Reece Hennessy
: wt paź 07, 2025 2:37 pm
				
				Reece John "RJ" Hennessy

 
data i miejsce urodzenia
17/03/1993, Belfast, Irlandia Północna
zaimki
on, jegozawód
oszust i złodziej, oficjalnie bezrobotnymiejsce pracy
nie dotyczyorientacja
heteroseksualna dzielnica mieszkalna
the Junction (wynajem)pobyt w toronto
od kilku tygodniumiejętności
wyjątkowo inteligentny obserwator – analizuje ludzi, sytuacje, by błyskawicznie dostosować się do okoliczności; nauczył się funkcjonować w każdych warunkach; doskonały kłamca i manipulator; ma bardzo dobrą pamięć i zdolność uczenia się – uczy się języków, akcentów, gestów, zachowań, wszystkiego, co potencjalnie może mu się przydać w "pracy"; jest świetnym kierowcą, poza tym, potrafi wiele zrobić przy samochodzie sam - it ain't pretty, but it works; dostały A+ za samodzielne  zaopatrzenie rany i zszycia się przy kuchennym stole (ten + za to, że wie, że whiskey lepiej wypić niż uznać za antyseptyk); całkiem nieźle gotuje, ale częściej zamawia jedzenie, stąd... żołądek ma ze stali;
słabości
bez wątpienia trudność w tworzeniu więzi – nie ufa nikomu, do niczego się nie przywiązuje; cynik pierwszej kategorii - nie wierzy w dobro, w boga, ani ludzi, a jedyną religią jaką wyznaje jest pieniądz; pierwszym odruchem zawsze jest ucieczka - spakować się i wyjechać; ma nieco pokrętne poczucie porządku (i kontroli) – nie przeszkadza mu bałagan, ale broń, dokumenty czy telefon zawsze muszą leżeć dokładnie tam, gdzie je zostawił; pali papierosy, śpi po kilka godzin - przepis na zawał przed czterdziestką; Zerkam we wsteczne lusterko w samą porę, by dostrzec policjanta wysiadającego z radiowozu, który zatrzymał się za mną. W jednej ręce trzyma latarkę, drugą chwyta za pas i stara się podciągnąć spodnie, które utknęły pod ciężkim brzuchem — jego ruchy są nieco niezgrabne, ale pewne. Rutyna. Gdy pochodzi bliżej, światła radiowozu oświetlają jego twarz i dostrzegam przydługi wąs, w którym z pewnością odnalazłby jeszcze resztki śniadania.
— Prawo jazdy, dowód rejestracyjny — rzuca, gdy opuszczam szybę i po grzecznym skinięciu głową, sięgam do schowka po papiery. W ostatniej chwili orientuję, że zapomniałem spojrzeć... kim dzisiaj jestem. Cholera.
— James Malarkey — odzywa się policjant, a ja oddycham z ulgą, słysząc s w o j e imię i kiwam lekko głową. Yep, that's me. W schowku pod siedzeniem pasażera jest jeszcze kilkanaście innych dowodów, na żadnym nie ma mojego imienia.
nobody’ son
Nigdy tak naprawdę nie miałem swojego imienia, a nazwisko nie było niczym innym jak jedynie przypadkiem i zbiegiem okoliczności. Znaleźli mnie na Hennessy Road, siedemnastego marca 1993 roku. Stąd... Hennessy. Po tygodniach bycia tym dzieckiem albo chłopcem bez imienia, jedna z opiekunek wybrała dla mnie imię Reece, po swoim zmarłym bracie. Reece Hennessy. Długo szukano mojej matki, nie zostawiła po sobie nic poza niezapisaną pocztówką. Wydawać by się mogło, że chciała być znaleziona, jeśli nie od razu, to może za paręnaście lat, ale niestety, pocztówka na nic się zdała. Może po prostu lubiłem myśleć, że próbowała…
Trafiłem do domu dziecka, a tam, mimo imienia, byłem jedynie jednym z wielu dzieciaków. Nigdy nie miałem innego domu, więc nieszczególnie potrafiłem nazwać to czego mi brakowało, ale im robiłem się starszy, tym bardziej... tęskniłem, za czymś, czego nie potrafiłem nazwać. Chciałem mieć dom. Rodzinę. Prawdziwą mamę. By nigdy więcej nie czuć niezręczności podobnej do tej, którą poczułem, gdy nazwałem tak jedną z opiekunek. Uśmiechnęła się. I wytłumaczyła mi, że nie mogę się tak do niej zwracać. Miałem sześć lat, nie powinienem się tak czuć, ani za to przepraszać.
Był taki czas, gdy próbowałem ją znaleźć — moją mamę. Pocztówka tkwiła na ścianie przy moim łóżku, blaknęła od słońca i zyskiwała kolejne dziury po szpilce, gdy raz za razem spadała. Chciałem ją znaleźć, a raczej chciałam, by to ona znalazła mnie. Z powodu tej pocztówki znalazłem dziesiątki sposobów, by ją usprawiedliwić, dlaczego mnie zostawiła, ale ani jednego, dlaczego jej nie wypełniła.
— Boston? — Mężczyzna nie kryje zdziwienia i spogląda na mnie, jakby spodziewał się dostrzec na moim czole bostońską pieczęć. W odpowiedzi unoszę kącik ust, jakby z dumą, na wspomnienie rodzinnego miasta. Jego spojrzenie wydaje się bardziej zaciekawione niż podejrzliwe, ale jest w nim coś takiego, co sprawia, że czuję potrzebę nakierowania rozmowy na właściwy tor.
— Odwiedzam kolegę ze studiów, jego ojciec zmarł niedawno… — odpowiadam, starając się brzmieć naturalnie, a przynajmniej empatycznie. Mężczyzna kiwa ze zrozumieniem głową, ale jego spojrzenie nie łagodnieje. Kolejny raz spogląda na dokumenty w swojej dłoni, a po chwili kieruje latarkę do wnętrza samochodu. Mimowolnie odwracam wzrok, oślepiony światłem, lecz zaledwie na moment. — Właściwie… Straciłem zasięg jakąś chwilę temu, może będzie Pan mógł mi pomóc? Kitchener? Miałem trzymać się drogi numer osiem. — To jedyne, co zapamiętałem, gdy ostatnim razem spojrzałem na mapę.
nobody’s friend
Zawsze trzymałem się na uboczu, odrobinę dalej niż na wyciągnięcie ręki, udając, że nie słyszę i nie widzę nikogo. Udając, że taki stan rzeczy mi odpowiada. Mając jedenaście lat byłem genialnym kłamcą. Potrafiłem bez mrugnięcia okiem skłamać nawet w kwestii tego, jak się nazywam. Inne standardowe kłamstwa dotyczyły tego skąd jestem, mojego wyimaginowanego domu, rodziców i psa. Kłamałem tak dobrze, że czasami sam miałem ochotę sobie uwierzyć.
Byłem jednym z tych dzieciaków, których dorośli uwielbiają określać mianem „kłopotliwych”. Inaczej mówiąc, postawili na mnie krzyżyk. Nie uczyłem się najlepiej, choć nauczyciele powtarzali, że nie jestem głupi, na co zwykle przewracałem oczami, utwierdzając ich w przekonaniu, że doskonale o tym wiem. Nie miałem dobrego wzorca, nie ufałem dorosłym, nigdy nie nauczyłem się ich szanować, ale jak miałby być inaczej, skoro w sierocińcu za jedyną lekcję uznawali lanie i pójście spać bez jedzenia.
Minęło sporo czasu zanim zorientowałem się, że oni szukają właśnie takich dzieciaków ja jak, nie mających nic, nikogo, najmniejszego celu w życiu. Sieroty. Dzieciaków z rozbitych rodzin — tych, których pijany ojciec lał od najmłodszych lat, tych, którzy marzyli o tym, by któregoś dnia role się odwróciły... Miałem piętnaście lat, gdy postanowiłem, że nigdy więcej nie wrócę do sierocińca. Nikt mnie nie szukał. Gdy dziś o tym myślę, wyobrażam sobie, że cierpliwie przeczekali tych kilka lat, aż według ich dokumentów stanę się pełnoletni i oficjalnie przestanę być ich problemem. Tak bym zrobił na ich miejscu — pozbył się problemu.
Gdy trafiłem do „nowego domu”, jak lubili powtarzać, zafundowali mi i dwunastu innym dzieciakom istnie wojskowe przeszkolenie, o wiele prawdziwsze od tego, które próbowałem sobie wyobrazić, siedząc w autobusie. Pamiętam to wszystko, jakby wydarzyło się wczoraj, ale wmawiam sobie, że jest inaczej — niczego nie pamiętam, jak przez mgłę widzę, że ktoś daje mi do ręki broń, tę samą, z którą nie rozstawałem się przez następne dziesięć lat. Nie pamiętam niczego. Nigdy nie chciałam brać w tym udziału... ale nazywali siebie rodziną, a ja chciałem wierzyć, że cokolwiek ich obchodzę, nawet jeśli na moje miejsce znaleźliby dziesięciu innych. Robiłem więc wszystko, by nie dorastali mi do pięt.
— Kitchener. — Wyraźnie krzywi się, wypowiadając nazwę miasta, ale jego ton się zmienia, brzmi zdecydowanie mniej formalnie, choć wciąż nie oddał mi dokumentów. — To sobie Pan wybrał... — mruczy pod nosem, zerkając na mnie kątem oka, gdy nagle wskazuje ramieniem kierunek, w którym jadę. — Zostało jakieś… trzydzieści mil? Za chwilę powinien być jakiś znak… Zamierza Pan zostać długo? — pyta nagle, wracając spojrzeniem w moją stronę, a z jego twarzy ciężko było wyczytać, jaka odpowiedź, twierdząca czy przecząca, usatysfakcjonowałaby go bardziej…
— Nie, nie sądzę — odpowiadam, z nienagannym bostońskim akcentem, którego uczyłem się latami, właśnie dla takich chwil, by uwiarygodnić każde najmniejsze kłamstwo.
nobody’s bussines
Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek pozwolą mi odejść. I w zasadzie, nie pozwolili. Praktycznie rzecz ujmując, sprzedali mnie. Mnie, moje talenty, usługi, jakkolwiek to nazwali, miałem pracować dla ich wpływowych, bogatych przyjaciół w Stanach. Zapomnieli tylko wspomnieć, że nie mam prawa odmówić... Płacili. Za każdym wydanym poleceniem stała okrągła suma, która miała zniechęcić mnie do zadawania pytań, skutecznie pozbawić mnie wyrzutów sumienia. Nie lubili brudzić sobie rąk. Nie mówili „jak”, mówili „rób, co trzeba”. Latami robiłem więc to, co potrafiłem najlepiej, utwierdzali mnie w tym przy każdej możliwej okazji, jednocześnie przypominając mi, że nie potrafię nic innego — kłamałem, kradłem, wykorzystywałem i pozwalałem wykorzystywać siebie. Potrafiłem zyskać naprawdę wiele, przywołując na twarz czarujący uśmiech, ubierając słowa w odpowiedni ton, zawsze te, które chciały usłyszeć… Nie jestem z tego dumny. Słuchałem poleceń jak pies.
Rzadko dopuszczałem do głosu sumienie, bo te za każdym razem, przypominało mi, że powinienem czuć do siebie obrzydzenie. Nic — to wszystko co czułem. Spodziewałem się wyrzutów sumienia, wstydu za to co robiłem, spodziewałem się więcej, a nie czułem nic. I zapewne miały z tym coś wspólnego tabletki bez etykietki, zapijane piwem albo tanią whisky, kupioną na stacji w drodze do mieszkania, którego wciąż nie mogłem nazwać domem. Rzeczywistość z dnia na dzień stawała się co raz bardziej nie do zniesienia i czułem, że dłużej nie dam rady... Chciałem więcej.
nobody
Nie chciałem w ten sposób zmarnować całego swojego życia. Pieniądze to jedno, życie to drugie. Miesiącami biłem się z myślami, rozważając każde za i przeciw. W końcu opróżniłem konto, upchnąłem wszystko, co miałem do jednej torby i wylądowałem na granicy z Kanadą... Wystarczająco daleko, myślałem, wystarczająco nijako. Nikt tutaj nie zna Reece’a Hennessy, nikt nie pomyślałby, żeby go tu szukać. Jestem ostrożny. Nie szukam przyjaciół, przedstawiam się cudzym imieniem, płacę tylko gotówką, żadnych przelewów, umów. Nic. Nikt.
Nie nazwałbym Kanady dobrym miejscem, by zacząć od nowa — ani dobrym miejscem w ogóle — sam nie wiem, jest wystarczająco dobre, by wszystko przeczekać. I właśnie to próbuję zrobić. W końcu, wymyślę, co dalej.
— co chwila przedstawia się innym imieniem, zwykle takim, który wcześniej dostrzegł na jakimś nagrobku lub kościelnej tablicy ogłoszeń; najczęściej jest to John albo Connor, albo coś mniej irlandzkiego;
— przez prawie siedem lat mieszka w Stanach, najdłużej mieszkał w Bostonie, bo prawie dwa lata;
— jeździ Fordem Mustangiem z 67 roku, ale zdecydowanie nie wygląda tak, jak z okładek magazynów miłośników klasycznych samochodów - ledwo trzyma się w jednym kawałku, ale jeździ jak marzenie - to jedyna rzecz, do jakiej jest przywiązany;
— nie rozstaje się z bronią, praktycznie z nią śpi (i ma swoje powody!), ale w Stanach to nic nadzwyczajnego i wszyscy mieli to gdzieś (uważa to za jedyną zaletę tego kraju), Kanada to co innego, więc jest ostrożny;
— pierwszorzędny manipulant, choć on nazwałby tę umiejętność "urokiem osobistym", czasami wystarczy, że się uśmiechnie, powie, co trzeba, a wszystko układa się po jego myśli; dobra, prawie wszystko;
— zawsze chciał mieć psa, ale będąc w sierocińcu nie mógł, a później, cóż, miał co innego na głowie; dziś teoretycznie jest... bezdomny, więc to też kiepski pomysł;
— za to szczerze nie znosi kotów, głównie dlatego, że jest na nie uczulony;
— naprawdę dużo czyta (a książki najczęściej kradnie), kto by pomyślał? Im więcej wie, tym łatwiej skłamać na każdy temat;
— wychowywał się w katolickim domu dziecka, stąd dziś omija wszelkie kościoły szerokim łukiem, nigdy szczególnie nie dogadywał z tym na górze;
— pali od czternastego roku życia i nie zapowiada się, by rzucił, przynajmniej póki ma choć jedno płuco;
— ale kondycję ma całkiem dobrą - lata uciekania, robią swoje;
— Prawo jazdy, dowód rejestracyjny — rzuca, gdy opuszczam szybę i po grzecznym skinięciu głową, sięgam do schowka po papiery. W ostatniej chwili orientuję, że zapomniałem spojrzeć... kim dzisiaj jestem. Cholera.
— James Malarkey — odzywa się policjant, a ja oddycham z ulgą, słysząc s w o j e imię i kiwam lekko głową. Yep, that's me. W schowku pod siedzeniem pasażera jest jeszcze kilkanaście innych dowodów, na żadnym nie ma mojego imienia.
nobody’ son
Nigdy tak naprawdę nie miałem swojego imienia, a nazwisko nie było niczym innym jak jedynie przypadkiem i zbiegiem okoliczności. Znaleźli mnie na Hennessy Road, siedemnastego marca 1993 roku. Stąd... Hennessy. Po tygodniach bycia tym dzieckiem albo chłopcem bez imienia, jedna z opiekunek wybrała dla mnie imię Reece, po swoim zmarłym bracie. Reece Hennessy. Długo szukano mojej matki, nie zostawiła po sobie nic poza niezapisaną pocztówką. Wydawać by się mogło, że chciała być znaleziona, jeśli nie od razu, to może za paręnaście lat, ale niestety, pocztówka na nic się zdała. Może po prostu lubiłem myśleć, że próbowała…
Trafiłem do domu dziecka, a tam, mimo imienia, byłem jedynie jednym z wielu dzieciaków. Nigdy nie miałem innego domu, więc nieszczególnie potrafiłem nazwać to czego mi brakowało, ale im robiłem się starszy, tym bardziej... tęskniłem, za czymś, czego nie potrafiłem nazwać. Chciałem mieć dom. Rodzinę. Prawdziwą mamę. By nigdy więcej nie czuć niezręczności podobnej do tej, którą poczułem, gdy nazwałem tak jedną z opiekunek. Uśmiechnęła się. I wytłumaczyła mi, że nie mogę się tak do niej zwracać. Miałem sześć lat, nie powinienem się tak czuć, ani za to przepraszać.
Był taki czas, gdy próbowałem ją znaleźć — moją mamę. Pocztówka tkwiła na ścianie przy moim łóżku, blaknęła od słońca i zyskiwała kolejne dziury po szpilce, gdy raz za razem spadała. Chciałem ją znaleźć, a raczej chciałam, by to ona znalazła mnie. Z powodu tej pocztówki znalazłem dziesiątki sposobów, by ją usprawiedliwić, dlaczego mnie zostawiła, ale ani jednego, dlaczego jej nie wypełniła.
— Boston? — Mężczyzna nie kryje zdziwienia i spogląda na mnie, jakby spodziewał się dostrzec na moim czole bostońską pieczęć. W odpowiedzi unoszę kącik ust, jakby z dumą, na wspomnienie rodzinnego miasta. Jego spojrzenie wydaje się bardziej zaciekawione niż podejrzliwe, ale jest w nim coś takiego, co sprawia, że czuję potrzebę nakierowania rozmowy na właściwy tor.
— Odwiedzam kolegę ze studiów, jego ojciec zmarł niedawno… — odpowiadam, starając się brzmieć naturalnie, a przynajmniej empatycznie. Mężczyzna kiwa ze zrozumieniem głową, ale jego spojrzenie nie łagodnieje. Kolejny raz spogląda na dokumenty w swojej dłoni, a po chwili kieruje latarkę do wnętrza samochodu. Mimowolnie odwracam wzrok, oślepiony światłem, lecz zaledwie na moment. — Właściwie… Straciłem zasięg jakąś chwilę temu, może będzie Pan mógł mi pomóc? Kitchener? Miałem trzymać się drogi numer osiem. — To jedyne, co zapamiętałem, gdy ostatnim razem spojrzałem na mapę.
nobody’s friend
Zawsze trzymałem się na uboczu, odrobinę dalej niż na wyciągnięcie ręki, udając, że nie słyszę i nie widzę nikogo. Udając, że taki stan rzeczy mi odpowiada. Mając jedenaście lat byłem genialnym kłamcą. Potrafiłem bez mrugnięcia okiem skłamać nawet w kwestii tego, jak się nazywam. Inne standardowe kłamstwa dotyczyły tego skąd jestem, mojego wyimaginowanego domu, rodziców i psa. Kłamałem tak dobrze, że czasami sam miałem ochotę sobie uwierzyć.
Byłem jednym z tych dzieciaków, których dorośli uwielbiają określać mianem „kłopotliwych”. Inaczej mówiąc, postawili na mnie krzyżyk. Nie uczyłem się najlepiej, choć nauczyciele powtarzali, że nie jestem głupi, na co zwykle przewracałem oczami, utwierdzając ich w przekonaniu, że doskonale o tym wiem. Nie miałem dobrego wzorca, nie ufałem dorosłym, nigdy nie nauczyłem się ich szanować, ale jak miałby być inaczej, skoro w sierocińcu za jedyną lekcję uznawali lanie i pójście spać bez jedzenia.
Minęło sporo czasu zanim zorientowałem się, że oni szukają właśnie takich dzieciaków ja jak, nie mających nic, nikogo, najmniejszego celu w życiu. Sieroty. Dzieciaków z rozbitych rodzin — tych, których pijany ojciec lał od najmłodszych lat, tych, którzy marzyli o tym, by któregoś dnia role się odwróciły... Miałem piętnaście lat, gdy postanowiłem, że nigdy więcej nie wrócę do sierocińca. Nikt mnie nie szukał. Gdy dziś o tym myślę, wyobrażam sobie, że cierpliwie przeczekali tych kilka lat, aż według ich dokumentów stanę się pełnoletni i oficjalnie przestanę być ich problemem. Tak bym zrobił na ich miejscu — pozbył się problemu.
Gdy trafiłem do „nowego domu”, jak lubili powtarzać, zafundowali mi i dwunastu innym dzieciakom istnie wojskowe przeszkolenie, o wiele prawdziwsze od tego, które próbowałem sobie wyobrazić, siedząc w autobusie. Pamiętam to wszystko, jakby wydarzyło się wczoraj, ale wmawiam sobie, że jest inaczej — niczego nie pamiętam, jak przez mgłę widzę, że ktoś daje mi do ręki broń, tę samą, z którą nie rozstawałem się przez następne dziesięć lat. Nie pamiętam niczego. Nigdy nie chciałam brać w tym udziału... ale nazywali siebie rodziną, a ja chciałem wierzyć, że cokolwiek ich obchodzę, nawet jeśli na moje miejsce znaleźliby dziesięciu innych. Robiłem więc wszystko, by nie dorastali mi do pięt.
— Kitchener. — Wyraźnie krzywi się, wypowiadając nazwę miasta, ale jego ton się zmienia, brzmi zdecydowanie mniej formalnie, choć wciąż nie oddał mi dokumentów. — To sobie Pan wybrał... — mruczy pod nosem, zerkając na mnie kątem oka, gdy nagle wskazuje ramieniem kierunek, w którym jadę. — Zostało jakieś… trzydzieści mil? Za chwilę powinien być jakiś znak… Zamierza Pan zostać długo? — pyta nagle, wracając spojrzeniem w moją stronę, a z jego twarzy ciężko było wyczytać, jaka odpowiedź, twierdząca czy przecząca, usatysfakcjonowałaby go bardziej…
— Nie, nie sądzę — odpowiadam, z nienagannym bostońskim akcentem, którego uczyłem się latami, właśnie dla takich chwil, by uwiarygodnić każde najmniejsze kłamstwo.
nobody’s bussines
Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek pozwolą mi odejść. I w zasadzie, nie pozwolili. Praktycznie rzecz ujmując, sprzedali mnie. Mnie, moje talenty, usługi, jakkolwiek to nazwali, miałem pracować dla ich wpływowych, bogatych przyjaciół w Stanach. Zapomnieli tylko wspomnieć, że nie mam prawa odmówić... Płacili. Za każdym wydanym poleceniem stała okrągła suma, która miała zniechęcić mnie do zadawania pytań, skutecznie pozbawić mnie wyrzutów sumienia. Nie lubili brudzić sobie rąk. Nie mówili „jak”, mówili „rób, co trzeba”. Latami robiłem więc to, co potrafiłem najlepiej, utwierdzali mnie w tym przy każdej możliwej okazji, jednocześnie przypominając mi, że nie potrafię nic innego — kłamałem, kradłem, wykorzystywałem i pozwalałem wykorzystywać siebie. Potrafiłem zyskać naprawdę wiele, przywołując na twarz czarujący uśmiech, ubierając słowa w odpowiedni ton, zawsze te, które chciały usłyszeć… Nie jestem z tego dumny. Słuchałem poleceń jak pies.
Rzadko dopuszczałem do głosu sumienie, bo te za każdym razem, przypominało mi, że powinienem czuć do siebie obrzydzenie. Nic — to wszystko co czułem. Spodziewałem się wyrzutów sumienia, wstydu za to co robiłem, spodziewałem się więcej, a nie czułem nic. I zapewne miały z tym coś wspólnego tabletki bez etykietki, zapijane piwem albo tanią whisky, kupioną na stacji w drodze do mieszkania, którego wciąż nie mogłem nazwać domem. Rzeczywistość z dnia na dzień stawała się co raz bardziej nie do zniesienia i czułem, że dłużej nie dam rady... Chciałem więcej.
nobody
Nie chciałem w ten sposób zmarnować całego swojego życia. Pieniądze to jedno, życie to drugie. Miesiącami biłem się z myślami, rozważając każde za i przeciw. W końcu opróżniłem konto, upchnąłem wszystko, co miałem do jednej torby i wylądowałem na granicy z Kanadą... Wystarczająco daleko, myślałem, wystarczająco nijako. Nikt tutaj nie zna Reece’a Hennessy, nikt nie pomyślałby, żeby go tu szukać. Jestem ostrożny. Nie szukam przyjaciół, przedstawiam się cudzym imieniem, płacę tylko gotówką, żadnych przelewów, umów. Nic. Nikt.
Nie nazwałbym Kanady dobrym miejscem, by zacząć od nowa — ani dobrym miejscem w ogóle — sam nie wiem, jest wystarczająco dobre, by wszystko przeczekać. I właśnie to próbuję zrobić. W końcu, wymyślę, co dalej.
Ciekawostki
— potrafi w ułamek sekundy pozbyć się swojego akcentu, albo przybrać inny, bardziej odpowiedni, ale zdradzają go przekleństwa (a klnie jak Irlandczyk z krwi i kości);— co chwila przedstawia się innym imieniem, zwykle takim, który wcześniej dostrzegł na jakimś nagrobku lub kościelnej tablicy ogłoszeń; najczęściej jest to John albo Connor, albo coś mniej irlandzkiego;
— przez prawie siedem lat mieszka w Stanach, najdłużej mieszkał w Bostonie, bo prawie dwa lata;
— jeździ Fordem Mustangiem z 67 roku, ale zdecydowanie nie wygląda tak, jak z okładek magazynów miłośników klasycznych samochodów - ledwo trzyma się w jednym kawałku, ale jeździ jak marzenie - to jedyna rzecz, do jakiej jest przywiązany;
— nie rozstaje się z bronią, praktycznie z nią śpi (i ma swoje powody!), ale w Stanach to nic nadzwyczajnego i wszyscy mieli to gdzieś (uważa to za jedyną zaletę tego kraju), Kanada to co innego, więc jest ostrożny;
— pierwszorzędny manipulant, choć on nazwałby tę umiejętność "urokiem osobistym", czasami wystarczy, że się uśmiechnie, powie, co trzeba, a wszystko układa się po jego myśli; dobra, prawie wszystko;
— zawsze chciał mieć psa, ale będąc w sierocińcu nie mógł, a później, cóż, miał co innego na głowie; dziś teoretycznie jest... bezdomny, więc to też kiepski pomysł;
— za to szczerze nie znosi kotów, głównie dlatego, że jest na nie uczulony;
— naprawdę dużo czyta (a książki najczęściej kradnie), kto by pomyślał? Im więcej wie, tym łatwiej skłamać na każdy temat;
— wychowywał się w katolickim domu dziecka, stąd dziś omija wszelkie kościoły szerokim łukiem, nigdy szczególnie nie dogadywał z tym na górze;
— pali od czternastego roku życia i nie zapowiada się, by rzucił, przynajmniej póki ma choć jedno płuco;
— ale kondycję ma całkiem dobrą - lata uciekania, robią swoje;
zgoda na powielanie imienia
niezgoda na powielanie pseudonimu
nieZgody MG
poziom ingerencji
średnizgoda na śmierć postaci
niezgoda na trwałe okaleczenie
niezgoda na nieuleczalną chorobę postaci
niezgoda na uleczalne urazy postaci
takzgoda na utratę majątku postaci
niezgoda na utratę posady postaci
tak