy obiecywali mu informacje. Słowa miały wagę trucizny; ich nadmiar mógł zabić szybciej niż kula. Duncan nauczył się, że najgroźniejsi byli ci, którzy przychodzili z pozornym darem – danymi, nagraniem, wskazówką. Wszystko miało swoją cenę.
Trzymał dystans, zawsze. Widział w oczach rozmówców błysk interesu, tę potrzebę odkupienia lub triumfu, która popychała ich do zdrady. Wiedział, że w tym świecie nie ma altruizmu – jest tylko rachunek strat i zysków. Sprawdzał ich więc cierpliwie, jak chirurg oglądający tkankę przed cięciem. Pytał o drobiazgi, prowokował sprzeczności, badał, gdzie leży granica kłamstwa. Bo każdy miał taką granicę – nawet ci, którzy twierdzili, że mówią prawdę.
Wiedział też, jak łatwo „wpaść”. Wystarczyło jedno kliknięcie w niewłaściwy link, jeden przekazany plik, który zamiast informacji niósł śmierć reputacji. W tej branży każdy był obserwowany, a każdy ruch zostawiał ślad. Duncan był jak cień – wchodził w systemy, ale nigdy nie zostawiał po sobie niczego, co mogłoby wskazać drogę powrotną. W sieci nie było przebaczenia, tylko echo błędów. Polityka i media – dwa światy splecione jak węże, które udają, że tańczą, choć w rzeczywistości próbują się udusić nawzajem. Duncan znał to od podszewki. W redakcji 
Toronto Sun wiedzieli, że Holloway nie ruszał tematów, których nie rozumiał w pełni. Nie dlatego, że brakowało mu odwagi, lecz dlatego, że rozumiał ryzyko. Wiedział, że nawet dobre intencje potrafią zniszczyć. Bo w tym świecie to nie kłamstwo zabijało – zabijała 
prawda podana w niewłaściwy sposób.
Czasem myślał o tym nocami. O dziennikarzach, którzy „zniknęli”. O nazwiskach, które gasły jak wypalone żarówki w korytarzach pamięci redakcji. Samobójstwa, wypadki, choroby, które nigdy nie dawały sygnału. Wiedział, że nikt o tym głośno nie mówi, ale każdy czuł. Ci, którzy drążyli zbyt głęboko, w końcu natrafiali na coś, co miało zostać ukryte. A gdy już to znaleźli – byli martwi, nawet jeśli wciąż chodzili po ziemi.
Duncan był inny. Nie miał w sobie pociągu do heroizmu. Nie wierzył w mity o dziennikarskiej misji. Dla niego prawda nie była ideą – była strukturą. Czymś, co należało rozebrać, zrozumieć, złożyć z powrotem w kształt możliwy do opowiedzenia. Chciał wiedzieć, jak rzeczy działają. Dlaczego ludzie kłamią. Dlaczego władza zawsze ukrywa to samo, choć w innych barwach. Nie był bezpieczny, ale był skuteczny. W redakcji mówiono, że ma „nosem podszytą intuicję”. Czuł kierunek, zanim pojawiały się fakty. Potrafił wyczuć pęknięcie w narracji, ciszę pomiędzy zdaniami, której inni nie słyszeli. A potem, cierpliwie jak rzemieślnik, budował z tego całość.
Czasami zastanawiał się, skąd w nim ta potrzeba. Może z dzieciństwa – z tych godzin spędzonych przy książkach, kiedy świat wydawał się miejscem, które można zrozumieć, jeśli tylko znajdzie się odpowiednie słowa. Teraz wiedział, że słowa nie wystarczały. Trzeba było umieć słuchać milczenia.
W jego zawodzie nie było bohaterów. Byli tylko ci, którzy przeżyli wystarczająco długo, by opisać cudzą porażkę. Ale mimo to – szukał. Bo prawda, nawet ta najbardziej brudna, miała w sobie coś czystego. I wiedział, że kiedy ją znajdzie, znów stanie się kimś, kim nigdy nie chciał być – kimś, kto musi zdecydować, ile prawdy można jeszcze powiedzieć, zanim zniknie się w ciemności.
Mimico GO Station było jak każdy dworzec w deszczowy dzień — pachniało mokrym betonem, przemykającymi cieniami i samotnością. Duncan nie znosił takich miejsc. Ich echo przypominało mu, że każda informacja miała swój koszt, a każda rozmowa w cieniu mogła być początkiem końca. Gdy kobieta zadała mu pytanie, ton jej głosu niósł coś więcej niż ciekawość — był to rodzaj subtelnego testu, próba przeważenia równowagi między zaufaniem a podejrzeniem. Mógł podzielić się z nią informacją. Nie podając tytułów ani adresów. W końcu jeśli chciała, mogła sama znaleźć odpowiedzi, ale on nie musiał jej tego ułatwiać. Nie, jeśli nie wiedział nawet, z kim rozmawiał. I czy kobieta, na którą patrzył, była tą, którą spotykał w internetowej przestrzeni. 
- 
Póki co badam sprawę szpitala, w którym przebywała. - Opinia publiczna nie znała tego aspektu, podobnie jak nie podano tego przy sprawie Dory siedemnaście lat wcześniej. 
Gdy wypowiedział słowa o szpitalu, zrobił to z ostrożnością chirurga tnącego nerw, który nie powinien zostać przecięty. Wiedział, że każde zdanie mogło stać się nicią prowadzącą w głąb labiryntu, którego ściany wciąż zmieniały kształt. Szpital był punktem styku – miejscem, gdzie ginęły zapisy, gdzie tożsamości traciły ciężar, a nazwiska można było przepisać jak linijki kodu. 
To jednak kolejne pytanie sprawiło, że poruszył się niespokojnie. Brwi zmarszczyły się, spotykając się pośrodku czoła, tworząc wyraźną linię marsa. 
- 
Fundacji? - powtórzył, a jego głos zabrzmiał jak odgłos zamykających się drzwi. Nie chodziło o sam brak jego wiedzy. Tę mógł uzupełnić. Nie. Chodziło o sposób, w jaki kobieta wypowiedziała to słowo — jakby niosło ze sobą coś więcej, jakby w tej pojedynczej sylabie krył się ciężar większy niż tylko filantropijna instytucja.
I stało się to, co nazywał lawiną. W umyśle Duncana mechanizmy ruszyły natychmiast. Fundacje dziecięce były wygodnym narzędziem — maską, za którą można było ukryć przepływy pieniędzy, powiązania polityczne, wymianę danych. Wiedział, że za tym często stali ludzie, którzy nie znosili pytań. Fundacja była idealna: moralnie nienaruszalna, publicznie chroniona, a jednocześnie doskonale elastyczna dla ukrytych interesów. - 
O czym mówisz? - zapytał po chwili, choć wiedział, że odpowiedzi może nie dostać. Musiała jednak doskonale widzieć w reakcji, że było to dla niego novum.
Powietrze między nimi zgęstniało. Przez stację przetoczył się chłodny podmuch, niosąc ze sobą zapach smaru i deszczu. W oddali przejechał pociąg, jakby przypominając, że czas nie zamierzał zwalniać, nawet jeśli oni stali w miejscu. Duncan obserwował ją uważnie. Czuł, że w tej rozmowie coś się przesunęło. Że dotknęli warstwy, o której nie mieli mówić — jakby samo wypowiedzenie słowa 
fundacja było przekroczeniem granicy, za którą już nic nie mogło wrócić do poprzedniego kształtu.
helena peregrine