artemis rosewood
: wt wrz 30, 2025 9:00 am
				
				artemis "artie" rosewood

 
data i miejsce urodzenia
15.10.1998, toronto, ontariozaimki
męskiezawód
redaktormiejsce pracy
toronto sunorientacja
piątka w skali kinseyadzielnica mieszkalna
financial district, downtownpobyt w toronto
od urodzeniaumiejętności
ambicja, pracowitość, elastyczność, analityczny umysł, niezależność, charyzma intelektualna, odporność na osąd, szybkie uczenie się, nawiązywanie kontaktów, obserwacja i wyciąganie wniosków, praca pod presją czasusłabości
niestałość, zazdrość, niepewność, trudność w przyznawaniu się do błędów, chłód emocjonalny, skłonność do ucieczki, majsterkowanie, prace manualne, gotowanie bardziej skomplikowanych potraw, utrzymywanie długoterminowych relacjiNigdy nie oglądał się za siebie. Nie dlatego, że był szczególnie odważny, ale dlatego, że nie widział sensu w patrzeniu w przeszłość. Wspomnienia były jak źle skonstruowane zdania – jeśli można było je poprawić, to należało to zrobić, a jeśli nie, najlepiej było je wymazać. Patrzył przed siebie, wciąż szukał nowej strony do zapisania, nowego miejsca, w którym mógłby się zgubić i odnaleźć jednocześnie. Toronto nie było takim miejscem. Nie dla niego.
Wyjechał, kiedy tylko pojawiła się okazja. Studiował – redakcja tekstu, literatura, a nawet dziennikarstwo, chłonął wszystko, co mogło zapewnić mu przyszłość daleko stąd. Pracował ciężko, nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał. Kariera miała być jego schronieniem, miejscem, w którym nie musiałby się tłumaczyć, udowadniać niczego nikomu. Stawał się kimś, nadawał sobie kształt i miał na siebie plan. Pragnął być człowiekiem, który miał wpływ na słowa, na historie, na życie innych.
Vancouver miało być tylko przystankiem, ale stało się czymś więcej. A raczej – ktoś stał się czymś więcej. Miał nazwisko, które otwierało drzwi, i męża, który nigdy nie powinien był polubić Artiego, a jednak zrobił to. Byli zagadką, której rozwiązanie nigdy nie było w jego rękach. Trójkąt, który nigdy nie miał idealnych kątów, relacja, która nie powinna była istnieć, a jednak trwała. Było napięcie, była namiętność, ale była też zazdrość – subtelna, nieoczywista, a jednocześnie wszechobecna. Żadne z nich nie chciało przyznać, że nigdy nie mieli siebie naprawdę.
A potem śmierć lorda Edevane'a spadła na nich jak nieoczekiwany koniec powieści, która powinna jeszcze trwać. Ludzie szeptali, zadawali pytania, patrzyli na nich w sposób, który mówił więcej, niż ktokolwiek ośmieliłby się powiedzieć na głos. Oskarżenia nigdy nie padły, ale milczenie było równie niebezpieczne. Zabrał go do Toronto, jakby to mogło ich ocalić, ale to nie rozwiązywało problemów. Nie odszedł; nie dlatego, że chciał kontynuować, ale dlatego, że tak wypadało, że tak było łatwiej. Poproszony o to, by zostać, zwyczajnie nie potrafił powiedzieć nie.
Ich relacja we dwoje była grą w karty, która już dawno straciła znaczenie. Mówił, że nie potrafi bez niego żyć, a on coraz częściej miał wrażenie, że to wcale nie jest prawda. Nie był tym, kogo potrzebował jego kochanek, nie był nawet tym, kogo sam chciałby widzieć w lustrze. Kiedy w końcu zdecydował się odejść, nie było dramatycznych pożegnań, tylko świadomość, że tak miało być od początku.
Rozłąka z mężczyzną wydawała się jednocześnie powrotem do rzeczywistości. Zmienił wszystko: miejsce zamieszkania, pracę, nawet numer telefonu, byle poczuć się trochę bardziej jak nowy człowiek; to było wszystko, czego potrzebował po tym nieustannym wstrząsie, w którym żył. Rozważał po drodze ponowny wyjazd, bo przecież doskonale wie, że nigdy tutaj nie pasował, ale nie podjął próby, jakby nagle tracąc wiarę w słuszność ucieczki w wielkim stylu, którą zawsze preferował.
Zaczął ponownie chodzić w miejsca, których nie odwiedzał od wyjazdu. Odezwał się do znajomych i przyjaciół, którzy nie słyszeli od niego przez całe lata. Pozwolił sobie na nowo rozdrapać stare rany i przepracować błędy, które wcześniej popełnił, zrobił wszystko, byle nie myśleć o tym największym, wciąż świeżym. Niczego sobie nie obiecuje: nie wie, czy nie obudzi się pewnego dnia i nie podejmie decyzji, że oto czas na kolejne zniknięcie w tłumie obcych ludzi nieznanego sobie dotąd miasta.
Jeżeli czegoś jest pewien, to tego, że w jego życiu tak naprawdę nic nie jest stałe.
Wyjechał, kiedy tylko pojawiła się okazja. Studiował – redakcja tekstu, literatura, a nawet dziennikarstwo, chłonął wszystko, co mogło zapewnić mu przyszłość daleko stąd. Pracował ciężko, nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał. Kariera miała być jego schronieniem, miejscem, w którym nie musiałby się tłumaczyć, udowadniać niczego nikomu. Stawał się kimś, nadawał sobie kształt i miał na siebie plan. Pragnął być człowiekiem, który miał wpływ na słowa, na historie, na życie innych.
Vancouver miało być tylko przystankiem, ale stało się czymś więcej. A raczej – ktoś stał się czymś więcej. Miał nazwisko, które otwierało drzwi, i męża, który nigdy nie powinien był polubić Artiego, a jednak zrobił to. Byli zagadką, której rozwiązanie nigdy nie było w jego rękach. Trójkąt, który nigdy nie miał idealnych kątów, relacja, która nie powinna była istnieć, a jednak trwała. Było napięcie, była namiętność, ale była też zazdrość – subtelna, nieoczywista, a jednocześnie wszechobecna. Żadne z nich nie chciało przyznać, że nigdy nie mieli siebie naprawdę.
A potem śmierć lorda Edevane'a spadła na nich jak nieoczekiwany koniec powieści, która powinna jeszcze trwać. Ludzie szeptali, zadawali pytania, patrzyli na nich w sposób, który mówił więcej, niż ktokolwiek ośmieliłby się powiedzieć na głos. Oskarżenia nigdy nie padły, ale milczenie było równie niebezpieczne. Zabrał go do Toronto, jakby to mogło ich ocalić, ale to nie rozwiązywało problemów. Nie odszedł; nie dlatego, że chciał kontynuować, ale dlatego, że tak wypadało, że tak było łatwiej. Poproszony o to, by zostać, zwyczajnie nie potrafił powiedzieć nie.
Ich relacja we dwoje była grą w karty, która już dawno straciła znaczenie. Mówił, że nie potrafi bez niego żyć, a on coraz częściej miał wrażenie, że to wcale nie jest prawda. Nie był tym, kogo potrzebował jego kochanek, nie był nawet tym, kogo sam chciałby widzieć w lustrze. Kiedy w końcu zdecydował się odejść, nie było dramatycznych pożegnań, tylko świadomość, że tak miało być od początku.
Rozłąka z mężczyzną wydawała się jednocześnie powrotem do rzeczywistości. Zmienił wszystko: miejsce zamieszkania, pracę, nawet numer telefonu, byle poczuć się trochę bardziej jak nowy człowiek; to było wszystko, czego potrzebował po tym nieustannym wstrząsie, w którym żył. Rozważał po drodze ponowny wyjazd, bo przecież doskonale wie, że nigdy tutaj nie pasował, ale nie podjął próby, jakby nagle tracąc wiarę w słuszność ucieczki w wielkim stylu, którą zawsze preferował.
Zaczął ponownie chodzić w miejsca, których nie odwiedzał od wyjazdu. Odezwał się do znajomych i przyjaciół, którzy nie słyszeli od niego przez całe lata. Pozwolił sobie na nowo rozdrapać stare rany i przepracować błędy, które wcześniej popełnił, zrobił wszystko, byle nie myśleć o tym największym, wciąż świeżym. Niczego sobie nie obiecuje: nie wie, czy nie obudzi się pewnego dnia i nie podejmie decyzji, że oto czas na kolejne zniknięcie w tłumie obcych ludzi nieznanego sobie dotąd miasta.
Jeżeli czegoś jest pewien, to tego, że w jego życiu tak naprawdę nic nie jest stałe.
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
nieZgody MG
poziom ingerencji
niskizgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
niezgoda na uleczalne urazy postaci
niezgoda na utratę majątku postaci
niezgoda na utratę posady postaci
nie